Fotograf musi lubić ludzi

Kazimierz Seko sfotografował Breżniewa, Fidela Castro i zwykłego rybaka

Kazimierz Seko

Co łączy Fidela Castro z Janem Pawłem II i Leonidem Breżniewem? Wszystkich sfotografował Kazimierz Seko.

W listopadzie 2009 r. spod kamienicy w centrum Katowic wyjeżdża furgonetka. Przewozi 40 tys. zdjęć. Przedstawiają sławnych i zwykłych ludzi, wydarzenia polityczne i sportowe. Wszystkie wykonał Kazimierz Seko. Trzy lata po jego śmierci najbliżsi postanowili przekazać je do Muzeum Historii Katowic. Na razie z 40 tys. zdjęć, jakie tu osiem lat temu przywiozła furgonetka, opisano zaledwie co dwudzieste.

– Myślałam, że pamiątki po tacie będziemy miały zawsze. Tylko jaką u nas te zdjęcia miałyby przyszłość? W muzeum dostaną drugie życie. Tata znał muzeum, był związany ze Śląskiem. Na pewno by się z takiej decyzji ucieszył – wyjaśnia Tekla Karwat-Seko, córka fotografa.

Rozmawiamy w gabinecie, który wygląda tak samo, jak za życia fotografa. Wśród różnych wykonanych przez niego zdjęć jest też takie, na którym sam się sportretował, oczywiście z aparatem w rękach.

– Czy on się kiedykolwiek z nim rozstawał? – dopytuję.

– Rzadko. Nawet w domu w czasie świąt czy urodzin robił nam sesje fotograficzne. Starannie się przygotowywał, dbał o każdy szczegół. Mierzył światło i rozkładał parasol. Pewnego razu do szkoły, w której się uczyłam, przyszedł fotograf i robił nam klasowe zdjęcie. Miał tylko aparat w dłoniach. Zapytałam, gdzie ma pozostały sprzęt. Pan się speszył. A ja na to: pan nie jest prawdziwym fotografem. Wiem, o czym mówię, bo mój tata jest. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mój ojciec w swoim zawodzie jest nie tylko kimś prawdziwym, ale zupełnie wyjątkowym – wspomina Tekla.

Z Kresów na Śląsk z rodziną uratowanego

Pochodził z Kresów. Urodził się 21 lutego 1917 w Hostowie koło Stanisławowa. We Lwowie chodził do szkoły średniej i zaczął studiować na Akademii Handlu Zagranicznego, ale wybuchła wojna i zamiast się kształcić, zarabiał na chleb. Był buchalterem w stacji naprawy traktorów w Jaworowie, miasteczku na zachód od Lwowa. Pewnego dnia spotkał tu Szymona Hana. Pomógł mu w ukryciu się i załatwieniu dokumentów, dzięki czemu ten z Szymona Hana stał się Tadeuszem Górskim i zdołał przechytrzyć Niemców. Przeżył, a po wojnie odnalazł żonę i syna i razem z nimi z wcielonego do Związku Radzieckiego Lwowa wyjechał do Bytomia. Był z nimi też Seko, który z czasem ściągnął resztę swojej rodziny. Rodzice osiedlili się w Łańcucie, ale Kazimierz nie myślał o pozostawieniu Śląska. Razem z Han-Górskim otworzyli firmę zajmującą się sprzedażą materiałów fotograficznych. Kazimierz jeszcze przed wojną interesował się fotografią. Jego ojciec, kierownik szkoły, miał aparat i namiętnie fotografował. Ale tak naprawdę w fotografowanie wciągnął go Han-Górski. On miał nie tylko wiedzę, ale też kontakty. Poznał redakcje, dziennikarzy. Sprzedaż fotograficznych komponentów Kazimierz zmienił na pracę w redakcji „Sportu”, później w Wojskowej Agencji Fotograficznej, tygodniku „Panorama” i Centralnej Agencji Fotograficznej. Zdjęcia robił od gór po Szczecin. Z Bytomia przeprowadził się do Katowic, do mieszkania po rodzinie Han-Górskich, gdy ta w 1957 roku wyjechała do Izraela.

