Fidel po wizycie w Polsce był absolutnie zakochany w Maryli Rodowicz. Maryla była członkiem delegacji polskich artystów na Kubie. Podczas bankietu w ambasadzie, ni stąd, ni zowąd pojawił się Fidel z ochroniarzami. Tłumaczyłem jego pogawędkę z Rodowicz, podczas której Castro pożerał ją wzrokiem i byłem przekonany, że za moment, na jego rozkaz, goryle wezmą Marylę pod ręce i wywiozą do jego pałacu – opowiada Wojciech Zamorski, znakomity telewizyjny i radiowy dziennikarz muzyczny.
Powiadają, że dziennikarz muzyczny to taki muzyk, tylko mu nie wyszło.
I nieźle pan trafił. Zawsze podziwiałem gitarzystów basowych. Na żywo podpatrywałem Józka Skrzeka, który z SBB grywał próby w bytomskim Pyrliku. W liceum dostałem od mamy polską gitarę basową marki Lotos i oczywiście marzyłem o własnej kapeli. W Bytomiu piłowaliśmy bluesa np. z nieżyjącym Markiem Dmytrowem.
Pseudonim „Klata”. Bytomska legenda. Grał na gitarze w Budce Suflera.
Przez dwa tygodnie chyba.
Ale w dwóch teledyskach wystąpił.
Zgadza się. Był jeszcze jeden muzyk w naszym składzie: Edek Krok, znany potem w Niemczech jako Edward Simoni, wirtuoz fletni Pana. Pamiętam, jak żegnaliśmy go z „Klatą” na dworcu, gdy wyjeżdżał do RFN z biletem w jedną stronę. Ja też w pewnej chwili miałem wybór: studiować na Uniwersytecie Warszawskim, czy dalej grać w Pyrliku.
No to pobronię trochę dziennikarzy muzycznych. Gdyby nie wy, świat nie dowiedziałby się np. o tym, że Keith Richards wciągnął nosem prochy swojego dziadunia.
(śmiech) Na przykład!
Albo nie poznalibyśmy kulis pewnej halloweenowej orgii z udziałem Freddiego Mercury’ego w Nowym Orleanie, która przeszła do historii jako „sobotnia noc w Sodomie”.
Z dziennikarzami w show-biznesie jest właśnie trochę tak: gdyby nie ich fortele i zabiegi dyplomatyczne, świat nie usłyszałby o wielu legendach rock&rolla. Ta niezwykła mitologia, która bywa integralnym elementem twórczości wybitnych artystów, byłaby dużo uboższa.
Proszę coś z naszej mitologii,
Mówimy o czasach zgrzebnej i szarej komuny, więc u nas nawet Sodoma byłaby mniej jaskrawa. Pamiętam początek lat 70., gdy chłopaki z SBB przyjechali na koncert do klubu Proxima. W akademiku obok ja spędziłem całe studia. Po koncercie wielka wówczas grupa z Józkiem Skrzekiem, Apostolisem Anthimosem i Jurkiem Piotrowskim zebrała się w moim pokoju: piliśmy gorzałę, a ponieważ zabrakło chleba, zagryzaliśmy plastrami cebuli posmarowanymi powidłami śliwkowymi.
Rzeczywiście, rock and roll.
To jeszcze nie koniec!. Jakiś czas potem jechałem autostopem na wakacje do Hiszpanii. We Frankfurcie szukałem schroniska, w którym miałem nocować i na jakimś słupie zobaczyłem plakat informujący o koncercie SBB. Za dwie godziny, w klubie Jazzkeller. Daleko? Nie, kilometr ode mnie. Zjawiłem się w ich garderobie głodny i zmęczony. No to Józek wyjął prowiant: chleb z Siemianowic i przywiezione z domu słoiki z tustym. Chłopie! Gwiazdy rocka w trasę wożą swój ślunski chleb i swój smalec.
A gwiazdom rocka z Zachodu podobało się na Śląsku?
