DARIUSZ ŁUKAWSKI: Kim dziś jest Michał Pol, bo patrząc z boku, można odnieść wrażenie, że jesteś małym koncernem medialnym?
MICHAŁ POL: Ha. Jak to ująć… z jednej strony jestem redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”, często tak jestem przedstawiany. Tymczasem ten papierowy „Przegląd Sportowy” to jest bardzo ważny, ale tylko element całego newsroomu sportowego, który – brzydko mówiąc – tworzy kontent, czyli treści sportowe dla całego wydawnictwa, Onetu, Onetu Sport, Faktu, sport.fakt.pl i oczywiście przeglądsportowy.pl. Mało tego, mamy jeszcze mniejsze serwisy jak Ekstraklasa.tv, Bundesliga Onet.pl… .
Trochę tego jest.
Jak przechodziłem do koncernu Axel Springer, to dostałem, chyba jako pierwszy w Polsce i nie wiem, czy do dziś nie jedyną w naszym kraju, funkcję dyrektora kontentu sportowego.
Zdolny dziennikarz stał się menedżerem. Zarządzasz, pozyskujesz treści i sponsorów?
Zdecydowanie tak, choć staram się być nadal dziennikarzem, a jest to coraz trudniejsze. Mniej piszę, z oczywistych względów, bo pisanie wymaga jakby większego namysłu. Kiedyś w dawnych czasach pisałem reportaże, robiłem wywiady. Nie tylko o sporcie, bo współpracowałem też z Dużym Formatem czy magazynem Gazety. Dziś po prostu nie mam czasu i najwięcej piszę na Twitterze, a na blogu tylko raz w tygodniu.
Co Ci daje blog?
Uważam, że to jest najważniejsze narzędzie dziennikarza, dające mu niezależność. Z drugiej strony szefostwo firmy też się cieszy, jeśli dziennikarz ma własnego bloga, przynajmniej w świecie dziennikarzy sportowych, bo różnie bywa w różnych redakcjach. Tu fantastycznie pozwala to budować markę. Blog i konta w mediach społecznościowych. To jest niezwykle ważne dla dziennikarza – bo im silniejsza marka tym lepsza jest jego pozycja. To również ważne dla szefa redakcji, żeby jak najwięcej jego dziennikarzy było silnymi, rozpoznawalnymi markami.
Sam przyznajesz, że piszesz coraz mniej.
Dzięki Onetowi zdecydowanie więcej czasu spędzam przed kamerą niż piszę. Onet i przegldsportowy.pl tworzą wspólnie wiele formatów, także na żywo. Prowadzę niektóre z nich. Zresztą nie tylko formaty, również wspólnie wysyłamy ekipę na największe imprezy czy za reprezentacją Polski i dzielimy się później kontentem.
Ekonomicznie to ma sens.
To oczywiste, ale pamiętam sytuacje, że jedno wydawnictwo wysyłało po trzy mikrofony i trzy kamery z trzech redakcji. Te czasy minęły. Nie ma powodu, żeby nie dzielić się kontentem, zwłaszcza, że w naszym przypadku innych odbiorców mamy na Onecie, a inni czytają Przegląd Sportowy.
Jeszcze inny ogląda Twój program w internecie.
Tak, cieszy mnie bardzo, że publicystyka sportowa w internecie jest całkiem popularna. Mój program EuroMisja2016, który powstał z okazji EURO’16, miał w sumie 62 miliony streamów, czyli naprawdę sporo. Teraz zmieniliśmy nazwę na MisjaFutbol, ale formuła jest ta sama: najlepsi i najbardziej opiniotwórczy komentatorzy sportowi, Dariusz Szpakowski z TVP, Mateusz Borek z Polsatu Sport i Tomasz Smokowski z Canal + po prostu gadają o futbolu. I nie potrzeba żadnych skrótów meczy, żadnych elektryzujących zdjęć czy sensacyjnych wypowiedzi. Są cztery gadające głowy.
Jak gadają?
