Politycy ostatecznie zawsze w kampanii bajdurzą i (choć trudno jest mi to przyznać) chyba wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy; mam wrażenie, że panuje powszechna zgoda na jakąś dawkę głupot w tym czasie. Jednak w tym sezonie boli to szczególnie, bo wybory europejskie zawsze wiązały się z jakąś mądrzejszą agendą, szerszym spojrzeniem, ciekawszymi ideowymi sporami. Krótko mówiąc, od kandydatów do europarlamentu oczekiwaliśmy zawsze trochę więcej niż od orłów aspirujących do Sejmu czy Senatu.
Europa przeżywa niezwykły czas poszukiwania swojej drogi, wielkich sporów doktrynalnych. Sporów o korzenie, o tak zwane europejskie wartości, o wolności obywatelskie, o państwa narodowe, o swoje bezpieczeństwo militarne. Wreszcie jest to czas wielkiego namysłu nad przyszłością gospodarczą Europy, która dała się wyprzedzić nowym rynkom i chyba nie bardzo wie, jak wrócić do rywalizacji.
Kiedyś uczestniczyliśmy w takich dyskusjach – o tym, jak Unia ma się rozszerzać, czy UE potrzebna konstytucja, co z europejską armią. Świetne rozmowy toczyli z lewa i prawa Jan Kułakowski, Bronisław Geremek, Jerzy Buzek, Jacek Saryusz-Wolski, gdy jeszcze chciał o tym poważnie rozmawiać, Konrad Szymański, Genowefa Grabowska, Bogusław Liberadzki, Dariusz Rosati, Danuta Huebner, Paweł Kowal, a był czas, że rozmawiało się nawet z Ryszardem Czarneckim (serio). Dziś kampanię zdominowała „piątka Kaczyńskiego”, czyli krajowe obietnice socjalne, i pedofilia w polskim Kościele (temat sam w sobie niezwykle ważny i poważny, jednak z perspektywy wyborów do PE – nie). O brexicie nikt nie chce gadać, bo nikt go nie rozumie, rozmowa o wartościach kończy się na żenującym straszeniu (bądź żartach) z LGBT w tle, a przyszłość Polski w Europie – wiadomo. Rząd mówi, jak akurat pasuje.
Jedynym poważniejszym tematem, który przebił się w spotach wyborczych, było euro. Gdyby był to temat w jakikolwiek sposób pilny, byłby istotniejszy, ale i tak chwała, że ktokolwiek w tej sprawie zajął jakiekolwiek stanowisko.
Politycy robią nas w balona, ale co się dziwić – sami dajemy im do tego prawo. W eurowyborach w Polsce bierze udział zaledwie 25 procent uprawnionych Polaków. 25 procent! Kandydaci wiedzą, że nam – w masie, statystycznie – nie chce się angażować, wiedzą więc, że mogą nam nawijać makaron na uszy.
W tej sytuacji naprawdę dobrze, że kończy się ta kampania. Nie posunęliśmy się w europejskiej refleksji ani o krok. Być może jednak to symbol i cała prawda o naszym znaczeniu w europejskiej wspólnocie.