Praca i wyjazdy wypełniały mu prawie cały czas. Do tego stopnia, że nie zdążył przyjechać na pogrzeb swojego ojca. Do końca życia nie dawało mu to spokoju. Przed śmiercią prosił swoją żonę, żeby z grobu ojca w Łańcucie przywiozła choć garść ziemi. Barbara Karwat-Seko przeniosła mogiłę ojca do rodzinnego grobowca na katowicki cmentarz przy ul. Francuskiej. Kazimierz Seko został pochowany razem ze swoimi rodzicami.

Sfotografował Fidela i zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim

Seko był przy najważniejszych wydarzeniach na Śląsku. Fotografował otwarcie Spodka, a potem wiele zorganizowanych tu imprez, takich jak zwycięski mecz hokejowej reprezentacji Polski nad Związkiem Radzieckim. Był też na otwarciu Stadionu Śląskiego i wszystkich najważniejszych meczach. Robił też zdjęcia goszczącym na Śląsku sławnym ludziom, w czerwcu 1972 roku Fidelowi Castro, a dwa lata później Leonidowi Breżniewowi. Ale fotografował też zwykłych ludzi: rybaków przy pracy, górników pod ziemią czy znajomą panią w kiosku. – Tata był bardzo otwarty. Potrafił rozmawiać z każdym. Niezależnie czy był to profesor, panie w sklepie, dziennikarz czy bezdomny. Lubił też pomagać. Kiedyś zobaczył bezdomnego, jak leży na ławce w parku. Myślał, że coś się stało, zasłabł. Podszedł, zapytał. A ten mężczyzna go zwyzywał za to, że go budzi – wspomina córka.

Czy kiedykolwiek mówił o emocjach po jakimś materiale? – To był twardy człowiek. Proszę pamiętać, że przeżył i pamiętał grozę okupacji. Ale były sytuacje, kiedy wzruszenie dawało znać o sobie. Jak po fotoreportażu w jugosłowiańskim Skopje po trzęsieniu ziemi, gdzie widział szybko stawiane groby i płaczące kobiety. Po wypadkach na kopalniach czy po wybuchu w rafinerii Czechowice-Dziedzice, gdzie robił zdjęcia praktycznie zwęglonych ludzi – wspomina pani Barbara.

Córka wspomina, że ojciec potrafił się też ze swoimi bohaterami zaprzyjaźnić. – Tak było z malarzem Pawłem Wróblem czy z pisarzem Gustawem Morcinkiem. To, że bardzo lubił swoich bohaterów, widać na zdjęciach. Ale to tylko przykład. On w ogóle lubił ludzi. I dlatego na swoich fotografiach potrafił z nich wydobyć piękno – dodaje Tekla.

– Zrobić fotografię różnych partyjnych dygnitarzy tak, żeby wykrzesać z ich twarzy choć odrobinę zamyślenia czy inteligencji to była duża sztuka! Wystarczy popatrzeć jak na zdjęciach prezentuje się chociażby Zdzisław Grudzień – zauważa z kolei Jacek Mastalerz z działu fotografii Muzeum Historii Katowic.

Spaprałem zdjęcia, Kazio dał mi swoje

Barbara Karwat-Seko zauważa z kolei, że jego otwartość w kontaktach z ludźmi nieraz graniczyła z naiwnością. – Kilka razy ludzie go zwyczajnie oszukali. Nigdy nie zapomnę jednego z powrotów do domu po pracy. Weszłam i zobaczyłam całe mieszkanie splądrowane. Myślałam, że zawału dostanę. Okazało się, że do drzwi zapukały dwie miłe panie. Powiedziały mężowi, że Kasa Chorych wystawia rekompensatę za wykupywane leki. Mąż je zaprosił, zrobił herbaty. A panie kazały wypisywać stos dokumentów. Usiadł przy biurku tyłem do drzwi. A panie przetrząsnęły wszystko. Zabrały pieniądze, które odkładaliśmy na wyjazd Tekli za granicę – wspomina.

Bogdan Kułakowski, wieloletni fotoreporter śląskich gazet, wspomina, że choć Seko jak każdy w tym zawodzie lubił konkurować, potrafił być bardzo koleżeński. – Robiliśmy zdjęcia na peronie z przyjazdu Bruno Kreisky’ego, kanclerza Austrii. Miałem jakiś ciężki dzień, tempo było duże i spaprałem sprawę. Wywołałem film w czystej wodzie. Nie miałem ani pół zdjęcia! Za coś takiego mogłem wylecieć z roboty! Kaziu po prostu odciął klatkę ze swojego filmu i powiedział: masz, to twoje – opowiada.