Pamiętam takich, którym podobało się aż za bardzo. Elton John zagrał w Spodku w 1984 r. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że za komuny to był najlepszy koncert gwiazdy tego formatu w Polsce: niesamowite widowisko, wspaniale nagłośnione… Pierwszy raz na oczy widziałem taki stół mikserski.. Elton zostawił w Katowicach nie tylko kawał zdrowia. Zostawił też serce, bo… zakochał się w pracowniku Pagartu (Polska Agencja Artystyczna), który odpowiadał za organizację koncertu.
Z wzajemnością?
No właśnie na tym polegał problem. Mężczyzna, którego nazwiska nie mogę podać, ale zapewniam, że do dziś jest ono w Polsce dobrze znane, dał Eltonowi kosza. I Elton się obraził. Nie przyszedł na konferencję prasową przed koncertem. Na szczęście, wyszedł na scenę. Albo inna historia: rok 1980. Do Spodka przyjeżdża wielki John Mayall. Wywiad w dzień przed koncertem przerodził się w wizytę z jego zespołem w dyskotece Melodia.
Brzmi dobrze.
Mieściła się przy 3 Maja w Katowicach. Mayall poprosił o coś do jedzenia, więc dostał roladę z kluskami i modrą. Nie wiem, czy mu smakowało, ale do obiadu zażyczył sobie rum z colą. Powiedzmy, że to był rum i nie pamiętam, czy na pewno towarzyszyła u coca-cola, ale drinki kazał nalewać do półlitrowych kufli. Sporo ich poszło. Następnego dnia byłem u niego w garderobie. Jeszcze 20 minut przed wyjściem na scenę John przeżywał uroki polskiego rumu, obejmując muszlę klozetową. A potem wstał, wyprostował się i dał kapitalny występ.
Normalny dzień pracy. Swoją drogą tamte Katowice musiały być ciekawym doświadczeniem dla zagranicznych muzyków.
Niektórzy po raz pierwszy przyjeżdżali za żelazną kurtynę. Eric Burdon z The Animals opowiadał mi po latach o swoim legendarnym koncercie w Hali Parkowej w Katowicach w 1965 r. To było dwa lata przed przyjazdem Rolling Stonesów do Warszawy. Ludzie dojeżdżali do do hali tramwajami, a ścisk był w nich taki, że niektórzy wisieli na schodach. I tych nieszczęśników na przystanku pałowała milicja. Nic dziwnego, że Burdon mówił potem, że mieszkamy w ponurym miejscu. Na marginesie: na tym koncercie był prof. Tadeusz Sławek, był też Irek Dudek, który pod sceną wpatrywał się w Animalsów. I później swój styl estradowy zbudował wzorując się właśnie na Ericu Burdonie.
Co ci rockandrollowcy robili później w Katowicach? Pili importowane alkohole w hotelowym barze?
Cliff Richard nie pił wcale, nie palił, zresztą prowadził bardzo zdrowy tryb życia. Przed koncertem rano dresik, adidaski i jogging. A dookoła kominy. Nie miałem serca, żeby powiedzieć mu, że powietrze u nas takie, że lepiej jakby został w pokoju i porobił przysiady. Rozmawiając przeszliśmy od Spodka do Rynku Cliff rozglądał się z uwagą. Spodek? Wygląda jak statek kosmiczny. A to wielkie to co? To Superjednostka, ludzie tam mieszkają. Aha ludzie, ciekawe…
A legendy o muzykach szwendających się po nocy po Katowicach jak ponoć Fidel Castro?
Fidel Castro? Ha! Z Fidelem Castro siedziałem przy jednym stole podczas Festiwalu Młodzieży i Studentów w roku 1978. Fidel po swojej wizycie w Polsce był absolutnie zakochany w Maryli Rodowicz. Maryla była członkiem delegacji polskich artystów na Kubie.Ja byłem tłumaczem. Podczas bankietu w ambasadzie w Hawanie, ni stąd, ni zowąd pojawił się Fidel ze swoimi ochroniarzami. Tłumaczyłem jego pogawędkę z Rodowicz, podczas której Castro niemal pożerał ją wzrokiem i byłem przekonany, że za moment na jego rozkaz, goryle wezmą Marylę pod ręce i wywiozą do jego pałacu.
