Czy to możliwe – i jak do tego doszło, że Katowice – do niedawna jeden z czołowych ośrodków prasowych w kraju o bogatych tradycjach w nawiązaniu do lat przedwojennych – stały się teraz miastem bez gazet, po wyprowadzeniu się „Dziennika Zachodniego” do Sosnowca, choć ostatnio redakcja katowickiej „Gazety Wyborczej” funkcjonuje znowu w Katowicach przy ulicy Kopernika 26. Lecz główną siedzibą pisma są Tychy, gdzie mieści się własna drukarnia. A kiedyś!… Choć to niewiarygodne, lecz nie licząc tytułów branżowych, czy samorządowych o wąskim środowiskowym zasięgu, na katowickim rynku prasowym ostały się jedynie dwa pisma: ukazujący się od 1923 roku „Gość Niedzielny”, tygodnik opiniotwórczy o ogólnopolskim zasięgu z nakładem sięgającym 200 tys. egzemplarzy oraz nasz miesięcznik społeczno-kulturalny „Śląsk”, którego wydawcą jest Górnośląskie Towarzystwo Literackie.
Z faktu, że stolica województwa stała się miastem bez prasy, muszą wynikać negatywne konsekwencje dla atmosfery Katowic i świadomości mieszkańców miasta, a także poziomu opinii publicznej, skoro katowiczanie nie są w tych warunkach poddani krzyżującym się sądom i komentarzom różnych tytułów, a więc i niezależnych od siebie punktów widzenia. Czy możliwe są w tych warunkach angażujące zbiorową uwagę autentyczne polemiki, spory i ożywione dyskusje? Sytuacja ta rzutuje oczywiście również na potencjał publicystyczny prasy śląskiej. Coraz mniej wśród miejscowych dziennikarzy uznanych autorytetów, w tym piór o ponadlokalnym prestiżu, jako że w wyniku częstych roszad kadrowych przeważają nowicjusze w zawodzie.
To w prostej linii następstwo redukcji zatrudnienia, głównie z powodu ograniczeń etatowych, a więc malejących możliwości naboru. A jednocześnie, nie bacząc na możliwości rynku pracy, kształci się dziennikarzy bez umiaru, choć z góry wiadomo, że nie znajdą zatrudnienia w wyuczonej profesji. Bo co jak co, lecz w tym zawodzie, jak rzadko w którym, liczy się dorobek i doświadczenie zawodowe, własna społeczna pamięć dziennikarza, wnikliwość i trafność sądów, na co składa się zawodowa operatywność oraz takie cechy osobiste, jak temperament, odwaga, niezależność oraz szerokie zainteresowania. Do wysokiej pozycji w tym nieintratnym raczej fachu, czyli znanego nazwiska, dochodzi się przez lata, zaś autorytetem nie staje się nikt z nominacji, lecz w oparciu o wypracowaną pozycję w tej profesji poddanej – jak rzadko w której – publicznej weryfikacji i presji opinii. Dziennikarz rodzi się, rozwija i formuje, w konkretnym piśmie i realnej redakcji, w klimacie prasowych starć i napięć oraz sumujących się w jego dorobku ważnych publikacji. Dobrze jest, gdy jego nazwisko zrasta się z tytułem i staje się marką, jak na przykład Teresa Semik, czy Agata Pustułka w „Dzienniku Zachodnim”, związane z tym zasłużonym tytułem od początku rzetelnej kariery zawodowej. Podobnie Józef Krzyk w katowickiej „Gazecie Wyborczej”. W przypadku takich związków mamy do czynienia ze swoistym sprzężeniem zwrotnym – gdy gazeta stwarza warunki do rozwoju i zawodowej promocji swoim dziennikarzom, którzy z kolei stają się rozpoznawalnymi znakami marki swojego tytułu.
Może w sytuacji globalnego regresu, a właściwie zapaści prasy w Katowicach, gdzie szerszego zespołu własnych tytułów dziś realnie nie ma, warto przypomnieć czym jeszcze niedawno stolica województwa jako znaczący ośrodek prasowy i poligraficzny dysponowała. Bo nigdy wcześniej nie było gorzej niż akurat dziś, po dwudziestoleciu pełnej wolności i demokratycznych praw. Problem ten zostanie tu oczywiście jedynie zarysowany, bo to temat na sporą księgę. Lata jednak mijają i nadal nie został podjęty. Jeszcze parę lat i zostanie skazany na niepamięć, bo coraz mniej świadków i uczestników tych nie zawsze chlubnych wydarzeń. Co dnia gdy mijam gmach Domu Prasy w rynku zadaję sobie pytanie, czy właśnie tak musiało się stać, czy scenariusz likwidacyjny był jedynym nieuchronnym rozwiązaniem. Bo nie był…
Gdy zamarł Dom Prasy
Z przykrego faktu, że w Katowicach wymarła prasa a po wyprowadzeniu się ostatniego tytułu jest to teraz miasto bez własnych gazet, wynika oczywiście i to, że w stolicy województwa, choć żyją tu wcale licznie dziennikarze, nie ma teraz zwartego środowiska osób uprawiających czynnie ten zawód, których w tej sytuacji ubywa. Stan ten nie jest i być nie może obojętny dla miasta i jego społecznego potencjału po utraceniu najbardziej opiniotwórczej grupy zawodowej oraz wpływowych redakcji. A ponieważ nic nie zapowiada zmiany sytuacji, bo rzecz jest na długo przesądzona, jako iż bez prasowych tytułów wychodzących i redagowanych w Katowicach nie ma też i związanego z nimi środowiska. Już sam fakt, że wcale liczna grupa przedstawicieli tego prestiżowego zawodu w Katowicach żyła i pracowała, miało znaczenie dla atmosfery miasta i stanu więzi społecznych. Bezpośrednio, czy pośrednio ludzie ci pozostawali pod wpływem bieżącego życia Katowic, uczestniczyli w nim na wielu obszarach codziennych kontaktów, obecni i czynni nie tylko jako pracownicy konkretnych tytułów.
Za ostatnią datę aktu rozpadu i utraty tego środowiska, które liczyło w swoim czasie kilkuset czynnych zawodowo osób, w tym wielu dziennikarzy uznanych, z rozpoznawalnym nazwiskiem, trzeba uznać fakt opuszczenia Domu Prasy w Katowicach przez ostatnią redakcję – czyli „Dziennik Zachodni”, największą codzienną gazetę regionalną w kraju. Ten powszechnie rozpoznawalny gmach, jeden z najbardziej dominujących budynków w ścisłym centrum Katowic przestał istnieć w dotychczasowej funkcji przed trzema laty i po kosztownej generalnej przebudowie stanie się wkrótce siedzibą kolejnych wydziałów Urzędu Miasta, co potwierdza herb Katowic widoczny na połyskliwej frontowej elewacji w odcieniach grafitu. O zmroku ta czarna wygasła ściana, bo w środku gmachu trwają wciąż prace wykończeniowe, robi wrażenie potężnej płyty nagrobnej, bo ani jedno światło nie rozświetla jej od wnętrza. A był to przez długie lata najbardziej pulsujący życiem, gmach w rejonie rynku, bo aż do późnych godzin co dnia trwała redakcyjna krzątanina szczególnie na piętrach, gdzie miały swą siedzibę dzienniki.
Tak w każdym razie to odbieram, bo przyszło mi w nieistniejącym już Domu Prasy spędzić szereg barwnych lat młodości jako redaktorowi „Poglądów”, dwutygodnika społeczno-kulturalnego powołanego i kierowanego przez Wilhelma Szewczyka. Zajmowaliśmy tam jedynie cztery pokoje na siódmym piętrze z numerami od 705-708, do czasu gdy Śląskie Wydawnictwo Prasowe uzyskało drugi obiekt, spory gmach w rynku z widokiem na Spodek i szczytowe zabudowania Koszutki. Tu „Poglądy” rozgościły się na V piętrze, gdzie przydzielono nam 6 pokoi, gdzie wychodziły do ostatnich dni kończąc swoje 20-letnie dzieje już jako tygodnik, po wznowieniu w okresie stanu wojennego.
I ten obiekt także zajął już wcześniej na swoje potrzeby Urząd Miasta, stale rozrastający się i poszerzający swój stan posiadania o nowe siedziby. Jest to przy tym o tyle zastanawiające, że jeśli jeszcze z końcem 1987 roku, Katowice liczyły 368 tys. 621 mieszkańców, w grudniu 2010 było ich już 297 tys. 441. Regres gwałtowny i źle wróżący metropolitalnym aspiracjom stolicy województwa, jeśli nie zostanie skutecznie powstrzymany. Także fakt, że Katowice nie są już ważnym ośrodkiem prasowym a stały się miastem bez gazet, trzeba wpisać w ten postępujący proces wyludniania się Katowic, a przede wszystkim jego śródmieścia. Podobnie jak rozwojowi Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i jego katowickich redakcji towarzyszyło rozrastanie jego adresów. Otóż po przejęciu przyszłego Domu Prasy, który wkrótce okazał się za ciasny, został zaanektowany drugi gmach w samym rynku, dokąd przeniesiono „Panoramę”, „Wieczór” i „Poglądy”. Ten stan trwał do roku 1990, gdy po uchwaleniu w trybie przyśpieszonym kontrowersyjnej ustawy o likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa – Książka – Ruch”, potężnego partyjnego koncernu prasowego wszechwładnej PZPR, doszło wkrótce do przechwycenia i rozgrabienia wielkiego majątku, a wcale często i zmarnotrawienia jego składników, w tym przejętych często w podejrzanych okolicznościach tytułów prasowych, podobnie drukarni i to na prawach pospolitej grabieży.
Dzieje gwałtownego upadku i likwidacji wielkiego koncernu prasowego w Katowicach, oraz stanowiących jego podstawową zwartą część Śląskich Zakładów Prasowych, to dramatyczna historia bezsilności osób zaangażowanych w obronę tego nadzwyczaj dochodowego przedsiębiorstwa oraz racji społecznych, które po zmianie ustroju uzasadniały jego zachowanie w nowej formie prawnej, co było w tym czasie możliwe. Ostatnim etapem tych postępujących aktów likwidacyjnych, już po upadku kolejnych redakcji i gorączkowych inicjatywach prywatyzacyjnych stała się nieuchronna agonia Domu Prasy, który przeszedł do historii, a tej zapewne nikt nie napisze, bo plączą się tu również wątki podejrzanych interesów i korupcyjnych decyzji własnościowych.
W polskich Katowicach
Początki dziejów prasy śląskiej w 1945 i w latach następnych sięgają czasów międzywojennych, gdy po roku 1922 pojawia się cała paleta tytułów. Wielu dziennikarzy z nimi związanych stanie się organizatorami prasy już w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Katowic a rozmach, który temu w tych trudnych warunkach towarzyszy jest godny uznania i podziwu. Katowice liczą w tym czasie po stratach wojennych i wysiedleniach niewiele ponad 107 tys. osób, a więc mniej niż po powrocie Śląska do Polski gdy stały się stolicą województwa śląskiego z liczbą 112 tys. mieszkańców. Lecz już wkrótce nastąpi silny ich przyrost, gdy napłyną kolejne fale repatriantów ze wschodu i powrócą dawni stali mieszkańcy rozproszeni przez wojenne losy. Katowice międzywojenne stały się wkrótce znaczącym ośrodkiem prasy zaś łączna liczba wydawanych tu tytułów przekraczała 70 pozycji. Złożą się na to nie tylko liczne dzienniki, których pojawi się na rynku łącznie 14, niektóre zresztą po kilku latach ulegną samolikwidacji, bo prawa rynku są wówczas surowe. I tak nie dotrwają do wybuchu wojny „Katolik Śląski” (1925-1933), „Goniec Śląski” (1921-1933), „Śląski Głos Poranny” (1926-1933) i „Gazeta Powszechna” (1929-1932). Jako data końcowa pojawia się najczęściej rok 1933 – czas wielkiego kryzysu gospodarczego. Oprócz dzienników wychodzi oczywiście wiele tytułów związanych z życiem gospodarczym i środowiskami zawodowymi, że wymienię chociażby takie periodyki jak „Krawiec Śląski” – „Organ Niezależny Poświęcony Zagadnieniom Życia Gospodarczego i Zawodowego Krawiectwa”, miesięczniki: „Śpiewak Śląski” i „Strażak Śląski”, z wymownym hasłem: „Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”, wychodzą „Typografia” – organ Okręgu Śląskiego Związku Drukarzy, dwutygodnik „Zdrowie” i fachowe pismo „Technik”. Był to więc rynek gruntownie zagospodarowany w warunkach ostrej konkurencji. Ukazywały się także dwa dzienniki niemieckie: wychodzący od 1874 roku „Kattowitzer Zeitung” oraz „Oberschlesische Kurier” wydawany od roku 1920 do końca wojny. Pierwsza z tych gazet była później powiązana z utworzoną w 1931 roku prohitlerowską „Jung Deutsche Partei”, angażując się w antypolskie ekscesy w miarę narastania atmosfery zapowiadającej wybuch wojny.
Najstarszym polskim dziennikiem wydawanym w Katowicach był „Polak”, który wychodził od 1905 roku i zamknął swoje dzieje w 1926 roku. Do wybuchu wojny ukazywała się „Gazeta Robotnicza”, organ Polskiej Partii Robotniczej Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, założona w 1891 roku w Berlinie, a wychodząca w Katowicach w latach 1901-1939. Jak z tego skrótowego wykazu widać ówczesny rynek prasy śląskiej był zróżnicowany i wyrażał głębokie podziały polityczne, szczególnie jednak zaznaczyły swoją obecność dwa dzienniki pozostające z sobą w ostrym konflikcie: „Polska Zachodnia” – „Dziennik poświęcony sprawom narodowym i społecznym na Kresach Zachodnich” oraz „Polonia”, organ Wojciecha Korfantego, główne pismo opozycyjne tych lat.
Konflikt obu tytułów wyznaczał podstawowy dla tego czasu antagonizm polityczny na Śląsku odbijający stan osobistej wrogości pomiędzy Wojciechem Korfantym a przyszłym wojewodą śląskim Michałem Grażyńskim, datujący się jeszcze z okresu III powstania, gdy doszło do buntu w sztabie Grupy „Wschód”, którego był jednym z organizatorów. Następuje wówczas ostry spór na tle różnicy poglądów co do dalszej koncepcji prowadzenia działań (wbrew stanowisku Korfantego Grażyński opowiadał się za kontynuowaniem akcji zbrojnych). Teraz pomiędzy Korfantym, przywódcą Chrześcijańskiej Demokracji a reprezentującym rządowy obóz Piłsudskiego, Grażyńskim, ich konflikt znajdzie także wyraz w antagonizmie politycznym obu nieprzyjaznych sobie dzienników: „Polonii” i „Polski Zachodniej”. Utworzony przez Wojciecha Korfantego koncern był przykładem inwestycyjnego rozmachu i nowoczesności, a więc i formatu organizacyjnego swego twórcy, biznesmena w wielkim stylu. Przy ulicy Sobieskiego 11 w Katowicach powstała rychło świetna drukarnia wyposażona w najważniejsze osiągnięcia poligrafii. W efektownym budynku redakcyjno-administracyjnym zainstalowano dalekopisy oraz inne urządzenia techniczne. Korfanty jako szef koncernu i redaktor naczelny dziennika zadbał także o własny kolportaż i sieć dystrybucji. Wrażenie wywierała kawalkada furgonetek z reklamowymi napisami. Powstało więc sprawne przedsiębiorstwo wydawnicze, przy tym samodzielne, bo niezależne od instytucji państwowych, zaś rzutcy gazeciarze od wczesnych godzin rozprowadzali „Polonię” pod wyznaczone adresy. Pierwszy numer pisma ukazał się już z datą 24 września 1924. Wydanie codzienne gazety miało 16 stron, niedzielne 24 strony, świąteczne dochodziło nawet do 64 stron zaś nakłady osiągały 40 tys. egzemplarzy. Sam Korfanty zamieszczał w „Polonii” regularnie swoje artykuły i komentarze polityczne, stanowczo krytykujące Piłsudskiego i zamach majowy oraz rządy ekipy, która tą drogą zdobyła władzę. W rewanżu dysponujący aparatem władzy wojewoda Grażyński raz po raz wykorzystywał środki represji by doprowadzić „Polonię” do ruiny ekonomicznej, o czym świadczy ponad 180 konfiskat dziennika ze względów cenzuralnych w latach 1926-1930, gdy doszło do uwięzienia Korfantego w twierdzy brzeskiej.
Represje polityczne i ekonomiczne nie przyniosły jednak rezultatu. Korfanty okazał się wyjątkowo zaradny. I tak w roku 1932 pojawił się wychodzący do roku 1939 tani i poczytny ilustrowany dziennik „Siedem Groszy”, z niezwykle popularnym serialem o przygodach bezrobotnego Froncka. Następnie koncern „Polonii” zaczął wydawać kolejną wysokonakładową gazetę codzienną: „Kurier Wieczorny”. Przebywający w latach 1935-1939 na czteroletniej emigracji Korfanty, jak widać, nawet w tych warunkach nie dopuścił do upadku swego koncernu a obiekty przy ulicy Sobieskiego, przede wszystkim drukarnia, staną się podstawą funkcjonowania już po 1945 roku prasy śląskiej, w przyszłości skupionej w Śląskim Wydawnictwie Prasowym. Jest wyjątkowo perfidnym paradoksem historii, że w 1994 roku doszło do likwidacji zasłużonej drukarni i wyprowadzenia jej do Starachowic. Nie pomogła legenda Wojciecha Korfantego; zdziczały kapitalizm polski tych lat ukazał się nienasycony i bezpardonowy, doprowadzając do ruiny a właściwie likwidacji potężnego do niedawna śląskiego rynku prasowego i jego majątku rozgrabionego doszczętnie.
Do tytułów, które dopełniają obraz czasopiśmienniczy tego okresu należy „Kuźnica”, w pierwszym okresie miesięcznik społeczno-kulturalny, od roku 1937 – dwutygodnik, założona przez Pawła Musiała, działacza społeczno-politycznego i historyka piśmiennictwa. Z nastaniem okupacji ten niezłomny Zaolziak, góral z Górnej Lesznej podejmie działalność konspiracyjną jako organizator grupy współpracującej ze Związkiem Walki Zbrojnej. Po aresztowaniu i uwięzieniu w Katowicach został ścięty na gilotynie 19 lutego 1943 roku.
Z „Kuźnicą”, czasopismem o profilu narodowo-radykalnym związała się w pewnym okresie grupa młodych literatów, skupiona wkrótce wokół własnego pisma literacko-artystycznego „Fantana”, ukazującego się w Katowicach od września 1938 r. do sierpnia roku następnego (wyszło 13 numerów). Ten miesięcznik wychodzący pod redakcją Zdzisława Hierowskiego, Wilhelma Szewczyka i Jana Kazimierza Zaremby, występujący stanowczo przeciw regionalistycznym mitom i prowincjonalizmowi życia literackiego na Śląsku, jednocześnie silnie akcentował stanowiska narodowe i antyniemieckie, co wynikało także z narastającego re-dywizjonizmu obozu hitlerowskiego. Pozostałaby jednak „Fantana” jedynie epizodem czasopiśmienniczym i efektem działalności niewielkiej grupy literackiej, gdyby nie obecność w jej zespole tak ważnych wkrótce postaci w życiu kulturalnym regionu jak Zdzisław Hierowski i Wilhelm Szewczyk, których rola jako redaktorów czasopism kulturalnych po wojnie okaże się pierwszoplanowa.