Jak zapewnia Kułakowski, Seko w środowisku cieszył się szacunkiem. – W odróżnieniu od nas znał języki. Był poliglotą. Korespondował z amerykańskimi kolegami i to nawet takimi, którzy znali Roberta Capę [najsławniejszy fotoreporter XX wieku – przyp. red.]. Organizował konkursy, np. Śląską Fotografię Prasową. Był pierwszy jurorem nie tylko polskim, ale w ogóle z Demoludów w konkursie World Press Photo.

„Zaproszenie do jury konkursu World Press Photo w 1974 roku uważam za największy sukces zawodowy. Nie tylko dzięki spotkaniu z najwybitniejszymi przedstawicielami prasowej fotografii. Zapoznałem się tam również z doskonałą organizacją pracy przy ocenie zdjęć. Przykro mi tylko, że nie udało mi się doprowadzić do finału ani jednego zdjęcia polskiego fotoreportera. Pamiętam, że w konkursowej licytacji najdłużej utrzymały się „Pięcioraczki” Janusza Uklejewskiego” – wspominał na łamach „Gazety Wyborczej” Seko w 1999 r.

Po śmierci medal z Yad Vashem

Największym zawodowym sukcesem Seko jest pierwsza nagroda na konkursie „Photokina” w Kolonii w 1978 roku. W ramach nagrody były bilety lotnicze z Polski do Rzymu. Seko poleciał na audiencję do Jana Pawła II. Wizytę i zdjęcia polskiego papieża uważał za jedne ze swoich najważniejszych. – Były ważne ze względu na postać, którą fotografował, ale on lubił wszystkie swoje zdjęcia. Po śmierci Kazimierza wybrałam kilka moim zdaniem najlepszych i dałam Tekli, żeby zawsze były w rodzinie. M.in. te z Charles’em de Gaulle’em i jego żoną albo Wałęsy z mikrofonem, na którym wygląda, jakby trzymał cygaro – mówi Barbara Karwat-Seko, wdowa po fotoreporterze.

Zmarł 28 czerwca 2006 r. Już po śmierci Tekla dowiedziała się o zupełnie innej historii z życia swego ojca. – Tak naprawdę o tym, jaką pracę tata wykonuje, przekonałam się za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Podczas wizyty w Katowicach zatrzymał się w hotelu. Tata wybrał się tam i zabrał mnie ze sobą. Zrobiło na mnie wielkie wrażenie, gdy prezydent uścisnął mi rękę, ale tata w ogóle nie przywiązywał do tego znaczenia. Zawsze wolał się spotkać z kimś sympatycznym, a niekoniecznie znanym. Całą prawdę o tacie poznałam jednak wtedy, gdy już nie żył – wspomina.

Pewnego dnia, w papierach po ojcu znalazła teczkę ze zdjęciami małego chłopca. Okazało się, że to Adam Han-Górski, syn ocalonego przez Kazimierza Seko Szymona, a teraz sławny skrzypek. Tekla napisała do niego do Stanów Zjednoczonych i dostała odpowiedź z potwierdzeniem, że Kazimierz był najlepszym przyjacielem ojca artysty. Wymiana korespondencji zakończyła się tak, że dzięki staraniom Han-Górskiego Seko otrzymał pośmiertnie medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

Przystępny człowiek

W Muzeum Historii Katowic trwają końcowe prace nad przygotowaniem albumu z ponad stoma zdjęciami Seko. To będzie pierwsza taka publikacja. Kolejne rozdziały – polityka, gospodarka, święta, rolnictwo, handel i usługi oraz kultura, sport i sztuka – pokażą, jak różne tematy poruszał w swoich zdjęciach katowicki fotografik.

– Zanim zostałem historykiem, myślałem o tym, żeby zostać reporterem. Oglądałem zdjęcia w gazetach i widziałem podpis: Seko. Myślałem, że to jakiś Japończyk albo Fin. Czasem zdarzał się podpis SEKO, więc myślałem, że to jakiś skrót. Dopiero z czasem dowiedziałem się, że to mieszkaniec Katowic, pan Kazimierz. Jaką frajdę miałem gdy poznałem go osobiście. Przychodził do muzeum. Wysoki, wyprostowany, dostojny. Ale też serdeczny, przystępny – wspomina Mastalerz.