Nic dziwnego. Fidel miał ponoć 35 tysięcy kochanek.
No… Jak by to…Trzeba by chyba pytać Maryli. W każdym razie wtedy nie została porwana przez Castro. Za to dzień później o mało co nie zamordowała Czesława Niemena.
Maryla i Czesław…?
Nie, no, co pan? Mieliśmy na Kubie, jak każda ekipa, taki mały ośrodek przy plaży. Czesław Niemen, który też był w tej delegacji, bardzo bał się wody. Nie umiał pływać. W przeciwieństwie do Maryli, która jest absolwentką AWF-u. No więc Niemen przy brzegi dryfował na materacu. Maryla zaczaiła się i zrzuciła go z tego materaca. Czesław wpadł do wody i zaczął się topić, choć wcale nie było głęboko. Zaczął strasznie wrzeszczeć, obraził się na Rodowicz i oskarżał, że chciała go ukatrupić.
Niemen był częstym gościem bytomskiego Pyrlika.
Zgadza się, podobnie jak cała czołówka polskiej muzyki. W 1980 roku niewiele brakowało, a na scenę klubu weszłaby Suzy Quatro, wówczas wielka gwiazda glam rocka.Po jej koncercie w Spodku- to był mój pierwszy materiał dla Telewizji Katowice – zapytała mnie o jakieś fajne miejsce w okolicy. Poleciłem Pyrlika, więc wsiedliśmy do taksówki i jedziemy do Bytomia. Był tylko jeden problem. Z Katowic zadzwoniłem do klubu i powiedziałem, że za pół godziny Przywiozę Suzi Quatro. „Suzi Quatro. Aha,. Jasne, panie Wojtku, miłego wieczoru”.
Nie uwierzyli?
Nie. Nie przygotowali nawet stolika, bo myśleli, że robię sobie jaja. Wchodzimy, w środku nabite ludźmi jak w porannym tramwaju. Poprzeciskaliśmy się przez tłum, Suzi się porozglądała , powdychała trochę dymu, który wisiał pod sufitem jak wielki cumulus, po czym wróciła do taksówki i pojechała do hotelu. Ale byli i tacy, co przyjeżdżali na Śląsk w takim stanie, że chyba nie wiedzieli, gdzie w ogóle się znajdują. Choćby Ozzy Osbourne.
Ozzy chyba od lat nadaje z jakiejś obcej planety.
Gdy w latach 90. w końcu wpadł do nas z Black Sabbath wyczekiwałem na niego z kamerą na płycie lotniska w Pyrzowicach. Jest samolot, Ozzy wychodzi, rozgląda się nerwowo jakby wysiadł na złym przystanku. Ktoś go prowadzi do terminala, ale Ozzy nadal nie bardo kontaktuje. W końcu stanął przed obiektywem. Pierwsze pytanie. Ozzy przestępuje z nogi na nogę, patrzy, unosi brwi, a potem mówi coś w jakimś niezrozumiałym języku. Drugie pytanie, to samo. To może pozdrowienia dla fanów ze Śląska? „Ye… I… Ye… A… No…”. Nie wiem, co wtedy przyjmował Ozzy, ale z pewnością mu to szkodziło.
Gdy pan wyjeżdżał na studia do Warszawy, zapewne przewidywał, że za 20 lat później będzie czytał w myślach Ozzy’ego?
Że będę dziennikarzem muzycznym? Jeśli założymy faktycznie, że to niespełniony muzyk, to wszystko się tak układało. Po czwartej klasie szkoły muzycznej dyrektorka powiedziała mojej mamie, żeby przepisała mnie do normalnej szkoły. Bo zamiast ćwiczyć sonaty, wolałem próbować grać piosenki Beatlesów. Gdy studiowałem iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim, udzielałem się w akademickim radiowęźle Desa. Pewnego dnia zjawił się u nas Marek Gaszyński, pionier rockowego radia w Polsce. I to on ściągnął mnie do Trójki.