Z sensem. Oni się nie mogliby się spotkać w żadnym innym studiu, bo są z konkurencyjnych stacji. Mateusz Borek, Dariusz Szpakowski, teoretycznie rywale, bo reprezentacja Polski jest raz tu, raz tu. Do tego inne pokolenia, ale bardzo są dla siebie serdeczni i niezwykle się szanują. Jest jeszcze Tomek Smokowski, od ponad 20 lat zajmujący się piłką w Canal+. Sam uwielbiam słuchać jak zderzają się ich opinie.
Masz w studiu elitę, zainteresowani sportem studenci dziennikarstwa na warszawskim uniwersytecie, wymieniają te trzy nazwiska jako swoich mistrzów. Gdzieś tam też jesteś wspominany.
To coś fantastycznego. Ta trójka to rzeczywiście są mistrzowie komentarza sportowego, ja nigdy nie komentowałem, pozostaje mi tylko moderowanie dyskusji, ale bardzo dobrze się z nimi i bawię i pracuję.
Wróćmy do Przeglądu. Kultowa gazeta, 95 lat na rynku. Przyszłość to wersja cyfrowa, czy jeszcze tradycyjna na papierze?
Chcemy dociągnąć do setki, stu lat na rynku. Walczymy ze spadającym nakładem. Wiadomo, że ciężko konkurować z internetem, zwłaszcza na newsy, gazecie papierowej, która o 6 rano pojawia się we wszystkich kioskach. Jest bezbronna w tym momencie. Każdy nasz news, po pięciu minutach jest w dowolnym portalu jako omówienie.
A jak będą wyglądały media za te 5 lat?
Pięć lat to w technologii taki szmat czasu, że diabli wiedzą. Nie wiem jakie będą urządzenia, na czym będziemy wtedy oglądać, czy będzie jeszcze prasa, czy będzie telewizja? Myślę, że i prasa i telewizja nie będą takie jak dzisiaj. Powstaną konglomeraty telewizyjno-internetowe, coś co dziś próbuje robić Onet ze swoją ramówką. Już możemy sami zdecydować kiedy chcemy obejrzeć film, serial, program czy talent show. To ja o tym decyduję, robię to kiedy chcę. Myślę, że sport już za chwilę będzie ostatnią rzeczą jaką się będzie oglądać na żywo, bo tylko tak budzi największe emocje.
Nowe media potrzebują nowych dziennikarzy.
Przyszłość należy do dziennikarzy multimedialnych, takich, którzy będą umieli sobie poradzić w otoczeniu cyfrowym – kamer, zapisów, przekazu, transmisji. Takich będą cenić pracodawcy.
Jesteśmy jednak jeszcze w epoce na poły papierowej. Jaki jest nakład Przeglądu Sportowego?
Nakład waha się od 50 do 80 tysięcy. Sprzedaż to około 30-u tysięcy, więc nie są to czasy, kiedy sprzedawaliśmy po sto tysięcy egzemplarzy. Jednak Przegląd Sportowy na siebie zarabia. Nie tylko dzięki reklamie i sprzedaży, także dzięki akcjom specjalnym, różnym dodatkom. To był też dobry rok. Rok dwóch wielkich imprez: EURO2016, Igrzyska Olimpijskie, a także Legia w Lidze Mistrzów. Dużo się działo i osiągnęliśmy najlepszy wynik finansowy od 7 lat. Ciągle to papierowa wersja zarabia więcej na newsroom niż wersja elektroniczna.
Czy to nie dziwne?
Nie, rozwijamy portal internetowy, ale tylko dzięki klasycznemu Przeglądowi mamy ciągle znakomitych dziennikarzy, to wersja papierowa generuje dla nas to najwyższe jakościowo dziennikarstwo. To dziennikarze Przeglądu zdobywają newsy – o Krychowiaku w PSG mieliśmy jako pierwsi na świecie, robią mocne wywiady jak np. ostatni przed śmiercią z Andrzejem Niemczykiem, reportaże. Korzysta na tym Onet i przeglądsportowy.pl.
Drugi raz wspomniałeś o dziennikarzu jako marce. Ty swoją markę bardzo systematycznie kreujesz, gdzie jesteś obecny w sieci, oprócz portali Onetu i Przeglądu?
Głównie na Twitterze, bo blog też mam na Onecie. Konto i fanpejdż na Facebooku, konto na Instagramie. Ale najbardziej lubię Twitter.
