To nie jest historia niebieskiego pudełeczka po kremie, które tak naprawdę na początku było żółte. Wojciech Mszyca, kolekcjoner z Katowic, zaglądając do jego środka, odkrywa zapomniane karty z historii Śląska i dzieje ludzi, którzy je zapisywali.
Mszyca myśli, że jest obecnie jedynym w Polsce kolekcjonerem nivealiów. – Przed laty na pewno było inaczej. Natrafiłem na katalog z wystawy z lat 70. Są w nim również nazwiska osób, które udostępniły swoje zbiory. Niue mam już kontaktu z żadnym kolekcjonerem. Zdarza się jednak, że na jakiejś internetowej aukcji pojawi się cenny eksponat, ktoś mnie przelicytuje. Tropy najczęściej wiodą do Czech – mówi Mszyca, który próbował znaleźć sobie podobnych, także dzięki poznańskiej filii międzynarodowego koncernu Beiersdorf AG. – Nikogo nie znają. Odsyłają do Hamburga, gdzie mieści się muzeum firmy. Tam też od 2006 roku znajdują się polskie zbiory. Byłem w Hamburgu trzy razy. Jestem tam mile widziany. Uważają mnie za polskiego ambasadora marki – mówi.
ZACZĘŁO SIĘ OD PLASTRA
Ta historia zaczyna się na targu staroci. – Przemierzałem takie miejsca m.in. w poszukiwaniu maszyn do pisania niemieckiej firmy Adler. Jestem posiadaczem największego prywatnego zbioru w Europie, a pewnie i na świecie. Zgromadziłem 65 maszyn. Penetrują targ w Bytomiu, natknąłem się na malutkie puszeczki „Leukoplastu”. Były sygnowane przez Pebeco Poznań, czyli polską filię firmy Betersdorf. W takich puszeczkach przed stu laty sprzedawano plaster – mówi Mszyca.
Plaster to był kamień milowy na drodze niemieckiego naukowca i przedsiębiorcy Paula Carla Beiersdorfa. Na początku był to zwykły plaster. Z czasem na jego wewnętrznej stronie pojawiły się opatrunek, sucha maść. I tak narodził się plaster leczniczy.
To właśnie laboratorium Beiersdorfa i jego plaster kupuje w roku 1890 Oscar Troplowitz. Pochodzący z Gliwic naukowiec i wynalazca nie zmienia nazwy firmy.
– Troplowitz to geniusz, który wyprzedził swoją epokę. Swoją przemysłową potęgę zaczął budować właśnie od plastra. Ja zacząłem budować swoją kolekcję od puszeczki – uśmiecha się Mszyca.
NIVEA W KATOWICACH
Kolejnym ważnym punktem tej historii jest dzień, gdy w ręce Mszycy wpada opakowanie po pudrze dla dzieci sygnowane przez Pebeco. Wytwórnia Specyfików Beiersdorfa sp. z o.o. Katowice.
Nie mogłem oderwać oczu. Ale jak to? Pebeco w Katowicach? Nikt o tym wcześniej nie pisał, nie wspominał. Rozpoczęło się żmudne śledztwo, w którym niebagatelną rolę odegrał dziennikarz Henryk Szczepański. To on grzebiąc w archiwach potwierdził z czasem, że wytwórnia specyfików sygnowana przez Paula Carla Beiersdorfa rzeczywiście miała siedzibą na śląskiej ziemi. Mieściła się przy ulicy Piotra Skargi 4. Dzisiaj to miejsce, gdzie właśnie wyburzają hotel Silesia. Sto lat temu mieściła się tutaj mięsno-rybna hala targowa. Wytwórnia Pebeco mogła znajdować się w jej podcieniach. Mogła też działać tuż obok. Na starych mapach można dostrzec pod tym adresem trzy wolno stojące budynki – mówi Mszyca.
KREMOWA „ZIEMIA OBIECANA”
To odkrycie ważne nie tylko dla kolekcjonera, ale i dla historii Katowic. To bowiem tutaj rozpoczęła się w 1925 roku pierwsza na ziemiach polskich, a piąta na świecie produkcja kremu Nivea. Komu to zawdzięczamy? Trzem osobom, trochę jak w „Ziemi obiecanej” Władysława Reymonta.