Od pierwszych dni
Pierwsze tytuły prasowe zostały uruchomione w Katowicach z niezwykłym impetem, niemal natychmiast po wyzwoleniu Katowic. Już 2 lutego 1945 roku ukazał się pierwszy numer „Trybuny Śląskiej” (organ Komitetu Wojewódzkiego PPR) stanowiący kontynuację konspiracyjnej gazety o tym tytule, wychodzącej od 7 czerwca 1942 r. Po niewielu dniach dziennik ten przyjął nową nazwę i jako „Trybuna Robotnicza” ukazywał się do początku 1990 roku. Wkrótce w ramach tej gazety pojawił się dodatek literacki „Po pracy” redagowany przez Jana Brzozę, pisarza osiadłego w sierpniu 1945 r. w Katowicach (przybył z teatrem lwowskim razem z Aleksandrem Baumgardtenem).
Jednak znacznie większe powodzenie czytelnicze miał w tym okresie i w pierwszych latach powojennych ukazujący się od 6 lutego „Dziennik Zachodni”, redagowany przez Stanisława Ziembę, gazeta wzbogacona o cotygodniową „Kolumnę literacką”, w której pojawiły się nazwiska nie tylko miejscowych autorów. Tradycja dodatków kulturalnych sobotnio-niedzielnych wydań była w ówczesnej katowickiej prasie codziennej długo podtrzymywana, a niektóre, jak redagowane przez Aleksandra Rowińskiego „Perspektywy” (dodatek „Dziennika Zachodniego”), miały dużą zasługę w publikacji utworów literackich śląskich autorów oraz prezentacji zjawisk i postaci ze sfery kultury. Także w późniejszych latach pojawiały się tego rodzaju dodatki, czy nawet stałe wkładki w przekonaniu, że jest to pora przyjazna lekturze oraz utwierdzaniu zainteresowań kulturalnych. Również co ambitniejszy dziennik zabiegał o „powieść odcinkową” u poczytnych pisarzy, co już dziś w epoce tandetnych seriali telewizyjnych nie znajduje kontynuatorów.
Ogromne ożywienie wydawnicze jest cechą znamienną tego okresu i potrwa do nastania mrocznej epoki stalinizmu, gdy Katowicom zostanie narzucona upokarzająca nazwa Stalinogrodu. To czas gdy pojawiają się nie tylko nowe tytuły, ale dochodzi z miejsca do wskrzeszenia życia literackiego, teatralnego i muzycznego, w tym przypadku o niebywałych ambicjach, skoro w Katowicach w krótkim czasie rozpoczynają działalność tej miary zespoły co radiowa orkiestra symfoniczna założona przez Witolda Rowickiego, wkrótce o nazwie Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, jak Filharmonia Śląska, czy zorganizowana przez Adama Didura Opera Śląska, której pierwsza historyczna premiera „Halki”, inauguruje w ogóle w powojennej Polsce działalność teatru operowego. Trzeba te Fakty postrzegać jako świadectwo ówczesnych aspiracji i swobód twórczych, sprzyjających samodzielności organizacyjnej i kulturalnej. Ma też swoją wymowę, że w województwie katowickim jeszcze w roku 1945 osiadło w krótkim czasie łącznie kilkudziesięciu wydawców prywatnych, zaś w samych Katowicach rozpoczęło działalność 19 firm wydawniczych, w tym ruchliwa i ambitna oficyna wydawnicza AWiR, założona i kierowana przez Zbigniewa Mokrzyckiego. Fakty te wynikały z istnienia na Śląsku najlepszej w tym czasie w kraju bazy poligraficznej oraz czynnych nieprzerwanie zakładów papierniczych. Napływali też przedsiębiorcy, głównie przedwojenni księgarze i wydawcy zdolni do szybkiego uruchomienia produkcji wydawniczej, w tym z utraconego Lwowa.
Na tym tle należy też postrzegać intensywny rozwój śląskiego rynku prasowego, przy tym bardzo wówczas zróżnicowanego. Z gazet codziennych największym poważaniem cieszy się „Dziennik Zachodni”, niebawem stanowiący jeden z głównych tytułów w koncernie „Czytelnika”. W gazecie tej odnaleźli się wkrótce dziennikarze katowickiej „Polonii”, w tym przez dłuższy czas jej redaktor odpowiedzialny Kilian Bytomski oraz August Grodzicki i Halina Markiewiczowa, przede wszystkim związany z „Dziennikiem” do końca życia Bolesław Surówka. Niedługo do dwóch katowickich gazet codziennych dołączy „Gazeta Robotnicza”, organ PPS-u, nawiązujący do tytułu wychodzącego w Berlinie od roku 1891, a od roku 1901 wychodzący w Katowicach. Także i ten dziennik wzbogaci się o dodatki noszące kolejno nazwy: „Gazeta Literacka” i „Literatura, Sztuka, Kultura”, oparte w znacznej części na współpracy ze śląskimi literatami. Do tych tytułów należy dopisać ceniony tygodnik społeczno-kulturalny „Ogniwa” wydawany przez Związek Powstańców, „Młody Śląsk” – pismo młodych dziennikarzy, popularny magazyn społeczno-kulturalny „Jutro”, pismo satyryczne „Kocynder”, oczywiście poczytny „Sport”, wznowione „Zaranie Śląskie”, oraz wysokonakładowy, „Gość Niedzielny”, którego pierwszy powojenny numer ukazał się już z datą 11 lutego 1945 (pismo z czasem o nakładzie 100 000 egzemplarzy). Ten szeroki, choć jeszcze niepełny zestaw tytułów prasowych tego okresu zwraca uwagę obecnością kilku pism o profilu kulturalnym oraz licznych dodatków o tym charakterze.
Jednak tytułem o szczególnej pozycji pośród czasopism kulturalnych była „Odra”, najpierw dwutygodnik (z datą wydania pierwszego numeru 30 lipca 1945 roku), zaś od 7 czerwca roku 1946 tygodnik, organizacyjnie podporządkowany Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” a założony przez Wilhelma Szewczyka. Autor „Hanysa” i redaktor „Fantany” po perypetiach więziennych i ucieczce z Wehrmachtu ukrywał się najpierw w Opatowcu pod Krakowem zaś po pacyfikacji tego miasteczka przez hitlerowców zamieszkał pod okupacyjnym pseudonimem jako Władysław Kret w Rędzinach pod Częstochową gdzie zajmował się tajnym nauczaniem. Gdy tylko front przesunął się na południe, spakował plecak i w lichej kurteczce, pieszo i okazją dotarł do Katowic. Tu rzucił się natychmiast w wir licznych obowiązków organizując życie literackie oraz podejmując pracę w Polskim Radio gdzie zatrudniony był przed wojną. Jednocześnie Szewczyk przystępuje do uruchomienia „Odry” i wydania pierwszego numeru. Nie ma jeszcze 30 lat gdy podejmuje się tego zadania, właściwie bez redakcyjnego doświadczenia. Nie mają go też Zdzisław Hierowski ani Aleksander Widera, sekretarz redakcji. Jedynie August Grodzicki ma za sobą pracę w przedwojennej „Polonii”. I tak powstaje jedno z największych powojennych pism społeczno-kulturalnych, które swoim zasięgiem obejmuje całe Ziemie Zachodnie i Północne z delegaturami we Wrocławiu, Szczecinie i Olsztynie, pozyskując do współpracy ogromną rzeszę pisarzy i publicystów – łącznie ponad 1000 nazwisk. Wstępna deklaracja programowa pisma sprowadzała się do słów, wyrażających zręby programu: „Chcemy spowodować, by myśląc o Śląsku, każdy myślał o zlewisku »Odry« i wybiega daleko na zachód poza to, co jako Śląsk ugruntowało się w powszechnych pojęciach przed rokiem 1939. (…) W »Odrze« ma się wypowiedzieć Śląsk cały (…) muszą tu znaleźć odbicie problemy społeczne, ogólnokulturalne i literackie Śląska i całego polskiego Nadodrza po obu stronach Odry”.
Lokal redakcji składający się z dwóch pokoi mieścił się przy ulicy 3 Maja 36a na drugim piętrze, gdzie miał siedzibę także oddział Związku Literatów Polskich. Redakcja stała się rychło klubem literackim, odwiedzanym także ze względów towarzyskich, skąd przenoszono się wesołą paczką do własnej knajpy literatów na Stawową, póki nie zbankrutowała. „Styl biesiadny – jak wspominał A. Widera – był po wojnie potrzebą nas wszystkich, niezależnie jak się sprawy miały. Środowisko artystyczne Katowic było zresztą bardzo barwne, nigdy już później nie było w nim tylu fascynujących wybitnych osobowości i to z pamięcią wielkich lat przedwojennej bohemy. Lwowiacy i warszawiacy, ale i krakusy ściągali tu licznie… Tu dodam, że w dużym stopniu miał na to wpływ sam naczelny „Odry” z natury towarzyski Wilhelm Szewczyk, jako iż każda redakcja, którą kierował, stawała się swoistym klubem biesiadnym, gdzie nie było miejsca dla abstynentów.”
„Odra”, dysponując licznymi piórami przygotowanymi do podjęcia polskiej przeszłości Ziem Odzyskanych, wypełniała aktywnie swoją misję programową, z pewną jednak szkodą dla problematyki współczesnej. Na łamach tygodnika pojawiło się wiele wybitnych nazwisk. Tu zamieścił swój głośny artykuł Kazimierz Wyka „O niemieckim charakterze narodowym”, publikował Edmund Osmańczyk, który za „Sprawy Polaków” otrzymał nagrodę „Odry”, pisali Zbyszko Bednorz, Tadeusz Mikulski, Henryk Barycz, Stanisław Rospond, Henryk Worcell, Stanisław Helsztyński. Drukował wiersze Tadeusz Różewicz, a Wojciech Żukrowski – prozę. Pismo było jednak coraz bardziej atakowane za niezbyt czytelny profil polityczny i nadmierne przechyły w stronę narodowego katolicyzmu, choć Borejsza chciał widzieć „Odrę” w składzie swoich tytułów jako pismo postępowo-katolickie na wzór francuski. Ataki na „Odrę” wzmagały się jednak w miarę nasilenia się stalinizmu zaś jej żywot został ostatecznie przerwany z datą 29 stycznia 1950 roku – akurat w 5. rocznicę wyzwolenia Katowic, choć do przeniesienia tygodnika do Wrocławia, jak zapowiadano, nie doszło. Ma też w tym kontekście swoją wymowę, że przestało się ukazywać równocześnie „Zaranie Śląskie” a niebawem zawieszono też „Wieczory Teatralne” założone przez Wilhelma Szewczyka i wychodzące od 1948 roku.
Nastaną lata, gdy w Katowicach – wkrótce już w Stalinogrodzie – nie będzie pisma kulturalnego odpowiedniej rangi, bo nie mógł tej roli pełnić redagowany sumiennie przez Zdzisława Hierowskiego kwartalnik „Śląsk Literacki”, który pojawił się w 1952 roku i miał charakter czasopisma środowiskowego o niskim nakładzie i ograniczonym zasięgu.
Na swoje następne pismo Katowice będą czekały ponad 6 lat, gdy z datą 14 października 1956 r. jeszcze w Stalinogrodzie pojawią się „Przemiany” – tygodnik wielkiego formatu, który wyrósł w duchu rozrachunkowym polskiego października co wyrażał już sam tytuł. Na pierwszej stronie zwracały uwagę trzy krótkie opowiadania Tadeusza Różewicza. Rzucał się jednak w oczy tytuł „Obrona Katowic” Bolesława Lubosza, rzecz o samoobronie miasta w pierwszych dniach września 1939 r. Sama nazwa Katowic miała w ówczesnym Stalinogrodzie coś i sensacji, także jako zapowiedź przeczuwanych zmian. I stało się, że już w numerze trzecim, wydanym z datą 28 październik, pojawią się oficjalnie Katowice. Ukaże się również tekst pt. „Pięknie witamy w Katowicach”, akcentujący ten fakt. Tygodnik stał się miejsca nader poczytny, więc co numer wzrastał nakład, od 17 tys. egzemplarzy do 50 tys. z końcem roku.
„Przemiany” wpisały się także w moją pamięć, jeszcze studenta, ze względu na druk poematu pt. „Węgrom”, który poświęciłem wydarzeniom tej krwawej jesieni w Budapeszcie. Tekst opublikowany w numerze 7, z datą 25 listopada, już w następnych dniach zostałby zdjęty przez cenzurę, co świadczy jak bardzo był to czas niestabilny. To potwierdziły również późniejsze losy „Przemian”, gdy padły z politycznego wyroku w tym samym czasie co „Po prostu” – po wydaniu 41 numeru z datą 13 października 1957 r.
Pamiętam dobrze ten dzień, bo wybrałem się do redakcji z moim kolejnym reportażem. I ta złowieszcza pustka. Poza sekretarką, strwożoną panią Danusią, nikogo… Co, już nie będzie „Przemian”?…
Byłem zszokowany, że do tego doszło i to bez wcześniejszych uprzedzeń. Trzeba pamiętać, że wcale niedawno, w popaździernikowych wyborach w 1957 roku Wilhelm Szewczyk został posłem do Sejmu PRL, więc jego pozycja wydawała się być wystarczająco mocna. A tu nagle ta bezwarunkowa decyzja i to podjęta na lokalnym szczeblu partyjnym. Jednocześnie utworzono w to miejsce Magazyn sobotnio-niedzielny „Trybuny Robotniczej” tytułu o masowym nakładzie i profilu w znacznej części kulturalnym (do czasu). Do „Trybuny Robotniczej” została przeniesiona młodsza część zespołu „Przemian”; otóż Wilhelm Szewczyk zawsze tak formował redakcję, by nie zdominowali jej seniorzy. Znajdzie się tam Stanisław Horak, który przy pierwszej okazji obejmie kierownictwo Miejskiego Domu Kultury w Bytomiu. Także Jan Wyżgoł (poeta – robotnik), autor obolałych reportaży z życia, przeniesie się wnet do tyskiego „Echa”. Natomiast Leonard Drzewiecki, utalentowany poeta ale i pełen inwencji satyryk, będzie co sobotni numer wypełniał ostatnią stronę magazynu swoim „Sputniczkiem”. I jednocześnie brylował w redakcji rozrywkowej katowickiego radia, co wykolei go jako poetę. Byłem blisko z każdym z nich, bo wytworzyliśmy razem z Czesławem Ślęzakiem i Krystyną Broll-Jarecką grupę poetycką „Domino”, mocno osadzoną w „Przemianach”. I nagle ten akt likwidacyjny tygodnika jakże ważnego dla życia kulturalnego na Śląsku, gdzie utrwala się w kulturze niezawodna metoda egzekucji bez uprzedzeń.
Pod wspólnym dachem
Jeszcze w latach stalinogrodzkich Katowic powstał śląski tygodnik ilustrowany, „Panorama” pismo o masowym nakładzie, wydawane w kolorze sepii, którego pierwszy numer ukazał się 16 maja 1954 roku z solistką zespołu Śląsk Urszulą Porwoł na okładce. Redaktorem naczelnym był Tadeusz Szafar, po jego wyjeździe na stałe do USA nowy tytuł przejął zastępca a w rzeczywistości prawdziwy organizator pisma Stanisław Ziemba, wsławiony uruchomieniem „Dziennika Zachodniego” w 1945 roku. Nowy tytuł otrzymał na wstępie bardzo korzystne warunki pracy i rozwoju – przestronną przedwojenną willę przy ulicy Poniatowskiego 25, zaprojektowaną przez znanego architekta Tadeusza Michejdę. Redagowanie dodatku literackiego w formie wkładki na gazetowym papierze powierzono Zdzisławowi Hierowskiemu, który w jednym z świątecznych numerów opublikował mój młodzieńczy poemacik „Choinka”. Ten cotygodniowy dodatek stał się wnet pismem w piśmie, jako iż ambicje Zdzisława Hierowskiego były zawsze wysokie. Jednak wydarzeniem okazał się niewątpliwie druk powieści Marka Hłaski „Głupcy wierzą w poranek”. Nowy magazyn traktowany był przez cenzurę raczej łagodnie, toteż zamieszczał teksty, zdjęcia i ilustracje, które nie mogłyby się ukazać w pryncypialnej „Trybunie Robotniczej”, czy nawet w znacznie liberalniejszym „Dzienniku Zachodnim”, choć ten zawsze zachowywał pewną swobodę jako gazeta z czytelnikowskim rodowodem.
„Panorama”, której objętość w pierwszych latach utrzymywała się w granicach 20 stron, lecz już za jednego z kolejnych redaktorów naczelnych, Stanisława Sokołowskiego, podwoiła objętość i osiągnęła przy ogólnopolskim zasięgu nakład 500 tys. egzemplarzy. Jest od tego momentu magazynem kolorowym z nową winietą wychodzący jako tygodnik ilustrowany „Panorama”. Trzeba podkreślić walory doborowego zespołu i szerokie grono wyselekcjonowanych współpracowników. Wystarczy przypomnieć, że w Oddziale Warszawskim „Panoramy” pracowali tak świetni dziennikarze jak m. in. Michał Komar i Wojciech Giełżyński.
To już czas gdy „Panorama” i „Poglądy” sąsiadują ze sobą zgodnie na VII piętrze Domu Prasy, odkąd wszystkie redakcje katowickie Śląskiego Wydawnictwa Prasowego zebrały się pod jednym dachem. To nowy etap w historii koncernu, gdy w roku 1964 doszło do przejęcia efektownego gmachu na rynku wkrótce z tytułem Domu Prasy, który miał być siedzibą organizacji sportowych. Silniejsza i bardziej wpływowa okazała się jednak prasa oraz siła jej politycznych argumentów.
Utworzone w 1962 roku przez Wilhelma Szewczyka „Poglądy”, mocno wrosły już w krajobraz kulturalny Katowic i Śląska, jako regionalne pismo kulturalne, w pierwszym okresie reprezentujące również Opole (poprzez Jana Goczoła), podobnie jak wcześniej „Przemiany” (wówczas przedstawicielem Opola był Jerzy Gałuszka). „Poglądy” redagowane przez śląskich literatów, podobnie jak wcześniej „Przemiany”, wypełniały w ramach pisma o profilu społeczno-kulturalnym wiele zadań wobec macierzystego regionu, choć kontakty redakcyjne wykraczały poza tak zakreślone granice. Szczególnie w prezentacji literatury, ze stałą obecnością wielu pisarzy ogólnopolskiej rangi. Dobitnie potwierdzała to m. in. ankieta „Mój wiersz”, skierowana do czołowych poetów polskich i krytyków literackich o wybór najważniejszego ich zdaniem utworu poetyckiego i uzasadnienie tej decyzji. Trzeba by tu wymienić całą kolekcję znaczących nazwisk w tym: Wisławę Szymborską, Jarosława Iwaszkiewicza, Mieczysława Jastruna, Tadeusza Różewicza i Kazimierza Wykę. Warto by wypowiedzi w tej Ankiecie, nad którą miałem redakcyjny nadzór, zebrać w jednej książce.