Ile osób obserwuje twoje wpisy na Twitterze?
Około 400 tysięcy, ale nieważna jest ta liczba, ja się nią nie zachłystuję.
Nieważna??? Ile mediów ma podobny nakład i stopień dotarcia?
Najważniejsza jest interakcja, ile osób obejrzy wpis, ile na niego zareaguje. To nie tak, że jakiś wpis dociera aż do 400 tysięcy, choć się zdarza jeśli szerują go nawet ci, którzy mnie nie śledzą. Sprawdzam statystyki i zasięg jest bardzo duży, to widać po jakichś szczególnych tekstach, akcjach czy konkursach, które organizuję. Jeden post potrafi dotrzeć do 80-u tysięcy, czasami przekroczyć 100 tysięcy. To imponujące, bo wiadomo, że ludzie zaglądają tam o różnych porach, nikt nie jest na Twitterze non-stop. No oprócz mnie i jeszcze paru jeszcze maniaków owładniętych pasją sportową. Jest nas sporo, bo też praktycznie w sporcie cały czas coś się dzieje. Zawsze ktoś gdzieś gra jakiś mecz na jakimś krańcu globu. A wiadomo, że dzisiaj mało kto jest w stanie cokolwiek oglądać bez drugiego ekranu, każdy chce się dzielić tym co zobaczył, konfrontować opinie, nikt już nie jest w stanie sam przeżywać wydarzenia sportowego.
Drugi ekran, czyli telewizor i laptop lub smartfon.
Tak. Uważam, że każdy dziennikarz a zwłaszcza sportowy, powinien mieć konto na Twitterze, bo to jest źródło informacji, inspiracji. Sam miałem tyle pomysłów dzięki czyimś spostrzeżeniom, udawało się coś z czymś połączyć i wychodziły fajne teksty. Ale Twitter jako znakomite narzędzie branżowe jest też niezbędny dziennikarzowi do budowania własnej marki i stania się influencerem. To nowe modne słowo.
Czyli…
Czyli liderem opinii, przewodnikiem w internetowym chaosie. Kimś, kto stanie się dla czytelników swoistą kotwicą. Ludzie nie wiedzą kogo słuchać, co jest fejkiem, który link doprowadzi nas do czegoś ciekawego. Więc odbiorcy wyławiają z tego chaosu takich przewodników. W dowolnej dziedzinie. Jeśli chodzi o wieści ze świata moją „agencją informacyjną” jest Bartosz Węglarczyk, ekonomię Rafał Hirsz czy Robert Gwiazdowski itd, śledzę też komentatorów politycznych, co do których mam wrażenie, że są najbardziej bezstronni.
Czy możesz już na tym zarabiać?
Dziś już tak, choć to przyszło niechcący. Moja aktywność w mediach społecznościowych wzięła się z czystej fascynacji, nie zakładałem, że kiedyś będę mógł na tym zarabiać. Chodziło o interakcję z czytelnikami. Nie wiedziałem, że kiedyś będę wrzucać twitty w ramach jakiejś akcji z poważnym partnerem.
Jak to robisz?
Opowiem jak dowiedziałem się, że jestem influencerem. Jakiś czas temu zadzwonili przedstawiciele linii Emirates z pytaniem: czy chciałby Pan zrobić wywiad z Cristiano Ronaldo?
Odmówiłeś? Czy zechciałeś?
Opadła mi szczęka, bo dziennikarzowi nie tylko z Polski trudno dziś umówić się na wywiad z taką gwiazdą, która ma 100 milionów fanów na Facebooku, więc właściwie w ogóle nie potrzebuje mediów do komunikacji z fanami. To było tuż przed mundialem w Brazylii. Zaproponowałem, że zrobimy okładkę w Przeglądzie, w środku rozkładówkę z Ronaldo, publikacje w Onecie plus wideo, jeśli będzie możliwość nagrania. W tym momencie usłyszałem: Nie, proszę Pana, co Pan zrobi później z tym wywiadem, to nas nie interesuje. Zabieramy Pana do Madrytu, gdzie ogłosimy, że Cristiano został ambasadorem linii Emirates. Chcemy jedynie, żeby Pan w tym dniu o godzinie dwunastej, wrzucił na Twittera link do YouTube z naszą reklamą z Ronaldo i Pele.