Ważną rolę odegrał wrocławski farmaceuta Maksymilian Maluszek, osoba majętna i przedsiębiorcza. We Wrocławiu miał dwie drogerio-apteki. Zaopatrywał się m.in. w hamburskiej centrali firmy Pebeco, sprowadzał wszystkie nowości. We Wrocławiu był znany jednak nie tylko ze swojej smykałki do handlu. Maluszek był także patriotą i działaczem polonijnym. Nie krył się ze swoimi poglądami i był z tego powodu gnębiony przez pruskie władze. Kiedy w 1922 roku- po plebiscycie – Katowice stały się polskie, postanowił tu przenieść swoje interesy.
Sam Maluszek to jednak za mało, żeby uruchomić w Katowicach produkcję najbardziej znanego kosmetyku w historii ludzkości. Nie udałoby się, gdyby nie Tadeusz Śmiełowski, polski Żyd, ważna persona w zarządzie Pebeco. Dobrze się znali z Maluszkiem ze studiów na farmacji we Wrocławiu.
Trzecią ważną postacią jest Isaac Lifschutz, Żyd z polskiego wówczas Pińska. Chemik, znany również z wynalezienia zapałek, dokonał w 1911 roku przełomowego odkrycia. Z łoju pozyskanego z mieszków włosowych owiec uzyskał emulgator. Euceryt wchłaniał wodę i sprawiał, że krem nie tracąc śnieżnobiałej barwy, nabierał aksamitnej konsystencji. Tak narodziła się „nivea” – z łaciny „śnieżnobiała”.
Nad wszystkim czuwał rzecz jasna Troplowitz. – Mój sąsiad – uśmiech się Mszyca. – Wielki człowiek. Pomost między Wschodem a Zachodem. Urodził się w Gliwicach, wychował we Wrocławiu. Potem związał się z Poznaniem, gdzie poznał swoją żonę. W Berlinie praktykował jako farmaceuta. Tytuł doktora filozofii magistra sztuk wyzwolonych zdobył w Heidelbergu. Na stałe osiadł i interesy robił w Hamburgu. Wspaniale połączył wszystkie te miasta. Dla mnie to ani Żyd, ani Polak czy Niemiec. Dla mnie to Europejczyk pełną gębą – mówi o nim z uznaniem kolekcjoner.
Troplowitz konsekwentne budował swoje kosmetyczne imperium. W 1914 roku file jego firmy działały już w Ameryce Północnej, Południowej, a także w Japonii. – To był menedżer, jakiego świat dotąd nie znał – zachwyca się Mszyca.
KAPITAN ZMIENIA KOLOR
Krem hamburski wyprodukowany w Katowicach, od początku odwołuje się do powszechnie dziś znanej biało-niebieskiej szaty. Nie zawsze jednak tak było. Pierwsze pudełeczko, jakie znajduje się w zbiorach niemieckiego muzeum, jest żółte, a jego symbolem był ponury marynarz. Zarośniętą, wysmaganą wiatrem i słoną wodą twarz skrywa pod zydwestką, czyli marynarską czapką z kołnierzem opadającym na plecy. W portowym Hamburgu marynarzy nie brakowało, ale trudno zakładać, że akurat oni zaczynali dzień od nałożenia na twarz białego kremu. Osoby odpowiedzialne za sprzedaż w Pebeco uznały jednak, że twardy mężczyzna będzie dobrym ambasadorem marki. Co ciekawe, na produktach sygnowanych przez Pebeco z Poznania i Katowic marynarza zastąpił już lotnik.
Niebieskie pudełeczko pojawia się dopiero za sprawą Juana Gregorio Clausena. Były kapitan żeglugi wielkiej, od 1920 roku był szefem reklamy w fabryce Beiersdorfa. Niebieski kolor był już wcześniej wykorzystywany do sygnowania produktów marki Pebeco. Nie dotyczył jednak kremu, a mydła i pudru.
Biało-niebieski wygląd miał być świeży, dynamiczny, lekki jak morska bryza, którą tak kochał Clausen. Miał się również kojarzyć ze zdrowiem i sportem. Widać to również w reklamach z tamtego okresu. Początkowo Pebeco uczyniło twarzą marki filigranową, delikatną Niemkę. Z czasem zastąpiła ją wysportowana, mocna dziewczyna – opowiada Mszyca.