Pierwszy skład redakcji stanowili: Wilhelm Szewczyk (redaktor naczelny), Jan Pierzchała (zastępca), Tadeusz Flisiuk (sekretarz redakcji) wkrótce zastąpiony przez Stanisława Wilczka, Roman Samsel i Tadeusz Kijonka (kierownicy działów) oraz Jerzy Moskal (redaktor graficzny). Funkcję redaktora technicznego pełnił poeta z lwowskim rodowodem Mieczysław Dziaczek, fotoreporterem był od początku Jan Hanusik. Stopka redakcyjna „Poglądów” okazała się pojemna i w różnych okresach znaleźli się w niej m. in. Andrzej Wydrzyński, Bolesław Lubosz, Witold Nawrocki, Albin Siekierski i Stanisław Piskor, jak widać wyłącznie literaci. Do końca pisma redaktorem technicznym był nader akuratny Euzebiusz Skórek. „Poglądy” rychło stały się jako redakcja także adresem o rozwiniętych funkcjach towarzyskich, miejscem środowiskowych spotkań i licznych wizyt osób goszczących w Katowicach. Wilhelm Szewczyk, znany z gościnności i daru skupiania ludzi, stworzył i pod tym redakcyjnym szyldem swojego rodzaju klub, w nawiązaniu do legendy poprzednich tytułów – „Odry” i „Przemian”. Z „Poglądami” będę związany od pierwszego dnia po służbowym przeniesieniu z Polskiego Radia w Katowicach po numer ostatni, gdy w wyniku politycznej decyzji Komitetu Wojewódzkiego pismo przestanie się ukazywać. W ich miejsce pojawi się bardziej popularny tygodnik „Tak i Nie”, o nieco innym, mniej regionalnym profilu, założony przez Kazimierza Zarzyckiego. Nie do końca są wyjaśnione okoliczności upadku „Poglądów”, wznowionych w stanie wojennym w formie tygodnika z datą 5 maja 1982 roku. Jego żywot okaże się nader krótki i tygodnik przetrwa 15 numerów – ostatni wydany zostanie z datą 10 kwietnia 1983 roku (łącznie pod tym tytułem ukaże się 509 edycji „Poglądów”).
Jak zwykle w takich przypadkach pojawiły się różne posądzenia, plotki i bezpodstawne domysły. Myślę, że sam wybór formuły tygodnika nie okazał się trafny i nie była to kontynuacja szczęśliwa dla tytułu z dwudziestoletnią już historią i znacznie poszerzonego zespołu, w tym osób przypadkowych. Jest natomiast faktem, że Wilhelm Szewczyk jeszcze w roku 1962 wzbraniał się przed wydawaniem pod swoim kierownictwem tygodnika, mając w pamięci los „Odry” i „Przemian”. Rytm dwutygodnika był dla nowego pisma bezpieczniejszy, skoro nie musiał podlegać nakazom podążania za wydarzeniami politycznymi. W każdym razie do dnia wprowadzenia stanu wojennego „Poglądy”, nieraz klucząc, uniknęły większych zagrożeń, choć nie brakowało poważnych opresji, które nie zostaną zapewne już przypomniane, jak chociażby kwestia śmierci bytomskiego harcerza, skoczka radzieckiego Schwallenberga, który zginął w okolicznościach prawdopodobnego mordu rabunkowego, czym powinien skutecznie zająć się IPN wznawiając śledztwo. Spośród członków redakcji pozostaliśmy na tym świecie jedynie Jerzy Moskal i ja. No właśnie, co zrobić z nabrzmiałą pamięcią dwudziestu lat historii „Poglądów”, skoro nie przetrwało redakcyjne archiwum, podobnie jak po „Odrze” i „Przemianach”. Ale to osobny problem w tych barbarzyńskich czasach.
Narodziny „Poglądów” to pewna epoka w dziejach prasy społeczno-kulturalnej w Polsce, gdy niemal każdy region dobija się swego tytułu. Nie licząc wrocławskiej „Odry” (jej przedstawicielem w Katowicach będzie Zdzisław Hierowski), tytułu o innym rodowodzie, ukazującym się we Wrocławiu od 1958 r., najpierw jako tygodnik redagowany oraz Tadeusza Lutogniewskiego, a następnie od 1961 roku miesięcznik pod kierownictwem Zbigniewa Kubikowskiego i nie licząc nawiązującej do lat przedwojennych lubelskiej „Komeny”, teraz co województwo – to własny periodyk. Są w tym rejestrze m.in. „Nadodrze” (Zielona Góra), „Odgłosy” (Łódź), „Pobrzeże” (Koszalin), „Litery” (Gdańsk), „Fakty i Myśli” (następnie „Fakty” – Bydgoszcz), „Profile” (Rzeszów), „Ziemia i Morze” (Szczecin), „Nurt” (Poznań – wcześniej „Tygodnik Zachodni”), „Przemiany” (Kielce), „Kontakty” (Białystok) oraz „Warmia i Mazury” (Olsztyn).
Osobne miejsce i dominującą pozycję w życiu literackim kraju zdobyło krakowskie „Życie Literackie”, które weszło na rynek w roku 1950 już po likwidacji „Odry” reprezentując, co zostało zaznaczone pod winietą tytułu, także Katowice (do końca historii tego pisma obecny był w nim jako członek kolegium redakcyjnego Wilhelm Szewczyk). Tygodnik „Życie Literackie” przez długie lata z nakładem ponad 100 tys. egzemplarzy, stał się wnet najbardziej poczytnym i opiniotwórczym tytułem Polski literackiej, pismem o ogromnych wpływach na rozwój kultury literackiej i czytelnictwa.
Wszystkie wymienione tytuły o profilu regionalnym ukazujące się w ramach koncernu prasowego: RSW Prasa – Książka – Ruch, stanowiły w swoich środowiskach istotne centra życia kulturalnego i twórczych inspiracji, integrując je, wyzwalając nowe inicjatywy, promując miejscowych twórców i artystów oraz dokumentując wydarzenia z obszaru kultury. I oto jedną likwidacyjną ustawą czasopisma te, co region i jego stolica, zostały wymazane z mapy kulturalnej na zawsze. Jednego dnia – wszystkie, bez względu na zasługi i potencjał twórczy środowiska. Nie ocalało nawet jakże zasłużone „Życie Literackie”, w ostatnich latach przeżywające wewnętrzne konflikty w ramach konfrontacji i rozliczeń. Trzeba było teraz na wolnym rynku mediów, bez niezbędnego kapitału i odpowiedzialnego wydawcy tworzyć i odtwarzać własne pisma od podstaw, niezbędne dla funkcjonowania życia artystycznego, licząc na wsparcie i zrozumienie lokalnych władz samorządowych oraz miejscowych mecenasów, najczęściej niezbyt hojnych a nawet nie kryjących irytacji, że mają wyręczać w tych powinnościach państwo. Wiem coś o tym, bo doprowadziłem w tych warunkach do powołania miesięcznika „Śląsk” i wydania 206 numerów pod rząd.
Teraz, gdy nie ma nawet śladu po Śląskim Wydawnictwie Prasowym i Śląskich Zakładach Prasowych, przypomnijmy jak doszło w Katowicach do powołania Domu Prasy – w wyniku decyzji politycznej i skutecznej operacji organizacyjnej. Był rok 1964 gdy w KW uznano, że wszystkie katowickie redakcje mają się znaleźć pod jednym dachem, na czele z „Trybuną Robotniczą” zajmującą dotąd pokaźny budynek przy ulicy Mickiewicza, „Dziennikiem Zachodnim” z siedzibą przy ulicy Młyńskiej 9, a także „Sportem”, „Wieczorem” i „Panoramą”. Przeprowadziły się tu również „Poglądy”, funkcjonujące od 2 lat na parterze Klubu Prasy Twórczej przy ulicy Warszawskiej 37, tuż nad „Piwniczką”, czyli późniejszym Marchołtem, gdzie do późnych godzin, jeśli nie do rana bratała się brać artystyczna wszystkich profesji. Warto przypomnieć, że trzy spore pokoje na parterze od strony ulicy Warszawskiej stanowiły przed laty pierwszy lokal redakcji „Przemian”. Piszący te słowa nie zapomni wizyty w tym tygodniku z poematem poświęconym krwawym wydarzeniom na Węgrzech, a przepisanym odręcznie wzorowym pismem technicznym. Przy biurku piękna sekretarka, Pani Inga, nad którą pochylał się raczej nieobojętnie utalentowany poeta Leszek Mech (w przyszłości jej mąż). Leszek poderwał się, podszedł do mnie (znaliśmy się już z Koła Młodych), rzucił okiem na tekst i wywołał sekretarza redakcji Aleksandra Rowińskiego (chłop na oko dwa metry). Ten zaszedł do gabinetu szefa i po chwili pojawił się sam Wilhelm Szewczyk, który po przekartkowaniu kilku stron stwierdził: drukujemy… Jeśli przepuści cenzura… I tak tydzień później druk stał się faktem. Teraz po ośmiu latach zasiadłem w tym lokalu przy własnym redakcyjnym biurku uprawniony m. in. do prowadzenia działu poezji.
Czas zgodnej wspólnoty
Przejęty na nowe cele efektowny gmach w samym centrum Katowic, zgodnie z nadaną mu potoczną nazwą, stał się od początku Domem Prasy, tętniącym życiem od godzin porannych do późnej nocy. Gdy już niemal wszędzie w otoczeniu rynku światła pogasły, tu jeszcze wciąż na różnych piętrach coś się działo nie wyłączając życia towarzyskiego. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte to czas znacznych swobód biesiadnych, choć w przypadku lokali redakcyjnych pewien umiar był przestrzegany. W pierwszym okresie zresztą nie cały gmach został zajęty przez prasę. Na piętrze I działała mająca spore powodzenie kawiarnia Cafe Sport. Parter zajmowała czytelnia modnego wówczas Międzynarodowego Klubu Książki i Prasy (Empiku) gdzie organizowano także liczne imprezy kulturalne, wyparta w późniejszych latach przez lokal restauracyjny. Z czasem miejsce kawiarni zajmie prasowa stołówka z dobrze na ogół zaopatrzonym bufetem, zaś w drugiej części I piętra pojawi się sala konferencyjna. W części narożnej rozpocznie też działalność galeria wystaw plastycznych organizowanych przez przedsiębiorczego literata Józefa Ponityckiego, redaktora „Wieczoru”, kierującego w tej poczytnej popołudniówce sprawami kultury. Wspominam o tym by przypomnieć, że ten gmach był wykorzystywany nie tylko przez głównego użytkownika, czyli Śląskie Wydawnictwo Prasowe oraz wchodzące w jego skład redakcje – uwzględniał w pewnym stopniu także potrzeby mieszkańców Katowic. Należy żałować, że nie udało się przekonać władz miasta, po wyprowadzeniu się ostatniej redakcji, by wróciły w to miejsce dobrze wspominana kawiarnia i niemal do ostatnich dni czynna restauracja: rynek to rynek i z tego faktu też wypływają określone powinności. Teraz gdy budynek zajmą zachłanni urzędnicy już po godzinie 16.00 gmach opustoszeje, zaś nocą będzie to wielopiętrowa bryła mroku, bo nawet zapowiadane neony nie zastąpią normalnego życia.
Szczególnie jednak bufet i stołówka spełniały ważne funkcje w redakcyjnym życiu integrującego się coraz bardziej środowiska katowickich dziennikarzy, gdzie wszyscy się znali, każda nowa osoba była zauważona, każde ważniejsze wydarzenie – awans czy zmiana redakcji było komentowane. Okazji do towarzyskich kontaktów w tych warunkach było też niemało, w latach gdy tak niewiele trafiało się godnych uwagi atrakcji – nawet w tym na pozór ruchliwym środowisku wyjazdy zagraniczne, poza wąską grupą osób, nie były wcale częste, zaś dostęp do paszportów – limitowany. Poza tym każdy dzień przynosił nowe fakty godne skomentowania – w tym i na szczytach wojewódzkiej władzy, co skłaniało do wymiany opinii i informacji. Nie było więc lepszego miejsca na codzienne pogawędki przy porannej kawie – zresztą od kawy wielu zaczynało dzień: od towarzyskich ploteczek i lokalnych sensacji oraz porannych prasówek. Po jakimś czasie większość dziennikarzy była ze sobą na „ty”, niezależnie od redakcyjnej przynależności, zaś ceremoniał bruderszaftów stanowił nawet tolerowaną normę w kontaktach środowiskowych. Nie wiem jak dziś, lecz środowisko dziennikarzy raczej nie zaliczało się wówczas do osób hołdujących zbiorowej wstrzemięźliwości, a jeśli już kogoś nie było stać na nic, to na wódkę zawsze starczało. Piwo, reglamentowany Żywiec, był na ogół do nabycia w bufecie, choć Wilhelm Szewczyk nie zachodził tu nawet w takich celach. Z każdej dostawy rezerwował kilka kartonów, które trafiały wprost do jego gabinetu, gdzie od rana celebrował dzień w osnowie dymu firmowych cygar. Obiady zjadał zresztą na mieście, z opinią wysokiej marki smakosza, zazwyczaj w gronie przyjaciół bądź przejezdnych gości, którzy odwiedzali go w zawsze gościnnych „Poglądach”. Być w Katowicach – a nie odwiedzić Wilka?… co do tego wątpliwości nie było: incydent niewybaczalny!.
Stołówka i bufet – dwa ważne miejsca i punkty spotkań. Choćby poranne kolejki do bufetu i pierwsze wymiany zdań. A przy stolikach zazwyczaj stali goście. Niedosłyszący Marian Sarama, przez długie lata związany z „Panoramą” zasiadał przy kawie i zawsze coś pisał skupiony na kartkach papieru. Miał świetną pamięć, w której zmagazynował niezliczoną ilość informacji i anegdot przydatnych do barwnych narracji. Bolek Surówka odczuwał natomiast potrzebę wyrażania swoich sądów i komentarzy, na ogół uszczypliwych, na głos, nie bardzo licząc się z reakcją tzw. autorytetów. Dystyngowany Bogumił Miklica, związany z „Panoramą” a później z magazynem „Trybuny”, emanował zapachem koniaku i dobrych perfum, schludny i zadbany a przy tym przyjazny ludziom i światu. Życzliwością i osobistym taktem promieniowała Maria Podolska, wrażliwa znawczyni malarstwa. Osobny krąg tworzyli dziennikarze sportowi, zawsze czymś podnieceni, bo i spornych kwestii było co niemiara. Z „Poglądów” chętnie schodziłem piętro niżej do „Sportu”, by przejrzeć dalekopisy. Był czas, że Tadeusz Bagier, szef „Sportu” namawiał mnie do przejścia do jego gazety, bo uznał moją orientację i kompetencje, ale ta oferta, choć miła, nie interesowała mnie w sensie zawodowym.
Gdy teraz wspominam tamte lata zbiorowego funkcjonowania Domu Prasy – widzę wiele scen i osób tworzących atmosferę codziennego życia w barwnym środowisku tego miejsca, choć każda redakcja prezentowała jednocześnie zarówno swoją odrębność, ale i osobowość. „Dziennik Zachodni” zawsze był miejscem startu wielu utalentowanych dziennikarzy a kto przeszedł przez surową szkołę kąśliwego Bronisława Schmidta – Kowalskiego, ten w zawodzie nie zginął. I tak było niemal do końca. Tę redakcję wyróżniało także liczne grono urodziwych dziewcząt, które potem rozpłynęły się nie tylko w czasie. Z „Dziennika” wychodziło się z uformowanym warsztatem, no i awansowało… najczęściej przechodząc do „Trybuny”. To stąd wyszli Tadeusz Lubiejewski, późniejszy naczelny oraz Andrzej Wrazidło – wkrótce zastępca w „Trybunie”, następnie naczelny „Panoramy”. Stąd przeszedł też do „Trybuny” Włodzimierz Paźniewski, by po perypetiach roku 1981 i okresie prowadzenia „Dziennika Zachodniego”, skupić się bez reszty już jako wczesny emeryt na bezpiecznej literaturze.
Hierarchie
Co trzeba zaznaczyć, a nie wynikało jedynie z obowiązującej hierarchii, pomiędzy tymi gazetami nie wyczuwało się wrogości, raczej dyskretną rywalizację, choć prymat „Trybuny Robotniczej”, jako organu KW PZPR był już z tego tytułu niepodważalny. Ten układ wpisany był od dziesięcioleci w ustaloną hierarchię prasy śląskiej, niezależnie od okoliczności i rzeczywistych osiągnięć redakcyjnych. Także znaczna cześć dziennikarzy „Trybuny Robotniczej” miała poczucie specjalnych praw i pozycji jako reprezentanta rządzącej partii władzy i obowiązującego frontu ideologicznego, ale też uprzywilejowanej pozycji w kontaktach zawodowych. Legitymacja „TR” stwarzała wiele udogodnień i ułatwień w wykonywaniu profesji. A jednocześnie stanowiła o swoistym uzależnieniu już samym przypisaniem do pryncypialnych zasad i poglądów wynikających z tego faktu. „Trybuniarz”, to pejoratywne określenie oznaczało dziennikarza, którego pozycja nie wynikała z zawodowych zasług i dorobku, lecz z przypisania do redakcji o specjalnej misji politycznej, reprezentującej oficjalny organ służby propagandowej. Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że odnosząc się krytycznie do jej politycznej roli w służbie indoktrynacji ideologicznej była to gazeta redagowana profesjonalnie, skupiała wielu świetnych dziennikarzy, że wymienię choćby Ewę Wanacką, urodzonego reportera Jacka Cieszewskiego (później związanego z „Panoramą”), Annę Jurkiewicz, czy Janusza Litwina. Inna rzecz do jakiego stopnia byli uzależnieni zawodowo od linii ideologicznej wszechwładnej partii, poddani ingerencjom czujnej cenzury. Mimo to nie można jednak twierdzić, że wysoki nakład tej gazety, przekraczający nawet milion egzemplarzy – dziś nieosiągalny – był wyłącznie wynikiem preferencji w kolportażu i przymusowej prenumeraty. To także zapewne miało miejsce, ale nie decydowało o tak wyśrubowanym nakładzie, gdy katowicka „Trybuna” dystansowała organ KC – „Trybunę Ludu”. Trzeba pamiętać również i o takich medialnych trampolinach, jak doroczne święto „Trybuny Robotniczej” organizowane w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku z udziałem setek tysięcy uczestników – owszem zwabionych ludyczną oprawą tłumnego festynu pełnego atrakcji estradowych i obleganych straganów z deficytowymi produktami. Lecz na co dzień gazeta ta starała się być czytana dzięki interesującym tekstom uznanych dziennikarzy, miała też znakomity rozbudowany dział sportowy, z dziennikarzami tej klasy co Zbigniew Dutkowski i Jan Wykrota… a są to lata potęgi śląskiego sportu, gdy Górnik Zabrze zdominował na drugie lata polską piłkę nożną. No a boks, lekkoatletyka, hokej, zapasy, gimnastyka, szermierka… ej, gdzie tamte lata sportowej mocy Śląska. W owym czasie gdy powstawał Dom Prasy, na czele gazet i pism tu redagowanych oprócz już wymienionych – są między innymi Włodzimierz Janiurek, kierujący przez wiele lat „Trybuną” (przed Maciejem Szczepańskim wcześniej kierownikiem Wydziału Kultury KW), dziennikarz dużego formatu, błyskotliwy i oczytany, przy tym poliglota o szerokich kontaktach. Stać go było także na ograniczoną co prawda niezależność, którą zademonstrował w trakcie wiecu w Hali Parkowej w okresie października. Był przy tym człowiekiem towarzyskim, o wysokiej inteligencji i dyskretnej elegancji. No i jako rodowity chorzowianin czuł i rozumiał Śląsk.