Na miejscu w hotelu okazało się, że ja jestem ten od Twittera, który ma dużą społeczność. Jest jakiś youtuber z Francji, jest jakiś instagramer z Hiszpanii, jest radiowiec z Irlandii tworzący podcasty, jest ktoś od fejsa. Okazało się, że byłem najstarszy z nich wszystkich, jedyny w marynarce, reszta to były dzieciaki nowych mediów, które nigdy nie pracowały w starych mediach. Ale mieli na siebie pomysł i odnieśli sukces, robiąc coś spontanicznie, a nie z założeniem sukcesu biznesowego.
Jak się czułeś?
Genialnie, siedzieliśmy z tymi młodymi ludźmi w pierwszym rzędzie z napisem INFLUENCERS, dopiero za nami, za barierką stały kamery i dziennikarze, którzy też chcieli porozmawiać z Ronaldo. Oczywiście zrobiłem z tego wywiad i kilka artykułów, ale nie to było częścią dealu. Deal polegał na tym, żebyśmy równocześnie o 12 udostępnili link do reklamy Emirates. Potem reklama była wszędzie, ale im chodziło o ten moment wejścia do mediów internetowych na całym świecie.
Stałeś się Bardzo Ważną Personą w sieci, a zaczynałeś od maszyny do pisania w 94 roku.
Rzeczywiście, kiedy z ogłoszenia trafiłem do Gazety Wyborczej, nie studiując dziennikarstwa ani nie mając takich doświadczeń, to komputery już były, ale mieliśmy jednego laptopa, może jeden telefon komórkowy na całą redakcje. Pamiętam, że ja z mistrzostw Europy w piłce nożnej wysyłałem faksy, które pisałem ręcznie i równo z końcowym gwizdkiem miałem gotowy tekst. Równo z gwizdkiem wybiegałem do biura prasowego i za funta wysyłałem kartkę z opisem meczu. Funta kosztowało wysłanie jednej kartki, dlatego pisałem drobnym maczkiem. W Warszawie sekretarki to przepisywały, a muszę przyznać, że waliłem straszne błędy, bo jestem dyslektykiem. Pod presją czasu pisałem jeszcze weselej. Duży pisałem przez „rz” itd. Potem na testach do działu korekty moje teksty były zadaniem egzaminacyjnym dla kandydatów na korektorów.
Od początku się wyróżniałeś, też w internecie.
Jak tylko odkryłem internet, popadłem w fascynację nowym medium, ale do głowy mi nie przyszło, że się tak rozwinie. Zresztą nikt nie przypuszczał. Ten słynny błąd wydawców, którzy do internetu włożyli wszystko, całe zawartości swoich gazet i do dziś tego żałują. Gdyby było wiadomo, że to ma też jakąś swoją cenę. Dziś całe środowisko za to pokutuje, bo ciężko jest przekonać ludzi, żeby płacili za kontent. Przyzwyczaili się, że wszystko jest za darmo.
To problem całej branży, a jak było z Tobą?
Jak założyłem bloga w 2007 – i tak uważam, że za późno – i nagle się okazało, że ktoś go czyta, pojawiły się komentarze. Odkryłem dzięki nim mądrych, fajnych ludzi. Te dyskusje pod blogiem były tak ciekawe, że wielu z tych ludzi pozakładało własne blogi, a nawet jeden z nich z nami pracuje, jest świetnym dziennikarzem.
Chcesz powiedzieć, że po pracy, dyskutowałeś w sieci o sporcie, czyli o pracy?
Lubię wchodzić w interakcję z ludźmi, dużo z nimi gadałem. Z czasem zacząłem organizować dla tych fachowców, często z wiedzą na temat jakiegoś klubu czy całej ligi, znacznie lepszą od mojej, konkursy literackie. Publikowałem najlepsze notki, kilku nawet przyszło na staż do sport.pl. Gdzieś koło 2010 doszło do mnie, jaki to ma zasięg i że może być z tego coś więcej, kiedy firma Continental zdecydowała się zrobić konkurs na moim blogu, którego zwycięzca poleciał na mundial do RPA! Początkowo traktowałem bloga jako rozrywkę, w gazecie nie mogłem się wypisać, a na blogu swobodnie wszystko komentowałem. Opisywałem też kulisy pracy, często publikując vlogi na YouTube, to się bardzo podobało, bo umówmy się – dziennikarz sportowy to praca marzenie
A Twitter?