Kolekcjoner nie ma opakowania pierwszego kremu wyprodukowanego w Katowicach. – Mam tylko replikę. Udało się ją zrekonstruować, a wzór zaczerpnąłem z przedwojennej reklamy – mówi.
KOMPLETNA HISTORIA
Pochodzący z Żarek kolekcjoner przyznaje, że powoli dobija do ściany. Na początku miał około 200 eksponatów. Dziś jego zbiory liczą 650 pozycji. – Na rynku jest coraz mniej eksponatów, ale moja kolekcja wciąż się powiększa. Nie ograniczam się bowiem tylko do tego, co było. Uzupełniam zbiory o nowe serie – mówi.
Ile byłbym w stanie zapłacić za jakiegoś „białego kruka”? – zastanawia się. – Trudno powiedzieć… Pewnie z kilkaset złotych. Kolekcjoner spod Lublina ma pudełeczko z Pebeco Katowice. Nie chce mi go odstąpić. Może uda się je znaleźć jeszcze w innym źródle? Takie skarby często znajduje się w starych warsztatach, w szufladzie krawcowej. Mężczyźni przechowywali w takich pudełeczkach śrubki, a kobiety igły – mówi Mszyca.
Zbiera nie tylko opakowani. Ma też okazałą kolekcję przedwojennych reklam, a także plakaty Nivei. Z jednym z nich wiąże się ciekawa historia. – To plakat, na którym znajdowało się tajemnicze pudełko. Nie maiłem go w swojej kolekcji. Nikt go nie miał. Nikt go nigdy nie widział. Gdy w czasie wystaw ktoś mnie o nie pytał, odpowiadałem, że to prawdopodobnie pomysł, który zrodził się w głowie autora plakatu. Nigdy nie wszedł do produkcji.
Kilka miesięcy temu przeglądałem jednak internetowe aukcje i nagle otworzyłem oczy ze zdumienia. Niemal spadłem z krzesła. Jest! Moje pudełko z plakatu! Wystawiłem maksymalną cenę. Wygrałem! Nie mogłem się doczekać przesyłki. Gdy ją otwierałem, ręce mi drżały. I wtedy… szklane wieczko upadło mi na podłogę. Pękło na pół. Tak jak i moje serce… Nie mogłem się długo pozbierać. Wieczko skleiłem. Ulżyło mi dopiero, gdy na kolejnej aukcji dojrzałem to samo opakowanie. Poczułem się lepiej z myślą, że nie zniszczyłem jedynego zachowanego pudełeczka na świecie. Mam swoje, sklejone. Mam plakat – mówi. – Historia i tak jest kompletna.
__________________________________
Interesujący reportaż o Wojciechu Mszycy byłby zapewne ciekawszy, gdyby… gdyby Czytelnik tego frapującego tekstu dowiedział się nieco więcej o katowickim Pasjonacie z prawdziwego zdarzenia. Otóż Wojciech Mszyca jest z zawodu dziennikarzem, wprawdzie już na emeryturze, ale przez dziesiątki lat pracował w „Panoramie”, „Tak i Nie”, „Tak i Nie – Śląsk”, „Dzienniku Zachodnim” – tytułach w większości już nieistniejących, wydawanych przez także zlikwidowane Śląskie Wydawnictwo Prasowe. Od lat jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, pełniąc w nim funkcje członka Komisji Rewizyjnej we władzach Zarządu Oddziału w Katowicach. Jego pełna pasji działalność została wysoko oceniona i uhonorowana wieloma dowodami uznania m.in.: ministerialną Złotą Odznaką „Za opiekę nad zabytkami” (1999); Nagrodą Marszałka Woj. Śląskiego „Za ochronę i upowszechnianie dóbr kultury” (2006); Dyplomem Ambasady Izraela „Za ochronę dziedzictwa kultury żydowskiej w Polsce” (2006); Nagrodą Marszałka Woj. Śląskiego „Marka – Śląskie” w kat. Dziedzictwo Kulturowe Śląska (2013); Nagrodą Marszałka Woj. Śląskiego „Za wybitne osiągnięcia w dziedzinie konserwacji zabytków” (2015).