Janiurek wielką uwagę przykładał w swojej gazecie do spraw kultury – przed objęciem „Poglądów” kierownikiem działu kulturalnego w gazecie Janiurka był Wilhelm Szewczyk, od lat przyjaciel. To właśnie w „Trybunie Robotniczej” będzie miał w grudniu 1955 roku miejsce mój debiut poetycki wierszem nagrodzonym w studenckim konkursie poetyckim z okazji Roku Mickiewicza, który zatrzymał do druku Wilhelm Szewczyk. Cóż to było za przeżycie! Tamte gazety codzienne drukowały zresztą regularnie teksty literackie a poezja na ich łamach nie stanowiła ewenementu. No i pozycja działów kulturalnych była wysoka. W „Trybunie Robotniczej” są w tym dziale wówczas zatrudnieni Renata Zwoźniakowa, Maria Podolska i Irena Sławińska (teatr). O muzyce piszą – Adolf Dygacz i młody wówczas muzykolog – Leon Markiewicz. Gdy Szewczyk podejmie się utworzenia „Poglądów” – kierownictwo działu po nim przejmie Bolesław Lubosz. Czy kiedykolwiek potem taka obsada tego działu była w gazecie codziennej możliwa? Podobnie w „Dzienniku Zachodnim”, jeszcze nie tak dawno dział kulturalny tworzyli: Marek Skocza – kierownik, Teresa Semik, Iza Wach-Malicka i Łukasz Wyrzykowski. Stało się potem niestety zasadą – i to w całej Polsce – że jeśli trzeba redukować zatrudnienie to kosztem działu kulturalnego, ba, nawet poprzez jego całkowitą likwidację.
Nie wiem czyja to była idea, żeby w Katowicach utworzyć Dom Prasy, przejmując wybudowany w rynku gmach, odtąd wspólną siedzibę wszystkich siedmiu katowickich redakcji skupionych w Śląskim Wydawnictwie Prasowym. Idea celna i dobrze służąca środowisku, także dla poczucia jego zawodowego prestiżu, oraz operatywności dziennikarzy w życiu zawodowym. Co innego lokalne SDP zmarginalizowane jak dziś, co innego gdy stała za nim siła tylu tytułów. Z tego co wiem krzątał się gorliwie wokół tego zadania nader zaradny dyrektor Śląskiego Wydawnictwa Prasowego Karol Szarowski, przy wsparciu Włodzimierza Janiurka (obaj już nie żyją). Karol Szarowski miał niewątpliwie ogromne zasługi w uruchomieniu zintegrowanego w Domu Prasy zespołu redakcji, a wcześniej w powołaniu bodaj 12 tytułów lokalnych, których sieć objęła całe województwo – od Cieszyna po Częstochowę. Stworzył potężny koncern prasowy, największy po Warszawie. Miał także spory udział w rozbudowie drukarni prasowej oraz w podjęciu budowy nowej o imponującym programie po drugiej stronie ulicy Opolskiej. Ten wywodzący się z Przegędzy pod Rybnikiem zręczny organizator, dla którego prestiż i pozycja prasy śląskiej stały się życiową misją, będzie musiał doświadczyć rozpadu i bezpardonowej likwidacji tego co stworzył. Czy mógł przewidzieć, że nie ostanie się niemal nic z dorobku i dzieła życia oraz 35 lat pracy na stanowisku szefa największego koncernu prasowego po Warszawie. Tak wyjątkowo długie pełnienie tej trudnej funkcji miało zapewne uzasadnienie w jego osobistej pozycji w warszawskiej centrali, do której odprowadzał najwyższe zyski spośród podobnych przedsiębiorstw, za to na miejscu uchodząc za kutwę, bo też na temat węża, którego trzymał w kieszeni, krążyły anegdoty. Szarowski wiedział o tym i zbywał takie uwagi cierpkim uśmiechem z błyskiem złotej koronki w górnej prawej czwórce. Ten niepozorny, niezbyt rozmowny mężczyzna o skromnych życiowych potrzebach, opanował w stopniu Doskonałym sztukę trwania na stanowisku, ustępując komu trzeba z drogi i zapierając się w uporze w interesie firmy. Sam fakt, że miało to miejsce w rejonie gdzie absolutną władzę pełnił partyjny troglodyta Zdzisław Grudzień, zasługuje na podziw. Lecz czas tamtej epoki zmierzał już do końca, bo w sierpniu 1980 roku zaczął nagle palić się lont.
Polityczna eksplozja i następstwa
To co niebawem nastąpi i przerodzi się w serię wielkich eksplozji politycznych rozpoczęło się od strajków na przełomie czerwca i lipca 1980 roku, które objęły zakłady pracy w Mielcu, Świdniku a także w Łodzi i w Warszawie. W dziennikach śląskich wydarzenia te zostaną określone enigmatycznie jako przestoje bądź przerwy w pracy, co nie brzmiało jeszcze groźnie, choć wykrętnie. Lecz stan napięć i akcji strajkowych narastał, aż objął niemal całą Polskę, toteż nie dało się już opanować sytuacji przy użyciu eufemizmów, w czym celowała zawsze nasza lokalna prasa. Gdy w połowie sierpnia przerywa urlop na Krymie Edward Gierek, który powraca do Warszawy specjalnym samolotem, a wraz z nim nieodstępny Zdzisław Grudzień, bez względu na stanowisko „Trybuny Robotniczej” jest to dla wszystkich dowód, że kryzys polityczny przybiera na sile. Dzień później narastające strajki obejmą stocznie w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Te wielkie tąpnięcia na Wybrzeżu, które będą miały swoje konsekwencje polityczne i personalne, a także międzynarodowe reakcje, dotrą na Śląsk skumulowane w zrewoltowanym górniczym Jastrzębiu. To już dni postępujących zmian na szczytach władzy, gdy dochodzi do odwołania m. in. Macieja Szczepańskiego, przewodniczącego Komitetu d/s Radia i Telewizji, kreatora propagandy sukcesu i wizji II Polski. Spośród polityków wywodzących się ze Śląska tracą stanowiska: wicepremier Tadeusz Pyka, przewodniczący CRZZ Jan Szydlak oraz premier Edward Babiuch; w połowie września zostaje zwolniony z partyjnych funkcji Zdzisław Grudzień (rzekomo na własną prośbę) zaś wcześniej ze względu na stan zdrowia przestaje być „przywódcą partii i narodu” Edward Gierek. Ma to już miejsce po podpisaniu 31 sierpnia porozumień w Gdańsku, a następnie w Szczecinie i Jastrzębiu. W tym czasie na znak solidarności z MKS przy Kopalni „Manifest Lipcowy” podjęły strajki załogi kopalń Szombierki, Dymitrow i Bobrek, co podała do wiadomości także „Trybuna Robotnicza”.
Okazało się teraz, że obowiązująca dotąd propagandowa wizja regionu wydajnej pracy i dyscypliny zbiorowej, nie przystaje do rzeczywistości, a sytuacja ma swoje groźne rewiry, gdy pojawiają się niepokojące pogłoski o próbach sprowokowania konfrontacji przy wsparciu stacjonujących w Legnicy jednostek wojsk radzieckich, zaś niesławne Katowickie Forum Partyjne skupia zwolenników takich rozwiązań. Dom Prasy nie jest już wówczas bezpiecznym miejscem chronionym, odkąd raz po raz bywa celem akcji protestacyjnych a hasło: „prasa kłamie” nie jest w tej sytuacji szczególnie dotkliwe skoro dochodzi nawet do użycia gazu łzawiącego i interwencji milicji. To już czas narastania trwałych podziałów w samym środowisku oraz wyodrębniania się grup i osób o radykalnym nastawieniu w jedną i drugą stronę. Bezkompromisowe „córy rewolucji” w zespole „TR” (wtedy już raczej „ciotki”) oraz ich polityczni liderzy nie zamierzają wejść w kompromisy z utajonymi dotąd rewizjonistami, reprezentującymi z reguły roczniki żurnalistów młodszej i generacji. Sympatie dzielą się i krzyżują, coraz bardziej dochodzą do głosu zwolennicy rozliczeń i samooczyszczenia skupieni w redakcyjnych grupach Solidarności, głównie poprzez akty degradacji osób z kierownictwa redakcji, co przybrało formę personalnych decyzji. W samej stołówce i w kolejkach do bufetu nastrój już nie ten sam; liczy się teraz kto kogo bojkotuje, kto z kim nie siada i kto nie odpowiada na pozdrowienia, za to miażdży go wzrokiem.
Przytoczę w tym miejscu początek felietonu z mojej Witrynki Towarzyskiej w „Poglądach” podpisywanej przez Białą Myszkę: „W katowickiej prasie w ostatnich dniach listopada ukazała się niezwykle lapidarna informacja, w której czterokrotnie pojawiło się słowo rezygnacja. Otóż „wobec rezygnacji Tadeusza Lubiejewskiego”… „w związku z rezygnacją Jana W. Gadomskiego”, „po rezygnacji Bronisława Jurasza”, „… wobec rezygnacji Andrzeja Nawrockiego”… W pierwszym przypadku chodziło o rezygnację redaktora naczelnego „Trybuny Robotniczej”, w drugim „Panoramy”, trzecim – katowickiego ośrodka TV, w czwartym – o rezygnację naczelnego redaktora „Sportu”. Czterokrotnie o to samo, za każdym razem nie chodziło o nic innego, tylko i wyłącznie o rezygnację, bez wyjaśnienia jakichkolwiek powodów i okoliczności oraz podania nadzwyczajnych przyczyn, które spowodowały te nagłe zaskakujące decyzje. I to czterech szefów katowickich redakcji naraz!
Ta zbieżność wiele mówi o klimacie w tych redakcjach i w śląskiej prasie roku tamtego w ogóle oraz niemożności utrzymania się nagle wszystkich czterech osób na kierowniczych stanowiskach a przecież obowiązywała w takich przypadkach nomenklatura, która pozostawała w gestii KW. Te „rezygnacje” były w kilku przypadkach korygowane, skoro po Tadeuszu Lubiejewskim stanowisko naczelnego objął dotychczasowy I sekretarz Komitetu Miejskiego w Sosnowcu Jan Zieliński, co oznaczało polityczne wzmocnienie tego kluczowego w prasie śląskiej tytułu, bo nie był jednak Tadeusz Lubiejewski wystarczająco nieprzejednany. I to się potwierdziło gdy rok później zostanie ogłoszony stan wojenny. Tylko w „Panoramie” w miejsce przymuszonego do rezygnacji Jana W. Gadomskiego, któremu nie można było odmówić wysokich kwalifikacji i osobistej charyzmy, doszło do wyboru nowego naczelnego przez zespół – poety Feliksa Netza, co było świadectwem zaufania zespołu oraz wysokiej oceny walorów zawodowych i moralnych, w tym przypadku także z uwzględnieniem osobistej niezależności. „Panorama” staje się też od tej chwili innym pismem, wyrażającym czas teraźniejszy polskiego życia w optyce obywatelskiej. Dlatego nowy naczelny dotrwa na tym stanowisku tylko do dnia 13 grudnia. Wtedy to po kilku miesiącach i po poddaniu weryfikacji przejmie kierownictwo działu literackiego w „Poglądach”, czyli najmniej uwikłanego w pułapki polityki. I ja znajdę się w kręgu uwagi „Panoramy”, gdy po obszernym wywiadzie, F. Netz zamieści mój polemiczny artykuł wobec publikacji w „Trybunie Robotniczej” dotyczący okoliczności wyprowadzenia katowickiej polonistyki do Sosnowca, za czym stał Z. Grudzień a teraz należało zapewnić warunki jej powrotu do Katowic. Nowy naczelny „TR” Jan Zieliński, nie zdecydował się jednak na publikację, choć w pierwszej chwili zatrzymał tekst do druku.
Represje
Ten czas to okres wielu zapiekłych polemik, prasowych demaskacji i rewindykacji. Wydarzeniem o niemałym rezonansie stało się powołanie z woli środowisk twórczych i artystycznych Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych w Katowicach zbiorową decyzją delegatów tych środowisk 6 listopada 1980 roku, który stał się od tego momentu „pierwszą w ogóle manifestacją zbiorowej suwerenności środowisk sztuki i kultury na Śląsku”. Dla mnie, organizatora tego zebrania, było to wydarzenie wielkiej wagi a podejmowane przez powstały komitet inicjatywy i interwencje miały znaczny społeczny rezonans. Należy żałować, że nie doszło do wyznaczonego na 19 grudnia 1981 roku Sejmiku Kultury Śląskiej i trzeba było czekać aż do 1998 roku na taką debatę zwołaną z inicjatywy twórców i działaczy, a nie dyspozycyjnych funkcjonariuszy. Już po tej dacie reakcja władz na sam fakt podjęcia tej inicjatywy była stanowcza a nawet represyjna. Zachowało się wezwanie mnie na przesłuchanie 7 stycznia 1982 roku do Komendy Wojewódzkiej, które mogło mieć inny finał bo zarzuty były jednoznaczne. Miałem odtąd świadomość, że jestem zagrożony utratą pracy w „Poglądach”, choć skończyło się ostatecznie na pozbawieniu mnie stanowiska sekretarza redakcji w tym piśmie oraz zakazie pełnienia jakichkolwiek funkcji w prasie śląskiej, nawet prawa do prowadzenia działu kulturalnego. Wybronił mnie przed zwolnieniem, powodowany wieloletnim koleżeństwem, Witold Nawrocki, od niedawna sekretarz Wydziału Kultury KW, niegdyś starszy kolega ze studiów, który oświadczył jednak w telefonicznej rozmowie, że to wszystko, co może dla mnie zrobić.
Okres po dacie 13 grudnia 1981 roku to w prasie czas samosądów politycznych oraz represji zawodowych. Nie licząc „Trybuny Robotniczej” którą współredagują wydzielone z pozostałych redakcji osoby „szczególnego zaufania”, każde z pozostałych pism przez dłuższy czas jest zawieszone i muszą upłynąć miesiące by mogły wznowić działalność. Poza „Trybuną Robotniczą” gdzie obowiązują specjalne przepustki, wszystkie lokalne redakcje są niedostępne i zaplombowane. Nawet „Poglądy”, choć Wilhelm Szewczyk jest nadal posłem, lecz teraz nie ma wstępu do gabinetu gdzie pozostawił dokumenty sejmowe.
Tego dnia udaliśmy się do wyznaczonego pokoju w „Wieczorze” gdzie wszyscy pracownicy zawieszonych redakcji pobierali pobory. Była to sytuacja krępująca dla Szewczyka świadcząca o jego zakwestionowanej pozycji pomimo zasług i pełnionych funkcji. Staliśmy w kolejce. Panował tu tłok a atmosfera nacechowana sarkazmem ale i przygnębieniem świadczyła, że do ostatnich wydarzeń brak jeszcze dystansu. Nikt nie wiedział co dalej ani jak długo potrwa ten stan zawieszenia niemal wszystkich poza „TR” redakcji oraz kilkuset osób związanych z nimi na co dzień. – Panie Pośle, Panie Wilhelmie!… lecz okazało się, że wiedział tyle samo co wszyscy, czyli realnie nic. Zaproponowałem żebyśmy udali się do dyrektora Szarowskiego, nawet po to aby mógł zabrać poselskie dokumenty. I tu pełna blokada. Portier wyraźnie usatysfakcjonowany skalą swoich uprawnień odmawia dostępu do telefonu. Posłowi!… Negocjacje spowodują jednak tyle, że zejdzie z II piętra Pani Renia, oddana sekretarka i w jej asyście upokorzony Szewczyk uda się do Szarowskiego. Wrócił przybity.
Dom Prasy nagle wygasł, pojedyncze oświetlone okna ujawniały gdzie robią swoje „trybuniarze”, ci z grupy obdarzonej oficjalnym zaufaniem. Także i ten zespół wyjdzie z tej operacji politycznej selekcji zdziesiątkowany a ujawnione w ostatnim roku antagonizmy nabiorą mocy wyroków. Przez wiele tygodni trwać będzie nikczemna weryfikacja dziennikarzy, którzy utracili polityczne zaufanie jako autorzy demaskatorskich tekstów. Wcześniej po „sądnej nocy” spośród dziennikarzy katowickich zostali internowani: Zdzisław Zwoźniak z „Panoramy”, Stefania Jagielnicka-Kamieniecka z „Dziennika Zachodniego”, Marek Mierzwiak, Edward Zyman i Jerzy Sysak z Radia oraz Rafał Szymoński – TV. Szczególnie mocne represje spotkały dziennikarzy współpracujących z gazetami „Solidarności” Jastrzębskiej i Huty Katowice. W ogóle z Solidarnością – w tym inicjatorów powołania jej kół w śląskich redakcjach.
Gdy wiosną 1982 roku wszystkie tytuły odrodzą się na nowych warunkach nie będą to już jednak te same redakcje ani ci sami ludzie, nawet jeśli zostaną przywróceni do pracy. Weryfikacja okaże się dotkliwa a szereg osób otrzyma zwolnienia. Rozpoczną się teraz przewlekłe procesy sądowe wytoczone przez dochodzących swoich praw. Pracodawcą jest dyrekcja Śląskiego Wydawnictwa Prasowego, która nie będzie skora do ugody. Nie zostanie też dobrze zapamiętany wicedyrektor Stanisław Skrzypiec, z zawodu prawnik, reprezentujący restrykcyjny punkt widzenia. Podziały które poróżnia ludzi, ale i środowisko, co znajdzie także wyraz w utworzeniu drugiego obok zawieszonego SDP – Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Jeszcze bardziej głębokie pęknięcie podzieli literatów gdzie nadal funkcjonują obok siebie ZLP i SDP. Wbrew pozorom, nawet po ponad 30 latach rozliczne następstwa stanu wojennego funkcjonują w polskim życiu oraz w obolałej pamięci ludzi którzy nie odzyskali równowagi duchowej i stabilizacji życiowej, po wyrugowaniu z zawodu i rozbiciu rodzin.