Założyłem w 2009 za namową Marcina Gadzińskiego, szefa sport.pl. Sam też zauważyłem, że tweety przenikają do mainstreamu, pamiętam, że „Dziennik” zrobił czołówkę na podstawie tweeta Eryka Mistewicza o Wałęsie, pomyślałem: „trzeba tam być!”. Najpierw to byliśmy tam tylko z kolegą Rafałem Stecem z redakcji i gadaliśmy ze sobą, potem dopiero się inni pojawiali albo my znajdowaliśmy kogoś z kim warto było gadać. To była taka przyjemność spróbowania nowego narzędzia. Lubię wypróbowywać nowe technologie. Jak niedawno pojawił się Periscope, natychmiast zrobiłem transmisję z finału Ligi Europy na Stadionie Narodowym. Teraz króluje facebook live.
To zmienia całe dziennikarstwo.
Bardzo. To powinno być już automatyczne. Jeżeli gdzieś jesteś powinieneś zrobić zdjęcia, może nagrać filmik, a może wejść na żywo. Wszystko zależy od sytuacji. To jest fajny nawyk jeśli to dziennikarz ma, a widzę, że już wielu dziennikarzy tak robi. Mało tego, dziennikarz dziś musi konkurować z tymi wszystkimi młodymi ludźmi nowych mediów, którzy się nimi po prostu bawią, ale ludzie chcą ich oglądać. I za chwilę mogą wcale nie potrzebować dziennikarzy, jeśli ci nie będą proponować im odpowiednich treści. Rozumieją to już politycy, jak posłowie okupujący Sejm, którzy korzystali z mediów społecznościowych na potęgę, relacjonując wydarzenia z miejsc niedostępnych dla dziennikarzy.
A nowe kanały, portale to duża konkurencja dla wielkich graczy?
W sporcie duże koncerny i instytucje tworzą treści konkurencyjne dla starych mediów. Red Bull zawładnął kontentem sportów ekstremalnych, własne świetne treści tworzy Nike czy Adidas. Ale jeszcze lepszy przykład to portal PZPN, „Łączy nas piłka”. Z jednej strony podziwiam pracę jego autorów, znam ich świetnie z czasów kiedy byli dziennikarzami i cenię sobie naszą współpracę. Z drugiej strony wiem, że stanowią spore zagrożenie dla starych mediów. Zazdroszczę im dostępu do piłkarzy reprezentacji Polski i treści jakie są w stanie stworzyć, bo my nigdy nie wejdziemy do szatni tuż po meczu, ani do pokoju zawodników. Inna rzecz, że trzeba umieć ten dostęp właściwie wykorzystać. Nie dziwię się, że kanał „Łączy nas piłka” na YouTube miał największy zasięg ze wszystkich uczestników EURO 2016 i otrzymał od UEFA prestiżową nagrodę.
Bo tylko oni mieli zaufanie piłkarzy i PZPN.
Po meczu ze Szkocją wchodzą do hotelu i Robert Lewandowski pokazuje im dziury w łydkach od szkockich korków. Itd. Staje się to coraz bardziej groźne, bo jak grzyby po deszczu powstają portale klubów piłkarskich, siatkarskich, piłki ręcznej, zatrudniające zawodowych dziennikarzy. Klubom jest to na rękę, bo łatwiej im kontrolować narrację. Stąd coraz lepsi dziennikarze odchodzą do takich mediów, bo widzą tam dla siebie lepsze możliwości rozwoju. A klubowe czy związkowe media tworzą coraz lepsze treści. Możemy z nimi konkurować wyłącznie jakością.
I tak teraz dziennikarze muszą być, jak sam mówisz, multimedialni.