Podobno pański epizod z legendarną listą Trójki nie był już tak wymarzony.
To był dzień pogrzebu ks. Popiełuszki. Decydentom politycznym zależało, żeby lista się odbyła. Wiadomo, żeby nie budzić zainteresowania historią zamordowanego księdza. Marek Niedźwiedzki wycofał się z prowadzenia listy w tym dniu, natomiast decyzja władz Trójki była taka, by nie puszczać szybkich rockowych kawałków. W gabinecie dyrektora stacji przedstawiono mi propozycję nie do odrzucenia: zastępuję Niedźwiedzkiego, a jeśli nie chcę, to w Trójce już nie będzie dla mnie miejsca. Wsadzono mnie na minę, bo nie dość, że okoliczności straszne, to jeszcze po programie słuchacze byli wściekli, że nie zagrałem żadnej rockowej piosenki. „Kto to jest ten Zamorski?! Niech więcej nie siada przy mikrofonie!” – pisali.
Na szczęście to pańskie marzenia się spełniły. Spotkanie z połową Led Zeppelin?
Tak, zdecydowanie. Jimmy Page i Robert Plant zagrali w Katowicach w 1998 roku. W pamięci utkwiła mi scena z kontroli na lotnisku, gdy celnicy w Pyrzowicach dopadli obu panów…
Na osobistą?
Dopadli ich z notesami. Każdy chciał autograf. Wizytę za kulisami u Page’a i Planta złożyliśmy razem z ówczesnym wojewodą Markiem Kempskim, też fanem rocka. Przedstawiam panów w Spodku. Jimmy’emu i Robertowi mówię, że Kempski to taki „gubernator naszej prowincji”. Popatrzyli na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „A co nas to obchodzi?” Więc dodaję, że pan Marek był w Solidarności i dzięki takim ludziom obaliliśmy komunizm. Page i Plant się ożywili, poklepali wojewodę po plecach, powtarzając: „Good job, man. Good job”.
Polityków chyba rzadko interesowała dobra muzyka.
Za komuny żadnego z towarzyszy. Później zdarzały się wyjątki. Oprócz Kempskiego dobry muzyczny gust miał, i tu pana zaskoczę, Piotr Uszok.
I jeszcze pan powie, że kiedyś nosił długie włosy?
(śmiech). Jako prezydent Katowic bywał na wielu koncertach w Spodku. Na pewno razem siedzieliśmy za kulisami z grupą Yes. Uszok całkiem dobrze gra na gitarze i sam podziwiał dobre gitarowe granie.
Dobry dziennikarz muzyczny musi ponoć odkryć jakąś przyszłą muzyczną gwiazdę. Kogo odkrył Zamorski?
Bajm.
To musiało być tak dawno temu, że mnie pan zaciekawił.
Byłem asystentem reżysera na festiwalu w Toruniu, bodaj w 1978 r. Tam się zakolegowaliśmy. Bajm zagrał tam „Piechotą do lata” i zakwalifikował się do Opola. Ale Beata i reszta byli tak zieleni, że do Opola pojechali, z instrumentami, pociągiem. Swoim maluchem woziłem im graty do motelu Niedźwiedź. A w nim karmiłem zupą pomidorową, bo nikt w Bajmie nie miał przy sobie grosza.
Wojciech Zamorski, rocznik 1952. Bytomianin, jeden z najbardziej znanych polskich dziennikarzy muzycznych. Lata spędził w TVP, TVP3 (był m.in. pomysłodawcą i gospodarzem programu „100% Live”), radiowej Trójce oraz Radiu Katowice, w którym do dziś prowadzi audycję zatytułowaną „Wehikuł czasu”. Wciąż można usłyszeć w niej rocka z tamtych lat.