W rejestrze tytułów prasowych na Śląsku, które pojawią się w tym okresie, osobne miejsce zajmie tygodnik „Katolik”, wydawany przez stowarzyszenie PAX, który wznowił po dziesiątkach lat nieobecności Jan Waleczek, prezes stowarzyszenia w Katowicach. Ten zasłużony tytuł o bogatej historii i szlachetnej tradycji, który redagowali m.in. Karol Miarka i Adam Napieralski, zdobył w pierwszym okresie nawet spore wzięcie i skupił grono cenionych dziennikarzy, głównie wydalonych z innych redakcji – śląskiej prasy i katowickiego radia. W zespole „Katolika” który zyskał pochlebną, choć także ironiczną nazwę „salonu odrzuconych” znaleźli się m. in. Andrzej Babuchowski, Leopold Kurek, Bogdan Kułakowski (fotoreporter) Jan F. Lewandowski, Eugeniusz Łabus, Włodzimierz Paźniewski, Michał Smolorz, Edward Szopa i Witold Turant. Niemal same świetne nazwiska! Sam PAX obok redaktora naczelnego Jana Waleczka reprezentował właściwie tylko Janusz Jaśniak.
Prasę śląską czeka jednak po stanie wojennym i zmianie ustroju – w Polsce wolnej i demokratycznej – kolejny morderczy próg do przejścia pod prąd, właściwie o własnych siłach nie do pokonania. Następstwem tej sytuacji będzie pustoszejący z każdym rokiem gmach Domu Prasy oraz upadek przemysłu poligraficznego w Katowicach, gdy dojdzie nagle do faktu wręcz niewyobrażalnego – wyprowadzenia drukarni zbudowanej przez Wojciecha Korfantego a noszącej jego imię. To głównie z tego powodu Katowice stały się miastem bez gazet, bo i co tu jeszcze teraz wychodzi – w mieście o tak wielkich tradycjach wydawniczych i poligraficznych, które chciałem w tym szkicu przypomnieć. To, co stało się na naszych oczach a wśród gorliwych sprawców znalazły się też osoby i osobistości których nawet po latach lepiej nie ruszać, najpełniej wyraża jedno słowo: katastrofa.
Ustawa, która stała się wyrokiem
Po samorozwiązaniu PZPR 29 stycznia 1990 roku podczas ostatniego zjazdu jej delegatów w Sali Kongresowej, kiedy to ówczesny I sekretarz Mieczysław Rakowski wypowiedział historyczne słowa: sztandar partii wyprowadzić – i odbyła się pamiętna scena stanowiąca ostatni akt jej politycznej likwidacji, pojawiło się szereg kwestii związanych z przejęciem i zagospodarowaniem olbrzymiego majątku. Było to między innymi także dlatego trudne, ale i pilne, jako iż większość delegatów utworzyła natychmiast dwie nowe partie: Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polski oraz Unię Socjaldemokratyczną, z czym wiązał się także podział materialnych zasobów. Po porozumieniu Okrągłego Stołu z reprezentantami Solidarności i przegranych czerwcowych wyborach PZPR utraciła monopolistyczną władzę i nie miała już charakteru masowej partii politycznej (a jeszcze w 1980 r. liczyła ponad 3 min. członków) W tej sytuacji ma miejsce pospieszne tworzenie niezbędnych aktów prawnych porządkujących ten stan. Do szczególnie pilnych zadań należała likwidacja monopolistycznego koncernu RSW „Prasa – Książka – Ruch”, zatrudniającego w kraju ponad 34 tysiące pracowników i dysponującego grupą wielkich drukarni, setkami różnego rodzaju tytułów prasowych, w tym wielu wysokonakładowych dzienników oraz rozwiniętą siecią kolportażu i transportu. Potężny majątek a jednocześnie polityczny łup stanowiący cel licznych grup interesów w tym i powiązanych z kapitałem zagranicznym – słowem: dopaść i zagarnąć! Dowodem może być także okrutny los śp. Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i również śp. Śląskich Zakładów Graficznych, po których nawet śladu. A jeszcze w roku 1989 obie te jednostki osiągnęły łączny zysk 8,4 mld starych złotych, w tym 4,7 mld sama drukarnia, najwyższy spośród wszystkich drukarni prasowych w kraju. Był to obrazowo mówiąc: najbardziej dochodowy spośród regionalnych folwarków wchodzących w skład tego potężnego koncernu a który jednocześnie miał proporcjonalnie najniższe koszty własne, co stanowiło powód do chwały oraz mocnej, niepodważalnej pozycji w centrali dyrektora Karola Szarowskiego. W zapobiegliwej, wręcz restrykcyjnej sztuce mnożenia oszczędności przekroczy wszystkie porównywalne miary, byle osiągnąć najwyższe wskaźniki zysku, oczywiście nie kosztem „Trybuny Robotniczej”, z którą unikał przezornie zadrażnień. Dla przykładu: nawet Wilhelm Szewczyk, naczelny „Poglądów” dochodzący już wieku emerytalnego nie osiągnął pułapu wynagrodzenia a że był w kwestiach roszczeń finansowych zawsze skłonny do ustępstw, przy tym skrępowany faktem, że dwutygodnik nasz był pismem deficytowym, taka postawa rzutowała w konsekwencji na zaniżone uposażenie całej redakcji. Ale nie udało się również przełamać ograniczeń co do sztywnego limitu nakładu i objętości pisma zwiększonej przynajmniej o 4 kolumny. Tu odpowiedź była zawsze jedna: deficyt papieru i narzucone odgórnie ograniczenia, choć nie oznaczało to w przyszłości możliwości korzystnych zmian do czego jednak w końcu nie doszło. A przecież dyrektor Szarowski odwiedzał „Poglądy” często, w kontaktach bezpośrednich sympatyczny i bezpośredni. U Szewczyka bywał stale, a już szczególnie gdy chciał się dowiedzieć – co tam w Warszawie, jako że ustosunkowany Wilek zawsze wiedział więcej i miał swoje opinie. Teraz kiedy mijani wymarły Dom Prasy chciałoby się zadać Karolowi Sz. pytanie: czy trzeba było aż tak skąpić, spójrz Karolu na co ci wyszło… Nie ostało się nic, słowem – nic, z tego czemu poświęciłeś całe życie.
O losie potężnego koncernu RSW „Prasa – Książka – Ruch” zadecydowała ustawa z dnia 22 marca 1990 r. wprowadzona w życie na prawach zamachu politycznego, przy pominięciu w Sejmie obowiązujących procedur. Tego samego dnia miało miejsce pierwsze i drugie czytanie, przepchanie kolejnego projektu przez Komisje oraz uchwalenie ustawy w trybie nagłym, jakby chodziło o bezpieczeństwo państwa i narodu. To także wyjaśnia jak wielkie było parcie zainteresowanych pilną likwidacją wpływowych grup interesów. Gdy okazało się niebawem, że jest to ustawa służąca mówiąc wprost – zawłaszczeniu i grabieży, zaś po samorozwiązaniu przed dwoma miesiącami PZPR, odpadał, jako uzasadnienie, motyw politycznego odwetu, było już za późno. Nie zapomnę rozmowy z Aleksandrem Małachowskim, który przyznał, że przyjęcie ustawy w tej formie i trybie nie powinno było mieć miejsca i doszło do niedopuszczalnego, ale i nieodwracalnego aktu legislacyjnego. Fakty dokonane nabrały jednak z miejsca niebywałego przyspieszenia, pod naciskiem zainteresowanych stron pilnym wyegzekwowaniem zapisów ustawy. Już w październiku 1990 roku „Rzeczpospolita” stwierdziła, że „Komisja Likwidacyjna działa na podstawie niedoskonałej, niestety ustawy. Pozwoli ona jedynie na trzy rozwiązania przy przekształceniach własnościowych koncernu: nieodpłatne przekazanie spółdzielni pracowniczej, sprzedaż na przetargu lub przekazania skarbowi państwa”. W aktualnej sytuacji pojawiło się bowiem realne zagrożenie atomizacji rynku prasowego, przechwycenia kontroli nad prasą polską przez kapitał obcy a także zaniku dotychczasowych struktur prasowego koncernu bez uregulowania nowych zasad organizacyjnych rynku prasy, w tym funkcjonowania kolportażu.
W tym stanie najwyższego zagrożenia likwidacją Śląskiego Wydawnictwa Prasowego pojawiła się jednak szansa uratowania jego podstawowej części poprzez przekazanie Skarbowi Państwa. I tak przy wsparciu 17 śląskich posłów, w tym wpływowego Waleriana Pańki, przygotowałem petycję złożoną na ręce premiera Tadeusza Mazowieckiego, w sprawie powołania Górnośląskiego Centrum Prasowego w Katowicach stanowiącego część dotychczasowego Śląskiego Wydawnictwa Prasowego. Szerokie uzasadnienie tego rozwiązania, którego pełna koncepcja została złożona w Komisji Likwidacyjnej b. RSW, w tym przez zwrócenie uwagi na zagrożenie wykupieniem znacznej części obecnego majątku „co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do utraty kontroli nad polityką informacyjną na tym szczególnie złożonym obszarze, który podlega coraz szerszej i głębszej penetracji przez kapitał niemiecki” (co zostało wnet potwierdzone) spotkało się z pełną uwagą Rady Ministrów. Świadczy o tym nigdy nie skorygowana Uchwała nr 172 z dnia 23 października 1990 r. (zamieszczona w Monitorze Polskim z nr 3 z 1991 r.) „w sprawie zatwierdzenia planu zagospodarowania majątku Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej »Prasa – Książka – Ruch« w likwidacji”. Zgodnie z ustawową demonopolizacją 30 procent tytułów likwidowanego przedsiębiorstwa (tu łącznie 6 wraz z drukarnią) miało stanowić jednoosobową spółkę Skarbu Państwa, z udziałem wojewody katowickiego, który pełniłby funkcję organu założycielskiego. Jednak wdrożenie tej ustawy wciąż nie następowało. W tej sytuacji gdy pojawiły się koncepcje innych rozwiązań przygotowałem kolejną petycję skierowaną na ręce premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego z dnia 21 marca 1991 r. Pod tą petycją podpisało się już 23 śląskich posłów. Zwrócona została w niej także uwaga na stworzenie statutowego mecenatu „wobec kultury śląskiej, której potrzeby są w coraz mniejszym stopniu zaspokajane”, przede wszystkim jednak pilne podjęcie działań zgodnych z uchwałą 172.
Z dziejów ustawowej grabieży
Wszystko wskazywało na to, że rozwiązanie to zostanie obronione i tylko na Śląsku dojdzie do ocalenia trzonu dotychczasowego wydawnictwa prasowego wraz z drukarnią. Okazało się jednak rychło, że był to zbyt cenny łup by zwyciężyły racje społeczne. Toteż wnet pojawiają się różne koncepcje innych rozwiązań. Dojdzie nawet do powołania utworzonego specjalnie w tym celu Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, którego udziałowcami m. in. byli Związek Górnośląski, Związek Gmin Górnego Śląska, Towarzystwo Gospodarcze i Regionalna Izba Gospodarcza oraz wiele innych wpływowych podmiotów, w tym także firmy prywatne. Uwaga została skierowana na wykupienie kluczowego tytułu – wtedy już „Trybuny Śląskiej”. Po latach widać jak kto kogo ogrywał i że była to w istocie bitwa na głowy a nie realny kapitał. Wyjęcie z ustalonego układu tak potężnej gazety, jaką jest nadal „Trybuna”, dziennik o masowym nakładzie, oznaczało automatyczne rozbicie zatwierdzonej koncepcji opartej na bloku 6 tytułów i drukarni. Rozwiązanie to ponoć wspierał sam Lech Wałęsa, co naszeptał mi do ucha pewien znany z konspiracyjnego usposobienia szczególnie wpływowy wówczas śląski poseł, a główny łom politycznego uderzenia. Minie niewiele czasu jak sam zostanie skutecznie wymanewrowany (trafniej oddaje to słowo: wyruchany) przez dwóch łebskich młodych biznesmenów, którzy opanowali bezbłędnie zasady skutecznej gry w prywatyzację, czyli w wielkie pieniądze. Gdy teraz po latach zaglądam w materiały ukazujące rozpad śląskiej prasy na warunkach: kto, kogo, jak i z czyim udziałem, aż śmiech bierze gdy wyłaniają się nazwiska bezlitośnie ogranych „mentorów” jak w prostą ciuciubabkę.
Po rozegraniu partii w prywatyzację „Trybuny Śląskiej”, przychodzi kolej na „Dziennik Zachodni”, który otrzyma w darze Solidarność, zbyty wnet na rzecz zaborczego Hersanta przez władczego herosa śląskiej „S” Alojzego Pietrzyka. W tym czasie potentat znad Sekwany jest już właścicielem 7 innych dzienników w Polsce, w tym „Rzeczpospolitej”, „Dziennika Bałtyckiego”, „Wieczoru Wybrzeża”, „Dziennika Łódzkiego”, „Expressu Ilustrowanego”, „Tempa”, „Gazety Katowickiej”, co najlepiej świadczy jak chybiona okazała się sporna ustawa i jej fatalna realizacja, choć na pewno była to już gra w wielkie pieniądze.
Odrębną drogą potoczyły się w tej sytuacji losy Śląskich Zakładów Graficznych, które wydzierżawione przez zaradnych lecz jakże łatwowiernych śląskich synków z Wyr z firmy „Noma” trafiły w ręce Wojciecha Fibaka, po utworzeniu spółki z jego udziałem pod nazwą „Fibak Noma Press”. To historia o sensacyjnej fabule, ukazująca jak kapitał niepodważalnego nazwiska może zastąpić realny kapitał, czyli stać się podstawowym aktem w pasjonującej grze w zaufanie we wstępnej fazie kapitalizmu. Dysponując większością akcji przyniesionej mu na tacy spółki, W. Fibak po podpisaniu 4 kwietnia 1993 r. umowy finalizacyjnej zakupu drukarni, znalazł inne rozwiązanie by zbić wielki interes nie ponosząc żadnego ryzyka, ba nawet nie wydając z własnej kieszeni przysłowiowej złotówki. Znalazł otóż nabywcę drukarni, którym został zaprzyjaźniony z nim Szwajcar Jürg Marquard, wydawca komercyjnych tytułów „Popcornu” i „Dziewczyny”. Nowy właściciel też nie okazał się solidny i po kilku latach zbył drukarnię zaś maszyny sprzedał firmie „Poligrafia” ze Starachowic, gdzie powstawała specjalna strefa ekonomiczna. Zbył przy tym sporą część załogi, która po utracie pracy w dawnej drukarni Korfantego, powędrowała tam za chlebem, jak niestrawnym okazało się wkrótce, gdy kto mógł (doczekał emerytury) wracał nad Rawę. Z J. Marquardem wiąże się też upadek „Panoramy”, którą wyprowadził do Warszawy gdzie chciał stworzyć zdobywczy przyczółek. Szefostwo poczytnego tygodnika powierzono reprezentującej panujący etos Grażynie Burzyńskiej. W historii „Panoramy” był to fatalny epizod, zaś przy okazji doszło do doszczętnego zmarnotrawienia wielkiej wartości wzorowego archiwum budowanego przez kilkadziesiąt lat: czyli dziesiątki tysięcy zdjęć, różnych dokumentów, druków i rękopisów.
A więc – co tytuł, to prywatyzacyjny skandal i bezpardonowy manewr zawłaszczenia, za każdym razem przy zagrożeniu skazanych na wyrugowanie z zawodu zbędnych już tytanów pióra. No bo co stało się niebawem z powołaną przez dziennikarzy „Dziennika Zachodniego” spółdzielnią zdmuchniętą bez skrupułów z braku kapitału. Dłuższy czas będzie się opierał katowicki „Sport”, w swoim czasie już jako dziennik (5 wydań w tygodniu) skutecznie konkurujący z „Przeglądem Sportowym” (oddziały w Warszawie, Krakowie i Poznaniu), dziś realnie prawie nieobecny, choć nabyty przez Springera. Nie przetrwał też poczytny „Wieczór”, choć bronił się wytrwale w ramach spółki „Prasa Śląska” – aż w 1998 roku też poszedł na dno. Scenariusz z prowincjonalnej farsy przypomina natomiast upadek tygodnika „Tak i Nie”, gdzie po nieudanym utworzeniu spółki redakcyjnej, pojawił się cwany człeczyna z Zielonej Góry (kto i jak go sprowadził nikt się potem nie przyznał). Do historii afer przeszedł jako nabywca polskiego Las Vegas, kompleksu wczasowego „Kozubnik”, który doprowadził do ruiny. Jak widać historia upadku Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i likwidacji Śląskich Zakładów Prasowych pełna jest zagadkowych afer i zawłaszczeń, zaś szczególnie bezbronni okazali się właśnie dziennikarze, z których znacząca część została zdeklasowana i błąkała się bezradnie na peryferiach bezrobocia w oczekiwaniu renty bądź emerytury. Ci, którzy zaangażowali się w utworzenie nowych tytułów na ogół bankrutowali tonąc w długach. Co zostało na przykład z wychodzącego w Katowicach prywatnego dziennika „Kurier Zachodni”? A z „Dziennika Śląskiego” a także kilku periodyków, które zgasły już w momencie narodzin, jak „Ekran”, „Premiera”, „Raport”, choć stali za nimi – też już mało kto pamięta!
Tylko w Katowicach „Gazeta Wyborcza” utworzona przez Andrzeja Stefańskiego i Jerzego Chrzanowskiego w przedwyborczej atmosferze wiosny 1989 roku okazała się dokonaniem trwałym. Ale to już inne niepowtarzalne okoliczności wynikające z kalendarza politycznego okresu przełomu ustrojowego Polski. Może było wówczas miejsce na wznowienie „Polonii” Korfantego, do której zawłaszczone prawa nabył bodaj legendarny związkowiec Świtoń. No cóż, najlepszy czas na odrodzenie tego tytułu już minął. Nie, teraz byłoby ciężko ruszyć z miejsca, tym bardziej że nie ma już drukarni zbudowanej przez Wojciecha Korfantego a zbytej i zlikwidowanej bez skrupułów. Jak widać z tego szkicu, który spisałem w oparciu o zawodną pamięć, Katowice stały się miastem bez gazet, choć nie od razu, zaś wspaniałe tradycje, wyspecjalizowane zaplecze technologiczne i organizacyjne nie okazały się atutem w realizacji upadku „ustawowego procesu przekształcenia i demonopolizacji”.
Osobny skandal związany był z fatalnym losem budowanej naprzeciwko Drukarni Korfantego w rejonie ulic Sobieskiego, Opolskiej i Mickiewicza nowej drukarni gazetowej, która miała być największym tego typu i najnowocześniejszym przedsiębiorstwem w Polsce a nawet jednym z największych w Europie, wyposażonym w nowoczesne maszyny offsetowe. Przez długie lata przypominały o tym szkielety konstrukcji, wreszcie kontynuowanie budowy zaniechano. Nie tylko nie powstała ta inwestycja poligraficzna Drugiej Polski, ale padły wszystkie znane drukarnie katowickie poza Drukarnią św. Jacka. Nie ma więc Katowickich Zakładów Graficznych na Wełnowcu, nie ma drukarń akcydensowych i nie ma najsławniejszej spośród nich drukarni zbudowanej przez Korfantego, drugiej pod względem wielkości w Polsce po Domu Słowa Polskiego. I tak Katowice przestały być wielkim ośrodkiem przemysłu poligraficznego a mistrzowie sztuki drukarskiej powymierali bez następców.