Im więcej mam takich w newsroomie, tym lepiej. Dziś się chwalimy materiałem, w którym Robert Lewandowski oprowadzał nas po ośrodku treningowym Bayernu Monachium. Wielka sprawa. Tomasz Włodarczyk, vice-naczelny Przeglądu, żeby zrobić reportaż musiał po pierwsze zyskać zaufanie Roberta. Po drugie, mieć umiejętności pracy z kamerą, operatorem, nagrania standup’era, przeprowadzenia wywiadu, uczestniczył w montażu. Powstał z tego nie tylko reportaż wideo, ale także kilka tekstów do papierowego Przeglądu, krótkie wideo do social mediów zza kulis i promocyjne teasery, zdjęcia profesjonalne i na instagram, snapy, notki na Facebooka. Cały pobyt w Monachium Tomek relacjonował na Twitterze, łącznie z kłopotem z przebitymi oponami w samochodzie ekipy. Wzór multimedialności.
A co z Tobą? Kiedy Ty zaczynasz i kończysz pracę?
Ciężko powiedzieć. Na pewno pierwszą rzeczą jaką widzę po przebudzeniu i ostatnią przed snem to ekran smartfona. Nie umiem inaczej. Śledzę co się dzieje w naszych i konkurencyjnych serwisach, na świecie, co już mamy, a czego jeszcze nie. Jakie teksty z Przeglądu wpadły do sieci, które czekają. Kto, co i jak skomentował. Generalnie jak nie śpię to jestem on-line. Gdzieś czytałem, że człowiek dziennie około 200 razy sprawdza smartfona. Podejrzewam, że u mnie jest z tym grubo powyżej średniej.
Ok. Jak jesteś w studiu telewizyjnym jako komentator, też przeglądasz internet?
Nie umiem inaczej. Czasem myślę, że dlatego mnie zapraszają, bo wiedzą, że w trakcie transmisji śledzę Twittera i mogę w studio przywołać komentarze z całego świata. To jest też tak, że spływa bardzo dużo statystyk, spostrzeżeń. To jest już dziś nieodzowne narzędzie. Nawet będąc gdzieś prywatnie na meczu, gdy pada mi komórka lub nie mam zasięgu, to ciężko mi się ogląda, bo mam wrażenie, że coś mi umyka.
To zadam Ci bardzo poważne pytanie, czy Ty w życiu w ogóle pracowałeś?
Nawet przed rozpoczęciem działalności dziennikarskiej trudno powiedzieć, że pracowałem. Byłem pilotem wycieczek zagranicznych i to była taka sama pasja jak dziennikarstwo. Studiowałem historię sztuki i współpracowałem z niemieckim biurem podróży, organizując im wycieczki rowerowe na Mazurach i Pomorzu. Dali mi rower, układałem trasy i podróżowałem. A ja lubię podróżować. Jak stałem się dziennikarzem to zawód był największą pasją i hobby. Zjeździłem cały świat.
Masz inne pasje?
Jestem kinomaniakiem, w dawnych czasach należałem do DKF-u. Oglądam na potęgę filmy i seriale. Świetnie jak czasem to się przenika ze sportem. Rok temu dystrybutor filmu o boksie „Ze wszystkich sił”, zaprosił mnie na jeden dzień do Los Angeles. Robiłem wywiady z aktorami, Jackiem Gyllenghallem i Rachem McAdams.To jest jak taśma- masz 5 minut, przedstawiasz się, zadajesz pytania, wychodzisz, na Twoje miejsce wchodzi następny dziennikarz. Jednym z bohaterów filmu był znany raper 50Cent. Gdy się przedstawiłem, że jestem z Polski uśmiechnął się i zasypał pytaniami: jak się czuje Diablo Włodarczyk, czy będzie walczył o odzyskanie pasa, co z Andrzejem Fonfarą, facet ma wielką przyszłość w boksie… nagle rozmowa, która miała trwać 5 minut na życzenie gwiazdy trwała kilka razy dłużej.
A jak na to wszystko reaguje rodzina, bywasz w domu?
Bywam to dobre słowo. Rodzina jest przyzwyczajona do mojej pracy. Miewałem takie lata, kiedy bywałem w domu jak sportowiec przed wielką imprezą, czyli kilka tygodni w roku. Teraz mniej jeżdżę, ale w domu ciężko mi się rozstać ze smartfonem, więc często myślami jestem gdzie indziej. Dziękuję za rozmowę.