Historia ośrodka prasowego w Katowicach, który symbolizował Dom Prasy i zakłady poligraficzne to od lat dwa zamknięte rozdziały upadku i grabieży oraz likwidacji. Już wiemy kto przejął, bądź doprowadził do upadku najważniejsze tytuły katowickiego przedsiębiorstwa prasowego. No a kto wszedł wkrótce w posiadanie całego zaplecza technicznego i transportowego, z warsztatami samochodowymi i garażami, magazynami i bocznicą kolejową – kto, za ile, jeśli w ogóle zapłacił. To był w sumie potężny majątek, którego nie udało się obronić. Dlaczego – ukazuje perfidna gra o „Trybunę” oraz wyprowadzenie z Katowic słynnej drukarni, choć jej obrońcy spośród pracowników zarejestrowali w dobrej wierze Spółdzielnię Poligraficzne-Wydawniczą im. Wojciecha Korfantego. Przebywający od 55 lat w innej, powiedzmy pozaziemskiej przestrzeni, wielki patron nie okazał się skutecznym obrońcą, a jego szlachetni apologeci – mało zdeterminowani.
A przecież scenariusz rozwoju sytuacji w tych warunkach mógł być inny, że przypomnę Uchwalę nr 172 z dnia 29 października 1990 r. (patrz Monitor Polski nr 3 z 1991 r.), z bezprawnym pominięciem której dokonało się to wszystko, co spowodowało, że Katowice stały się miastem bez gazet a Dom Prasy opustoszał. Można by w tym miejscu wymienić kilkanaście osób, które nie uznały tej Uchwały za realną przeszkodę w bezpardonowej realizacji scenariusza własnego biznesplanu. A że przy tym w końcu sami się „wykolegowali”, bo nie wszyscy wyszli na swoje, jak chociażby ów ustosunkowany poseł, główny strateg tej niesławnej operacji. Ale ci co wyszli, oj ci to mieli fart!
Tytułem, który został utworzony w tym czasie, gdy ma miejsce grabież wielkiego majątku Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i Śląskich Zakładów Prasowych, jest nasz skromny miesięcznik społeczno-kulturalny „Śląsk”, który ukazuje się od 1995 roku. Od początku gorliwie obchodzi też kolejne ważne rocznice i jubileusze. Na jedną z tych uroczystości przybył, pokonując 3 piętra stromych schodów, kruchy już i wiekowy Karol Szarowski. Było gości wielu, niebiednie i serdecznie. Szarowski nie krył uznania, ba nawet wychylił toast kieliszkiem czystej. Błysnął przy tym złotą koronką w przyjaznym uśmiechu. I tak zapamiętałem ten szczerozłoty uśmiech na zawsze.
TADEUSZ KIJONKA
Tekst ten, naszym zdaniem ważny, zamieściliśmy za zgodą Jego autora, mając nadzieję, że po jego uważnej lekturze odezwą się ci wszyscy, którym los prasy śląskiej i całego środowiska dziennikarskiego leży na sercu.
—————————————————-
Katowice – miasto bez gazet
Musiało upłynąć życie jednego pokolenia zanim katowiczanie a wraz z nimi cały Śląsk dowiedzieli się dlaczego nasza metropolia jest dzisiaj miastem bez gazet.
Po stokroć dzięki redaktorowi Kijonce za esej pomieszczony w dwóch tegorocznych numerach „Śląska” o świetności i upadku największego po Warszawie polskiego ośrodka wydawniczego. Pokłonić się trzeba autorowi za fenomenalną pamięć, za zebrane fakty, za sympatię do opisanych ludzi, którzy wówczas byli twarzą prasy śląskiej a nade wszystko za przedstawienie bezprecedensowego przekrętu jakim było zlikwidowanie, na przełomie systemów, Śląskiego Wydawnictwa Prasowego. To ostatnie jest zapewne owocem posłowania redaktora, co pozwoliło mu u źródła widzieć co się święci, bo normalny śmiertelnik nie miał o tym pojęcia.
Myślę, że w niebiesiech za to wszystko, dziękuje Kijonce twórca materialnej podstawy prasy śląskiej Karol Szarowski, który za życia musiał patrzeć jak rozgrabiają jego dzieło.
Esej Kijonki mogliby wzbogacić żyjący jeszcze uczestnicy tamtych zdarzeń, choćby ci, co wówczas redagowali, co odbudowywali zawieszone tytuły a których autor nazywa „grupą obdarzoną oficjalnym zaufaniem”. Szkoda, że nie wymienia ich z nazwiska, bo w większości byli to koledzy niepokornych w tamtym czasie dziennikarzy, tych których poddano poniżającej weryfikacji.
O klimacie w ówczesnych redakcjach mogliby wiele powiedzieć redaktorzy naczelni: Stanisław Wojtek (Trybuna Robotnicza), Janusz Durmała (Dziennik Zachodni), Antoni Faron (Wieczór).
Ukochane przez Szewczyka i Kijonkę Poglądy padły i już się w stanie wojennym nie podniosły. Co stało się z zespołem?
Przypadło mi w udziale wznowienie wydawania lubianej przez czytelników Panoramy. Zadanie byłoby o wiele trudniejsze, gdyby nie było od razu pomocy Wilhelma Szewczyka, Bolesława Lubosza i Jerzego Moskala. Otóż ta trójka będąca filarem Poglądów stanęła na progu wznawianej Panoramy. Zabrano im społeczno-kulturalny dwutygodnik. Nigdy nie kryli dezaprobaty dla tej decyzji. Gdy pojawiła się szansa odbudowy Panoramy wsparli wysiłek kolegów, którzy się tego podjęli i zasilali łamy ogólnopolskiego tygodnika ilustrowanego. Obecność Szewczyka i spółki w Panoramie kojąco wpływała na rozgorączkowane wtedy klimaty i przyciągała do tygodnika inne postacie z krytycznych przecież środowisk twórczych.
Niedawno w Bibliotece Śląskiej wertowałem dwa roczniki Panoramy z lat 80. Regularne teksty Wilhelma Szewczyka (np. o stosunkach polsko-niemieckich), wyjazd Lubosza do Watykanu, cięty Satericon mistrza Jerzego, rozmowa z śp. ks. biskupem Czesławem Dominem (pochodzącym z Michałkowic) odpowiedzialnym w Episkopacie za dary jakie wtedy płynęły z zagranicy dla społeczeństwa polskiego, cykliczna kolumna Jerzego Dudy Gracza o polskim malarstwie…
Aż nie chce się wierzyć, że takie pozycje ukazywały się w arcypaskudnej dekadzie.
Samo uruchamianie zawieszonych gazet i czasopism wymagałoby osobnej narracji. Nie działały telefony, dalekopisy a o komputerze nikt nie słyszał. Czy młodzi dziennikarze mogą sobie wyobrazić redagowanie gazety bez tych narzędzi? W moim życiorysie redakcyjnym zapisałem sobie fakt, kiedy ze znanym pisarzem warszawskim, krążyliśmy godzinami wokół kolumny Zygmunta, uzgadniając zasady ewentualnej współpracy. On bał się rozmawiać w kawiarni a o zaproszeniu do domu redaktora z Katowic, którego widział po raz pierwszy tym bardziej nie było mowy.
To były dziwne czasy…
HENRYK ŚLEZIOŃSKI
PS. W jednej sprawie red. K. nie chce postawić kropki nad i. Chodzi o wykolegowanego posła, który parł do likwidacji śląskiego wydawnictwa.
Łaziska Górne, Brada, luty 2013
—————————————————-
Tadeusz Kijonka wielokrotnie upominał się na łamach swojego miesięcznika o należne Śląskowi miejsce wśród wydawców prasy codziennej. Oto, jak w nr 1 „Śląska” ze stycznia 2005 roku opisał „fuzję” dwóch wielonakładowych dzienników, przeprowadzoną w wyjątkowo perfidny sposób przez Passauer Neue Presse.
Po wyroku
To już ostatni etap postępującego od kilkunastu lat regresu, który doprowadził do upadku czołowego ośrodka prasowego w kraju, jakim były zawsze Katowice. Po serii aktów likwidacyjnych, którym poddane zostało w swoim czasie Śląskie Wydawnictwo Prasowe – rozparcelowane gwałtem i podstępem – doszło ostatnio do kolejnego egzekucyjnego wyroku: z woli wydawcy padła „Trybuna Śląska”… i to akurat w przededniu swego sześćdziesięciolecia, którego nie dano jej doczekać. Ta wielka niegdyś gazeta, co też znamienne, zeszła ze sceny bez godnego pożegnania z czytelnikami. Zamiast smętnych egzekwii, skoro odesłano ją w prasowy niebyt – Marsz Mendelssohna. I pełne otuchy przedwczesne zapowiedzi, że po fuzji z konkurencyjnym tytułem pojawi się oto „nowa, lepsza, wspólna gazeta: Dziennik Zachodni”.
To co się stało, daleko wykracza poza ramy lokalnego wydarzenia prasowego. Sam fakt, że w tym kluczowym, wielomilionowym województwie wychodzi już tylko jeden regionalny dziennik, musi niepokoić Takiej sytuacji nie było tu jeszcze nigdy, nawet w najcięższych latach wszechmocnej cenzury i politycznej indoktrynacji. Upadek katowickiego ośrodka prasowego – i to w tak ważnych latach dla tego zdegradowanego społecznie regionu – w czasach zapaści gospodarczej, napięć i lęków zbiorowych musi mieć wielorakie negatywne następstwa. Kto i gdzie ma inicjować i prezentować spory i dyskusje dotyczące scenariuszy niezbędnych przemian i warunków przełamywania kryzysu. Czy jest możliwe kreowanie procesów restrukturyzacyjnych bez współudziału całej palety tytułów, w tym odpowiedzialnych dzienników konfrontujących stanowiska, racje i programy. I kto podoła zadaniom rzetelnej, niezależnej, informacji o tym, co dzieje się i rozgrywa co dnia w wielu miejscach tej skomplikowanej aglomeracji? No i kwestia kluczowa: czy o taki rezultat finalny chodziło, gdy w roku 1990 podjęto w trybie nagłym likwidację wszechwładnego, monopolistycznego koncernu RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH, aby stworzyć właściwe warunki do swobodnej konkurencyjności na wolnym rynku niezależnych mediów, w celu przeciwdziałaniu koncentracji tytułów i praktykom monopolistycznym.
No bo zważmy, do czego w Katowicach ostatecznie doszło i jest faktem wymagającym interwencji (lecz jakiej i czyjej?). Oto w Domu Prasy, gdzie po przejęciu gmachu w latach 60. Śląskie Wydawnictwo Prasowe ulokowało 7 redakcji: trzy gazety codzienne – „Trybunę Robotniczą”, „Dziennik Zachodni” i „Wieczór” oraz „Panoramę”, „Poglądy”, „Sport” i „Sport Śląski” (a nie ma nawet sensu porównywać wielkości nakładów i potencjału kadrowego zespołów) dziś tam pozostał już tylko osamotniony „Dziennik Zachodni” i jego niemiecki wydawca, reprezentowany przez koncern Polskapresse sp. z o.o. Oddział Prasa Śląska w Katowicach. Czy o taki rezultat w tej totalnej operacji likwidacyjnej chodziło? Nie sugeruję, że jest to wyłącznie wina i skutek praktyk prowadzonych przez ten koncern, który dysponuje w Polsce blokiem regionalnych gazet codziennych. Sprawa jest znacznie bardziej złożona i ma swój początek w uruchomieniu gwałtownego demontażu partyjnego koncernu RSW PRASA, w oparciu o niedopracowaną ustawę wprowadzoną pod polityczną presją w trybie natychmiastowym. Cezurą graniczną, która doprowadziła do głębokich i nieodwracalnych zmian na polskim rynku prasy była uchwalona w marcu 1990 roku ustawa o likwidacji koncernu prasowego RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH podporządkowanego PZPR, który skupiał ponad 90 procent tytułów i komplet drukarń prasowych. Ustawa ta wprowadzona z pominięciem obowiązujących procedur, nieskładna, nacechowana politycznym odwetem, spowodowała wnet ogromne spustoszenie na polskim rynku prasy, a jednocześnie utratę wpływu państwa nad tak istotnym obszarem, jak polityka informacyjna. Jakoś nie wywołało wówczas reakcji i podejrzeń, że szczególne zainteresowanie zachodniego kapitału skupiły głównie dzienniki, w tym wyklęte organy regionalne PZPR, wyrywane sobie z użyciem wszystkich sił i środków. Nie było natomiast chętnych na wcale bogaty wachlarz tytułów reprezentujących czasopiśmiennictwo kulturalne, artystyczne i literackie. To, co się stało niebawem przypominało polowanie z nagonką, gdy do odstrzału upatrzonych tytułów stanął kapitał zaprezentowany przez największe koncerny – Bauera, Bertelsmanna, Springera, Hersanta, Maxwella, czy norweską Orklę Media. Choć preferowany miał być kapitał krajowy rychło okazało się, że spełnia on wcale często rolę pośredników w przechwyceniu wpływów nad upatrzoną zdobyczą. To, w jaki sposób „Dziennik Zachodni” – w wyniku sprzedaży udziałów przez Zarząd Regionu Śląsko-Dąbrowskiej NSZZ „Solidarność” – przeszedł najpierw pod kontrolę koncernu Hersanta, który zbył następnie blok regionalnych dzienników lokalnemu koncernowi z Bawarii Passauer Neue Presse (powiązanego jednak z potentatem tej miary co Bertelsmann) jest wciąż pasjonującą zagadką. No a później pokrętne operacje przejęcia praw własnościowych do „Trybuny Śląskiej”, która po licznych zmianach konfiguracji kapitału też trafiła w końcu w skład koncernu, z siedzibą w Passau.
Do najbardziej pożądanych łupów zaliczało się niewątpliwie Śląskie Wydawnictwo Prasowe w Katowicach, największy, najbardziej dochodowy i podporządkowany folwark w całej RSW, skupiający łącznie 17 tytułów wraz z wielką drukarnią prasową, bocznicą kolejową, zmechanizowanym ciągiem transportowym papieru, magazynami oraz zapleczem warsztatowym i stacją paliw. Likwidacja Śląskiego Wydawnictwa Prasowego nie miała się jednak potoczyć tak jak się ostatecznie dokonała. Byłem wówczas posłem i autorem poselskiej petycji skierowanej do premiera Mazowieckiego, a podpisanej przez kilkunastu posłów z województwa katowickiego (w tym in.in. przez Waleriana Pańkę, Barbarę Blidę, Jana Rzymełkę, Jerzego Wuttke i Jacka Soskę), w której pojawił się udokumentowany postulat o zasadności utworzenia Górnośląskiego Centrum Prasowego na bazie likwidowanego Śląskiego Wydawnictwa Prasowego jako jednoosobowej spółki skarbu państwa. Działania w tym kierunku mogły przynieść oczekiwany rezultat, co znalazło potwierdzenie w stanowisku Rady Ministrów wyrażonym w Uchwale nr 172 z dnia 29 października 1990 roku (Monitor Polski nr 3,1991 r.). Także kolejne wystąpienie w tej sprawie, tym razem już do premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego – z podpisami ponad 20 śląskich posłów – o spowodowanie przyspieszenia realizacji tej uchwały, zgodnie z jej zapisem, zapowiadało pomyślny finał. I nagle całkowita zmiana sytuacji -z układu wyjęta została właśnie „Trybuna Robotnicza”. I tak zwaliła się cała misterna koncepcja.
Dzieje przechwycenia „Trybuny Robotniczej”, flagowego tytułu śląskiego koncernu prasowego, jej udanego powrotu do pierwotnego tytułu, czyli „Trybuny Śląskiej”, która wystartowała już 2 lutego 1945 roku, to skomplikowany serial pełen sensacyjnych wątków. Gazeta ta przez szereg lat, szczególnie w okresie tzw. Katangi, była największym dziennikiem w kraju, przynoszącym krociowe zyski, której nakład w sobotnio-niedzielnych wydaniach zbliżał się do miliona egzemplarzy. Już jako „Trybuna Śląska” utrzymywała niemal zbliżony nakład, zaś zmiana tytułu została z miejsca uznana jako akt odcięcia się od politycznej przeszłości dyspozycyjnego organu KW PZPR w Katowicach. Lecz nawet w tamtych latach gazeta ta dysponowała kadrą świetnych w większości dziennikarzy, a przy tym zawsze wiele miejsca poświęcała kulturze.
W mojej biografii literackiej „Trybuna Robotnicza” zajmuje ważne miejsce. To tu za pośrednictwem Wilhelma Szewczyka ukazał się mój poetycki debiut – tryptyk pod tytułem „Konstantynopol Mickiewicza”, wiersz studenta I roku polonistyki uhonorowany l nagrodą w konkursie studenckim z okazji Roku Mickiewiczowskiego. Choć później z gazetą tą niewiele mnie łączyło, daleki jestem od jednostronnych o niej opinii. Wielce ceniłem sobie również uhonorowanie mnie przed rokiem tytułem laureata Loży Liderów „Trybuny Śląskiej” i efektowną statuetką. Gazeta ta zdawała się już mieć najtrudniejszy okres za sobą, redagowana żywo, z energią i słuchem społecznym. W tym czasie prezentowała się, moim zdaniem, lepiej, niż zmodyfikowany „Dziennik Zachodni”, który z dnia na dzień stracił swe niepodważalne atuty wyróżniające go od czasu narodzin, gdy 6 lutego 1945 roku pojawił się pierwszy numer, bo też nawet w najtrudniejszych latach nie zatracił swego suwerennego rodowodu i „czytelnikowskich” znamion.
Likwidacja „Trybuny Śląskiej” niezależnie od przymusowych okoliczności. które są tajemnicą wydawcy, jest prasowym ekscesem. I jeszcze ta pokrętna forma eliminacji tytułu, który ma tak znaczące miejsce nie tylko w historii prasy śląskiej. Oto ostatni jej numer, który ukazał się z datą 4-5 grudnia 2004 roku, od szeregu dni poprzedzany był zapowiedziami, że gazeta stanowiąca jej nowe wcielenie będzie się odtąd ukazywała pod jednym tytułem „Dziennik Zachodni”, jako że od 6 grudnia „Trybuna Śląska” i „Dziennik Zachodni” będą wychodziły w połączonej formie. Hm, dwa dzienniki w jednym, pod wspólnym tytułem!… W dziejach prasy nie było chyba przypadku, żeby dwie gazety codzienne, konkurujące dotąd ze sobą, mogły nimi pozostać po przymusowej fuzji, skoro to właśnie samodzielny tytuł stanowi o odrębności każdej gazety, jest jej autonomiczną wartością i jako podstawowy kapitał podlega prawnej i materialnej ochronie. A tu nagle dwie gazety pod wspólnym tytułem: „nowy, lepszy, największy „Dziennik Zachodni”, jak to rekomenduje szef obu w jednej.
Właśnie okoliczności tego zaskakującego mariażu są mrocznym kontekstem tej podejrzanej operacji, dokonanej zapewne z powodów ekonomicznych, pod pretekstem reorganizacji. Pozwala ona na znaczne ograniczenie zatrudnienia, które objąć ma łącznie blisko 160 osób (na 396 dotąd zatrudnionych) w tym kilkudziesięciu dziennikarzy. Ta dotkliwa amputacja została przewidziana w 3 rzutach, aby uniknąć finansowych konsekwencji związanych ze zwolnieniami grupowymi obwarowanymi ustawowymi gwarancjami. Reguły tej operacji mają charakter bezwzględny, a z tego co wiem, towarzyszą temu psychicznie represje, szykany i akty poniżenia. Rzec można: zbiorowy mobbing. Czy w takich warunkach można uprawiać ambitne dziennikarstwo, mieć poczucie własnej wartości i godności zawodowej, gdy nie są szanowane prawa zawodowe, wypracowany autorytet i uznane kwalifikacje. Gdyby wymienić, kto nie znalazł miejsca w nowym „Dzienniku Zachodnim”, trudno byłoby zrozumieć, o co w tych decyzjach chodzi, skoro skasowano czołowe pióra i nazwiska.
Próby interwencji, negocjacje i wspólne wystąpienia obydwu organizacji dziennikarskich oraz Syndykatu Dziennikarzy Polskich nie przyniosły rezultatów. Czy w tej sytuacji zawód dziennikarza na Śląsku nie staje się profesją wysokiego ryzyka życiowego w warunkach całkowitego podporządkowania wydawcy. Postępujące akty degradacji prasy śląskiej objawiały się też od dłuższego czasu coraz większym ograniczeniem przestrzeni dla kultury i wydarzeń artystycznych. Jeśli dodamy do tych faktów, że wcześniej doszło do skandalicznego wyprowadzenia z Katowic do Starachowic drukarni prasowej, założonej w roku 1924 przez Wojciecha Korfantego, trudno nie uznać tej sytuacji za stan w najwyższym stopniu krytyczny. Fakty zasmucające, poniżające i rokujące fatalne następstwa. I to w warunkach pełnej wolności gospodarczej i antymonopolowych ustawowych gwarancji. Lecz jeśli wolnym rynkiem rządzi bezprawie pieniądza i bezkarna żądza zysku…
TADEUSZ KIJONKA
—————————————————-
Poniższy artykuł Tomasza Szymborskiego – przewodniczącego Zarządu Oddziału Śląskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach ukazał się w „Prasa regionalna – raport zamknięcia”, broszurze wydanej przez SDP i CMWP z okazji konferencji w Krakowie 7 maja 2012 pt. „Komu potrzebne są media regionalne”.
Społeczne skutki zmian na lokalnym rynku prasowym na przykładzie Śląska
„Dziennik Zachodni” przejdzie do historii prasy jako gazeta, która w ratowaniu spadającego nakładu i zapobieganiu rezygnacji czytelników, zdecydowała się na niebezpieczny medialny alians z Ruchem Autonomii Śląska. Wpisanie do wyszukiwarki google frazy „dziennik zachodni raś” daje ponad 156 tysięcy wyników. To znamienne. Jednak opiniotwórcza rola „Dziennika Zachodniego”, gazety z ponad półwieczną tradycją, którą onegdaj czytało kilkaset tysięcy osób, skończyła się.
Od kilku lat dla uważnego obserwatora sceny medialnej na Śląsku nie była tajemnicą dziwna „słabość” kierownictwa „Polski Dziennika Zachodniego”, wydawanego przez koncern wydawniczy Polskapresse do Gorzelika i jego akolitów z RAŚ. To dzięki sympatii dwóch tytułów prasowych do RAŚ, ten z niewielkiej organizacji zyskał bardzo duże znaczenie w regionie. Grupa Wydawnicza Polskapresse jest częścią Verlagsgruppe Passau, niemieckiej grupy medialnej obecnej w Niemczech, Czechach i Polsce.
Od jesieni 2010 r. Ruch Autonomii Śląska (RAŚ), dzięki koalicji z Platformą Obywatelską, współrządzi województwem śląskim. Województwem, w którym ukazuje się „Dziennik Zachodni”. Przewodniczący RAŚ Jerzy Gorzelik odpowiada natomiast w Zarządzie Województwa Śląskiego za kulturę i edukację.
Hasła głoszone przez RAŚ są niezbyt skomplikowane: „Zobaczcie co się dzieje w państwie polskim. Oderwijmy się będziemy rządzić sami po swojemu. Przed wojną była autonomia i było dobrze”. Jerzy Gorzelik w wywiadzie w „Rzeczpospolitej” sprzed roku podkreśla, że nie ma sentymentu do Polski: „Nie odczuwam, bo żywię go do mojej nacji. Można mówić o związku z różnymi aspektami polskości czy niemieckości. W warstwie językowej z pewnością bliżej mi do Polaków. Jeśli chodzi o inne elementy kultury, bliżej mi do kultury niemieckiej, ale też czeskiej (…) Patriotyzm to umiłowanie ojczyzny. A moją ojczyzną nie jest Polska, tylko Górny Śląsk.”
Na takie wyznanie lidera RAŚ nie było reakcji regionalnych mediów. Potraktowały je jako ciekawostkę, bez politycznych konotacji. Analizy takiej nie dostali zatem również czytelnicy.
„W przypominaniu niemieckiego udziału w historii Górnego Śląska solidarnie rywalizują niemiecki „Polska Dziennik Zachodni” i polska katowicka „Gazeta Wyborcza”. W „PDZ” felietony piszą sympatycy lub członkowie RAŚ jak Jerzy Gorzelik, Krzysztof Karwat czy Michał Smolorz a komentuje „niezależnie” dr Tomasz Słupik, szef koła naukowego śląskoznawczego na Uniwersytecie Śląskim i były lider listy RAŚ do Sejmiku w okręgu Sosnowiec. W katowickiej „Gazecie Wyborczej” Michał Smolorz i Kazimierz Kutz licytują się w poziomie śluzakowatości” – pisze Piotr Pietrasz, działacz PiS (http://zapis-slaski.salon24.pl/378431,dziecieca-choroba-slazakowatosci).
– Od co najmniej 2010 na łamach „Polski Dziennika Zachodniego” trwała kampania promowania Ruchu Autonomii Śląska. Jerzy Gorzelik bardzo często pojawiał się na łamach. Wydawcy, jak słyszeli że w artykule będzie o tym ruchu, to niemal zawsze znajdowali miejsce w gazecie. Czasem z tego powodu spadały ważne teksty – mówi były już dziennikarz PDZ. Także inni dziennikarze tej gazety potwierdzają sympatie szefostwa „PDZ” do tego ugrupowania. – Kiedyś zapytałam się osoby z kierownictwa redakcji, dlaczego tak dużo piszemy o RAŚ i do tego bezkrytycznie? Cynizm jej odpowiedzi mnie zaskoczył – chodziło o „złapanie” czytelników, sympatyków tej organizacji – wspomina.
Oddanie łamów RAŚ nie spowodowało zwiększenia sprzedaży „Polski Dziennika Zachodniego”. Zaczęli odchodzić kolejni czytelnicy. Ten proces trwa nadal. Dlaczego mieszkańcy regionu przestali kupować „DZ”? Zapewne mieli dosyć pobieżnego, naskórkowego pisania o ważnych sprawach. Teksty są coraz krótsze, zdjęcia – coraz większe. „Pomogła” w tym zmiana nazwy na „Polska Dziennik Zachodni”.
Trochę historii
W czerwcu 1989 roku została zlikwidowana cenzura (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk). Warunkiem ukazywania się gazet zaczęły być ich sądowa rejestracja, co przyspieszyło zakładanie nowych pism, o których istnieniu i sukcesie zaczął decydować rynek. Na mocy uchwały sejmowej w 1990 roku rozwiązano wydawniczy koncern partyjno-państwowy RSW „Prasa Książka Ruch”.
Partyjny koncern był molochem, największym koncernem prasowym w Europie Środkowo-Wschodniej. Do RSW należało w 1990 roku 178 tytułów, w tym 45 dzienników oraz 90 proc. nakładów prasy codziennej i 70 proc. nakładów tytułów i czasopism, a także: drukarnie, fabryki papieru, kolportaż, księgarnie, nieruchomości (np. budynki, w których były redakcje). W Katowicach własnością RSW były np. organ PZPR „Trybuna Robotnicza”, „Dziennik Zachodni”, „Sport” czy tygodnik „Panorama”, drukarnie i budynki.
Za sprzedaż tytułów prasowych oraz to, co się z nimi później stało, zdaniem polityków i publicystów, odpowiedzialni są likwidatorzy RSW. Warto przypomnieć ich nazwiska. W latach 1990-92 Komisję Likwidacyjną, która niemalże za bezcen sprzedawała tytuły, tworzyli: Jerzy Drygalski (przewodniczący, który szybko, bo już w listopadzie 1990 roku zastąpiony został przez Kazimierza Strzyczkowskiego, Jan Bijak, Andrzej Grajewski, Alfred Klain, Krzysztof Koziełł-Poklewski, Maciej Szumowski oraz… Donald Tusk.
Komisja Likwidacyjna ze 178 tytułów prasowych należących do RSW 70 oddała nieodpłatnie spółdzielniom dziennikarskim – w tym „Politykę”, 89 sprzedała, 4 przekazała do Skarbu Państwa, a na pozostałe nie znalazła chętnych. Najtaniej sprzedano pismo „Kultura Fizyczna” – według dzisiejszych cen nabywca, Akademia Wychowania Fizycznego w Warszawie, zapłacił zaledwie 30 zł. „Express Wieczorny” oszacowano na 1 mln 600 tys. zł, „Trybunę Śląską” sprzedano Górnośląskiemu Towarzystwu Prasowemu za 2 mln 310 tys. zł. Najdrożej wyceniono „Dziennik Zachodni” i „Życie Warszawy” – po 4 mln zł. Tyle samo wpłynęło na konto Komisji po ugodzie sądowej z właścicielem tygodnika „Wprost” (początkowo tygodnik przekazano nieodpłatnie spółdzielni dziennikarskiej). Komisja sprzedała też 14 drukarń za prawie 41 mln zł (z czego na konto Komisji wpłynęło niecałe 25 mln, reszta spłacana jest w ratach, a z niektórymi nabywcami toczą się sprawy sądowe o spłatę długu). Na rzecz Skarbu Państwa Komisja przekazała nieruchomości i majątek nietrwały należące do 95 jednostek wchodzących w skład RSW o ogólnej wartości ponad 73 mln zł. Była to największa prywatyzacja prasy w Europie Środkowowschodniej.
Hersant i reszta
Likwidacja RSW sprowadziła do kraju zagraniczne koncerny wydawnicze (i nie tylko), które zwietrzyły znakomity interes, bo komisja ceny za tytuły ustaliła bardzo niskie, a na dodatek nie ustalono w ustawie limitu obcego kapitału w mediach. Jako jeden z pierwszych zagranicznych koncernów prasowych pojawił na placu boju wówczas francuski koncern Roberta Hersanta. Skoncentrował się on na przejęciu ogólnopolskiej „Rzeczpospolitej” oraz kilku gazet regionalnych i lokalnych w atrakcyjnych regionach. Stosował taktykę podstawiania w przetargach figurantów. W ten sposób wchodząc w spółki z wcześniej wytypowanymi podmiotami, nie posiadając nigdzie udziałów większościowych, po pewnym czasie odkupywał lub przejmował za długi udziały, stając się głównym, a często dominującym udziałowcem.
W Gdańsku Hersant przejął udziały w „Dzienniku Bałtyckim” i „Wieczorze Wybrzeża”, w Łodzi – w „Expressie Ilustrowanym” i „Dzienniku Łódzkim”, w Krakowie – w „Gazecie Krakowskiej” i sportowym „Tempie”, w Katowicach zdobył „Trybunę Śląską” i „Dziennik Zachodni”.
– „Za Francuza” nie było nam źle. Rozpoczął inwestowanie w komputeryzację, a przede wszystkim podniósł nam znacząco pensje. Zarabialiśmy trzy razy więcej, niż koledzy z redakcji „Trybuny Śląskiej”, położonej piętro niżej w budynku „Domu Prasy” w centrum Katowic – wspomina jeden z najstarszych stażem redaktorów „Polski Dziennika Zachodniego”.
W 1994 r. Hersant wycofał się z rynku polskiego. Jako oficjalny powód podawano kłopoty finansowe koncernu we Francji i coraz większy szum medialny w Polsce na temat jego współpracy z prohitlerowskim rządem Vichy we Francji w czasie II wojny światowej. Biznes nie lubi rozgłosu, dlatego Hersant osiem gazet lokalnych sprzedał niemieckiej grupie z Pasawy – Passauer Neue Presse (PNP). Politycy zostali zaskoczeni zmianą. Pracownicy „Dziennika Zachodniego” też.
Wydawnictwo PNP powstało w 1946 r. i przez ponad 40 lat było małym, wręcz rodzinnym przedsiębiorstwem. Niespodziewanie na przełomie lat 80. i 90. znalazło środki na zakup kilkunastu tytułów w Austrii i Czechach (zob. Bajka Z., Kapitał zagraniczny w polskiej prasie, w: Media i dziennikarstwo w Polsce 1989-1995, red. G.G. Kopper i inni, Kraków 1996, s. 145).
Gdy w 1994 r. Hersant opuścił rynek prasowy w Polsce, PNP zajęło jego miejsce w prasie regionalnej i lokalnej. Niemcy weszli też w posiadanie wrocławskiej „Gazety Robotniczej” – wykorzystując szwajcarskie wydawnictwo Schweizer Interpublication AG – a także 25 proc. udziałów w krakowskim „Dzienniku Polskim”.
Wszyscy się zastanawiali, skąd takie małe wydawnictwo jak Passauer znalazło olbrzymie pieniądze na zakup tylu gazet. „Bardzo wiele śladów prowadzi do Bertelsmanna, współwłaściciela drugiego – pod względem wielkości obrotów – imperium medialnego na świecie. (…) Powiązań tych absolutnie nie wypiera się także przedstawiciel PNP na Polskę, Franz Hirtreiter, czemu dał wyraz w wywiadach prasowych” (Bajka Z., Kapitał zagraniczny w polskich mediach, Zeszyty Prasoznawcze 1994, nr 3-4, s. 6).
„Frankfurter Allgemeine Zeitung” podał bez osłonek, że to właśnie Bertelsmann jest prawdziwym autorem tej handlowej operacji. Tylko Polacy nadal są informowani, że najsilniejszą grupę dzienników regionalnych w nadwiślańskim kraju kupili skromni wydawcy z Passau” (Howzan A., Uderzenie w głowę. Ring prasowy: Niemcy w wadze ciężkiej, Polacy w papierowej, Polityka, nr 50, 10.12.1994, s. 23).
Poważne zastrzeżenia budził wybór terenów do niemieckich inwestycji. PNP wykupił gazety na Śląsku, Pomorzu, w Wielkopolsce i Małopolsce. W 1998 r. Kazimierz Marcinkiewicz, wówczas poseł AWS (ZChN), wskazywał na zależność pomiędzy treściami gazet PNP a niemieckim interesem. Wtórował mu kolega partyjny Michał Kamiński, mówiąc:
„Czy powinniśmy jedynie wzruszać ramionami, że na całym Śląsku, gdzie kapitał niemiecki wykupił prawie 100 procent dzienników, 1 września br. [1998 – dop. T.S.] tylko w jednym z nich, i to w poślednim miejscu, ukazała się informacja o rocznicy wybuchu II wojny światowej? Nie możemy się zgodzić na to, aby nasza świadomość narodowa, pamięć o przeszłości były kształtowane poza granicami kraju, przez zagranicznych finansistów. Można też zapytać, dlaczego niemiecki kapitał – który deklaruje, że nie ma niemieckiego oblicza narodowego – inwestuje głównie na ziemiach zachodnich. Dla mnie nie jest to rzeczą przypadku” (Monopol na informację, Knap W. rozmawia z Michałem Kamińskim, Dziennik Polski, 8.01.1999, s. 29; zob. też. Zalewska L., Czy ograniczać zachodni kapitał, Rzeczpospolita, 9.12.1998).
Niemcy biorą wszystko
Dzisiaj sytuacja w prasie na Śląsku jest jeszcze gorsza niż pod koniec lat 90. W 2003 r. Passauer Neue Presse kupił od norweskiego koncernu Orkla dwa wrocławskie dzienniki: „Słowo Polskie” i „Wieczór Wrocławia”, posiadając już na tym rynku trzeci dziennik „Gazetę Wrocławską”. Ostatecznie trzy tytuły połączono w jeden „Słowo Polskie – Gazeta Wrocławska”. W jaki sposób Passauer Neue Presse zdobył dla wydawanego w Katowicach „Dziennika Zachodniego”, w którym ma 100 proc. udziałów, pozycję monopolisty?
Otóż Passauer Neue Presse (poprzez swoją spółkę Polskapresse) oprócz „Dziennika Zachodniego” posiadał na tym terenie jeszcze „Trybunę Śląską – Dzień”, która w grudniu 2004 r. została wchłonięta przez „Dziennik Zachodni”. PNP, początkowo mając 66,5 proc. udziałów w „Trybunie Śląskiej – Dzień”, aby zmusić polską stronę do sprzedaży swoich udziałów, znacznie więcej reklam przekazywał „Dziennikowi Zachodniemu” oraz lepiej płacił pracującym tam dziennikarzom – dowodzi były redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej – Dzień” Tadeusz Biedzki (Pysiewicz W., Śląscy rywale, Press, nr 6/2000, s. 57).
W 2000 r. Niemcy dopięli swego, stając się prawie wyłącznym posiadaczem „Trybuny Śląskiej – Dzień” z 93,5 proc. udziałów. Pozostałe 6,5 proc. należało do Związku Gmin Górnego Śląska i Północnych Moraw (zob. szerz. Press, nr 10/2000, s. 9). Zakup „Trybuny Śląskiej – Dzień” miał tylko oczyścić rynek, a nie zapewnić większą różnorodność w dostarczanych czytelnikom informacjach. Podobny proceder PNP prowadził w innych częściach Polski. „Trybuna Śląska – Dzień” stała się po pewnym czasie znowu „Trybuną Śląską”, ale nie na długo.
Pod koniec 2004 roku połączono „Dziennik Zachodni” z „Trybuną Śląską”. W ten sposób drugi tytuł zniknął z rynku. Sporo dziennikarzy, przeważnie z „Dziennika Zachodniego, straciło pracę. – Niemal wszystkie stanowiska kierownicze po połączeniu redakcji zajęły osoby z Trybuny Śląskiej. Nadal redakcja nie jest monolitem, są wewnętrzne podziały. Na dodatek w 2009 roku redakcja z centrum Katowic przeniosła się do Sosnowca. Do tego dochodzą niskie pensje – uważa nasz rozmówca. Niebezpieczeństwo dostrzegają także naukowcy.
– Czas najwyższy, żeby poważni uczestniczy rynku medialnego uświadomili sobie, że między wymiarem globalnym a lokalnym nie jest szczelina, ale całkiem rozległe pole. A na nim – lokalnym – znajdują się wszystkie odcienie cech każdego z tych biegunów. To, co się stało z prasą lokalną m.in. poprzez działania Polskapresse przywodzi na myśl obrazy silnie symboliczne: drzewa są wycinane pod budowę Nowej Huty. Koncerny, holdingi i korporacje są normalnymi związkami w naszym życiu. Już takie samotne drzewko nie wytrzyma naporu konkurencji … To nieuchronne działanie – można je jednak wykonać lepiej lub gorzej. Można uwierzyć, że lokalni dziennikarze i wydawcy wiedzą tak dużo, a może więcej niż ich pracodawcy z jakimś europejskim adresem – stwierdza medioznawca prof. Wiesław Godzic.
– Nie zapomnę, jak część warszawska dużej gazety konsekwentnie pisała o Uniwersytecie Jagiellońskim jako o „Jagiellonce”, gdy tymczasem jej lokalna mutacja w tej samej zszywce konsekwentnie – w zgodzie z lokalnym znaczeniem – „Jagiellonką” nazywała szacowną Bibliotekę Jagiellońską. Czy to walka starego z nowym, w którym nowe zawsze zwycięży? Ależ takie myślenie odbiera jakąkolwiek motywację do pracy. Nie jestem pewny, czy tak samo ma wyglądać prasa regionalna na Śląsku, na Pomorzu i na Podkarpaciu; nie jestem pewny, czy pozostawiono wszystko, co było najlepszego w poprzedniej wersji? Czy bezwzględnie zaufano globalnym strategiom, czy też uwierzono, że sukces czytelniczy mogą budować emocje i pozornie nieopłacalne strategie np. symboliczne. Pomysł, że był to zamach na prasę regionalną – odrzucam. Bo przecież żaden mądry biznesmen nie podcina gałęzi, na której siedzi – dodaje Godzic.
Jan Jakubowski, kierujący kiedyś jednym z dzienników Passauer Neue Presse, pisał: „Model gazety opiniotwórczej przekształcono w rodzaj pozbawionego ambicji komiksu, wypełnionego bezrefleksyjną informacją, nie skażoną dociekaniem przyczyn i skutków opisywanych zdarzeń” (Jakubowski J., Gazeta dla woźnicy, Wprost, nr 46, 16.11.2003, s. 34). Potwierdza też, iż tematami tabu w gazetach Grupy Wydawniczej Polskapresse są wszelkie kwestie związanie z działalnością Niemiec w czasie II wojny światowej (tamże). Praktycznie monopolistyczna pozycja na rynku wydawców zagranicznych, powoduje, że chociaż mają oni różnorodne tytuły (vide Polskapresse), to ich treści są takie same. Bo przecież trudno przewidywać, że jeden właściciel będzie miał kilka poglądów na rzeczywistość.
Podczas pisania artykułu korzystałem z informacji zawartych w artykułach: Joanny Mikosz „Nowe tytuły, stare nawyki” oraz Macieja Kledzika „Polska prasa lokalna w rękach zagranicznego kapitału. Zarys problemu na wybranych przykładach”.
TOMASZ SZYMBORSKI
—————————————————-
W serwisie internetowym Bankier.pl, 13 kwietnia 2007 roku Mariusz Kowalczyk w tekście „W regionach z każdym rokiem ubywa miejsc pracy dla dziennikarzy” obszerne fragmenty poświęca dość złożonej sytuacji dziennikarzy prasy śląskiej:
O tym, kto zachowa stanowisko na kurczącym się rynku pracy, nie zawsze decydują dotychczasowe dokonania. W największej aglomeracji miejskiej w Polsce ukazuje się już tylko jeden duży dziennik regionalny. „Przegrali na rynku, wygrali w budynku” – mówili dziennikarze katowickiego „Dziennika Zachodniego”, gdy w grudniu 2004 roku tytuł ten wchłonął „Trybunę Śląską” (oba Polskapresse), a pracę straciło ponad 30 osób. Dziennikarze „DZ” ze zdziwieniem obserwowali, jak osoby z likwidowanej „Trybuny” obejmują u nich kierownicze stanowiska. Na przykład Elżbieta Kazibut-Twórz, zastępca naczelnego „Trybuny”, została redaktor naczelną „DZ”, a szef sportu w „Trybunie” Andrzej Grygierczyk zastąpił na tym stanowisku w „DZ” Jacka Srokę, który przeszedł na etat dziennikarza.
Jolanta Ilewicz chwilę się zastanawia. – To już ponad 40 lat, jak pracuję w „Dzienniku Zachodnim” – wzdycha. Jest już na emeryturze, ale – jak mówi – z miłości do tego zawodu wciąż prowadzi rubrykę interwencyjną, która wypada z gazety, gdy trzeba dać na kolumnę ważniejsze materiały. Obserwuje młodszych kolegów z dystansu. Opowiada, jak praca w dzienniku regionalnym wyglądała 10 lat temu. – Dziennikarz w Katowicach zarabiał o jakieś tysiąc złotych więcej niż dziś. Prestiż tego zawodu był większy. Teraz odchodzą najzdolniejsi, bo wykonując inny zawód, można lepiej zarobić – mówi Ilewicz.
Dziennikarze „DZ” dzwonią do redakcji katowickiego oddziału „Super Expressu” w nadziei, że może tam znajdą lepsze warunki pracy. – Wcześniej to się nie zdarzało, ale ostatnio odbieramy coraz więcej telefonów od ludzi z tej gazety – mówi Igor Cieślicki, szef katowickiego „SE”. Pracy można też szukać w regionalnej edycji „Echa Miasta”. Szanse są niewielkie, bo na etatach zatrudnionych jest tam jedynie trzech dziennikarzy. Redaktorka pracująca wciąż w „DZ” stwierdza, że na Śląsku coraz mniej opłaca się być dziennikarzem: – Lepiej zostać inżynierem, tak jak mój chłopak. Ja zarabiam około dwóch, a on dziesięć tysięcy złotych.
MARIUSZ KOWALCZYK
—————————————————-
W tygodniku „Przegląd”, w nr 48 w 2004 roku red. Mirosław Nowak w artykule „Zamykanie śląskiej prasy” szczegółowo opisywał proces „likwidowania śląskiej prasy”; przywołujemy ten tekst gwoli przypomnienia, w jaki sposób „rozprawiano się” z tytułami wydawanymi przez Śląskie Wydawnictwo Prasowe.
Zamykanie śląskiej prasy
Niemiecki właściciel najpierw przejął gazety na Śląsku, a teraz likwiduje „Trybunę Śląską”, łącząc ją z „Dziennikiem Zachodnim”.
Choć o zamiarze połączenia tytułów mówiło się na Śląsku już wcześniej, dziennikarze pracujący w „Dzienniku Zachodnim” i „Trybunie Śląskiej” dowiedzieli się o powzięciu ostatecznej decyzji z… innych gazet. Są przygnębieni i niepewni.
– Wiemy tylko tyle, że będą zwolnienia. Według jakich kryteriów? Kto to może wiedzieć. Przekazano nam różne warianty. Że na przykład będą brane pod uwagę wielkości honorariów autorskich za ostatnie kilkanaście miesięcy albo tzw. listy rankingowe. Wszystko może też się odbyć w wariancie najgorszym, czyli zostaną wybrani kierownicy działów i oni będą musieli sobie dobrać ludzi. W ten sposób na nich spocznie cała odpowiedzialność i do nich zwolnieni będą mieli największe pretensje.
Wielka grupa
Grupa Wydawnicza Polskapresse powstała w 1991 r. (własność francuskiego Hersanta). Trzy lata później udziały spółki zostały przejęte przez niemiecki koncern Verlagsgruppe Passau, co spowodowało, że właściciela zmieniło z dnia na dzień osiem mających ogromne tradycje gazet. Niemcy wykupili wcześniej również udziały w „Dzienniku Polskim” w Krakowie oraz w „Gazecie Robotniczej” we Wrocławiu (została zlikwidowana). Z kolei Verlagsgruppe Passau to holding, który w 2000 r. zgrupował spółki należące do bawarskiego Passauer Neue Presse. W połowie lat 90. grupa Passauer Neue Presse stała się właścicielem 95% udziałów w Fibak Investment Group wydającej „Gazetę Poznańską” i „Express Poznański”. Główną postacią koncernu był Franz Xaver Hirtreiter, który przestał być prezesem w 1998 r., ale zdążył jeszcze wykupić 80% udziałów w spółce Edytor wydającej „Gazetę Olsztyńską” i łódzki „Express Ilustrowany”. W lutym 2003 r. Polskapresse wykupiła mniejszościowy udział w Oficynie Wydawniczej Wielkopolski, wydawcy „Głosu Wielkopolskiego”.
Polskapresse jest największą w Polsce grupą prasową. Należy do niej dziesięć gazet w sześciu regionach, o nakładzie łącznym 750 tys. egz. (30% rynku czytelniczego). Spółka wydaje również trzy tygodniki ogłoszeniowe i jeden bezpłatny oraz kolorowe dodatki o łącznym nakładzie 2,4 mln tygodniowo. Posiada dziewięć drukarni, największy serwis ogłoszeniowy www.gratka, zatrudnia 2,8 tys. osób, w tym 900 dziennikarzy. Wkrótce dziennikarzy jednak ubędzie. Przede wszystkim na Śląsku.
Nie pierwszy, nie ostatni
Tygodniowy nakład „Trybuny Śląskiej” wynosi ponad 400 tys., „Dziennika Zachodniego” – ponad 700 tys. Średnia sprzedaż to odpowiednio 40 i 70 tys. egzemplarzy. Obie gazety ukazują się od 1945 r. W przyszłym roku obchodziłyby jubileusz 60-lecia. „Trybuna Śląska” (powstała na bazie „Trybuny Robotniczej”) miała kiedyś mocniejszą pozycję na rynku niż „Dziennik Zachodni”. Kiedy jednak od 1 kwietnia 1999 r. radykalnie zmieniono szatę graficzną i nazwę gazety na „Dzień”, sprzedaż poszła w dół. Czytelnicy kompletnie się pogubili. Nie pomogła reklama „A po nocy przychodzi Dzień”, skoro nie było w niej nawet wzmianki, że chodzi o „Trybunę Śląską”. Po przywróceniu tytułu strat nie udało się już odrobić. W październiku 2000 r. naczelnym „Trybuny Śląskiej – Dzień” przestał być Tadeusz Biedzki. Przestał być również prezesem Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, odsprzedając swoje udziały. Właścicielem gazety pozostało nadal GTP, ale głównym udziałowcem stała się Polskapresse, która już wydawała „Dziennik Zachodni”. Spółka przejęła więc kontrolę w kolejnym regionie kraju. I działała zgodnie ze scenariuszem, według którego po przejęciu tytułów większy wchłaniał mniejszego. W 1999 r. „Gazeta Poznańska” połknęła „Express Poznański”, w 2000 r. „Dziennik Łódzki” zaanektował „Wiadomości Dnia”. To nie był jednak jeszcze koniec.
W lutym ubiegłego roku Polskapresse, będąca właścicielem spółki Prasa Poznańska wydającej „Gazetę Poznańską”, kupiła 24,5% udziałów w Oficynie Wydawniczej Wielkopolski wydającej „Głos Wielkopolski”. Już miesiąc później Prasa Poznańska sprzedała Oficynie Wydawniczej Wielkopolski redakcję i prawa do tytułu „Gazeta Poznańska”. Ponadto została zawarta umowa, zgodnie z którą Prasa Poznańska zyskała wyłączność na pozyskiwanie i zamieszczanie ogłoszeń w obu tytułach.
We wrześniu tego samego roku wydająca „Gazetę Wrocławską” Polskapresse przejęła od należącego do koncernu Orkla Press Polska Dolnośląskiego Wydawnictwa Prasowego redakcje i prawa do tytułów „Słowo Polskie” oraz „Wieczór Wrocławia”. Tym samym stała się właścicielem wszystkich regionalnych i lokalnych tytułów prasowych we Wrocławiu. Miejscowi dziennikarze protestowali, wywieszali transparenty, zamieszczali listy od czytelników, chcieli nawet wydać gazety bez reklam i koloru. W sprawie swojej gazety dziennikarze mają jednak najmniej do powiedzenia.
Jak to można zrobić
Scalanie tytułów nie ma prostego przełożenia na sprzedaż. Jeśli ktoś uważa, że skoro dwa tytuły rozchodziły się w nakładzie 40 i 60 tys., to po połączeniu sprzedaż wyniesie 100 tys., równie dobrze może założyć, że z dwóch samochodów o prędkości maksymalnej 150 km/h i 180 km/h zbuduje jeden mogący rozwijać prędkość 330 km/h. Jest natomiast faktem, że koszty wydania jednego tytułu są zdecydowanie niższe niż wydania dwóch. Do tego reklamy – w Poznaniu po fuzji obroty reklamowe wzrosły o kilkadziesiąt procent. Jeśli zaś komuś mogłoby się wydawać, że skoro jakiś tytuł ma bogatą tradycję, to trudno będzie go wyeliminować, jest w błędzie. W Poznaniu zastosowano prosty sposób. Można było kupić samodzielny „Express Poznański” oraz w tej samej cenie „Gazetę Poznańską” z „Expressem” w środku. Czyli albo jedną gazetę, albo dwie w cenie jednej. Do tego doszła zdrapka. Zdrapka reklamowana w „Expressie”, ale trzeba ją było kupić w „Gazecie”. Sprzedaż „Expressu” w ciągu kilkunastu tygodni spadła o prawie 10 tys. egzemplarzy do poziomu 3 tys., natomiast „Poznańska” zanotowała wzrost o ponad 10 tys. „Express” stał się wkładką.
Polskapresse scaliła gazety w Łodzi, scaliła też na Wybrzeżu, gdzie wszystko odbyło się zgodnie z ustalonym scenariuszem: najpierw przejęcie „Dziennika Wybrzeża” i „Wieczoru Wybrzeża”, a następnie formalna likwidacja jednego z nich. – Gazetę opiniotwórczą przekształcono w rodzaj pozbawionego ambicji komiksu, wypełnionego bezrefleksyjną informacją – opowiadał potem Jan Jakubowski, naczelny „Dziennika”.
Wkracza urząd
Na działania Polskapresse zareagował Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, wydając w lutym 2004 r. dwie niekorzystne dla tej grupy prasowej decyzje. Po pierwsze, nakazał Oficynie Wydawniczej Wielkopolski (wydawcy „Głosu Wielkopolski”, w którym Polskapresse ma 24,5% udziałów) sprzedaż majątku nabytego od spółki Prasa Poznańska (należącej w całości do Polskapresse) wraz z redakcją i prawem do tytułu „Gazeta Poznańska”, nakazując równocześnie rozwiązanie umowy dającej wyłączność na pozyskiwanie reklam do obu regionalnych gazet spółce Prasa Poznańska, po drugie – sprzedaż majątku nabytego od spółki Dolnośląskie Wydawnictwo Prasowe („Słowo Polskie” i „Wieczór Wrocławia”) wraz z redakcją i prawem do tytułu „Słowo Polskie”. Doszła do tego kara finansowa w wysokości 50 tys. euro. Była to maksymalna kara, jaką urząd mógł wymierzyć za niezgłoszenie zamiaru przejęcia kontroli nad konkurentem. Uznał, że w obu przypadkach transakcje przejęcia doprowadziły do istotnego ograniczenia konkurencji i uzyskania pozycji dominującej na rynku regionalnej prasy codziennej i na regionalnym rynku reklamowym.
W marcu ze stanowiska prezesa Polskapresse musiał odejść Maciej Jankowski. Już wtedy funkcjonował wspólny dla „Trybuny Śląskiej” i „Dziennika Zachodniego” dział marketingu. Latem zaś tego roku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oddalił skargę złożoną na Polskapresse przez CR Media SA. W 1999 r. spółka zarzuciła Polskapresse, że wraz z Orklą Press nadużywała pozycji dominującej na rynku prasy codziennej o zasięgu regionalnym poprzez podział rynku reklamy, ograniczanie dostępu do tego rynku oraz narzucanie kontrahentom uciążliwych umów.
Piłowanie śląskiej gałęzi
Poprzednim redaktorem naczelnym „Dziennika Zachodniego” był Marek Chyliński, którego dużą zasługą stało się doprowadzenie do wzrostu sprzedaży gazety. Znał ludzi, znał region. – Kiedy został wezwany do Warszawy, można było przypuszczać, że jedzie tam odebrać kolejną nagrodę albo premię. Tymczasem wrócił z dymisją. Źle się stało. Marek ciągnął tę gazetę, żył nią, pilnował jej – opowiada jeden z dziennikarzy „DZ”.
Kiedy zwolniono Chylińskiego, wkrótce przestał pisać felietony do „Dziennika Zachodniego” Michał Smolorz, a potem również Kazimierz Kutz, który przeniósł się lokalnego wydania „Gazety Wyborczej”. Napisał: „Były siły i są, dla których nieznośnym i nawet groźnym stał się „Dziennik Zachodni” ze śląskim tercetem: Markiem Chylińskim jako redaktorem naczelnym, Michałem Smolorzem, rudowłosym samurajem z Szopienic, i niżej podpisanym, który też nie narzeka na deficyt temperamentu obywatelskiego. Nasi starzy i nowi towarzysze długo kombinowali, jak podpiłować tę śląską redutę w gazecie prywatnego właściciela z Austrii, choć jest ona zgodna z jego filozofią pisma regionalnego. (…) Momentem przełomowym było odwołanie Marka Chylińskiego z kierowania „Dziennikiem Zachodnim”. Już wtedy – przy świadkach – przewidziałem dokładny rozwój scenariusza, więc kiedy bezceremonialnie skatapultowano Smolorza, stało się jasne, że trzeba zwijać manatki.
A więc tamta strona odniosła upragnione zwycięstwo. Jest to polityczne zwycięstwo, i niech im będzie dane, i niech się nim cieszą, choć jeśli przy okazji tego procederu zniszczą „Dziennik Zachodni” – najstarsze pismo lokalne wrośnięte w Górny Śląsk – sami znajdą się w rowie”.
Kto kogo zagryzie
Nowa gazeta ma się pojawić 6 grudnia. Według zapowiedzi, będzie to największa gazeta regionalna w Polsce. Z tytułem i layoutem „Dziennika Zachodniego”. Logo „Trybuny Śląskiej” ma się pojawić w środku. Naczelnym ma być Romuald Orzeł z „Dziennika”, zastępcą Marek Nycz z „Trybuny Śląskiej”.
Romuald Orzeł, zanim został naczelnym „Dziennika Zachodniego”, szefował „Trybunie Śląskiej”. Wśród dziennikarzy nie cieszy się jednak złą opinią. Mówią o nim: – Po prostu nie jest stąd. Jest kimś, kto przyszedł, jest, a potem zabierze rzeczy i pójdzie gdzie indziej. Ma wykonać zadanie i przyjąć krew na ręce.
W obydwu tytułach pracowało dotychczas 160 osób, w nowej gazecie znajdzie się praca dla 120. 40 osób będzie musiało odejść, a nie bardzo jest dokąd. Polskapresse jest w sześciu regionach. Ze Śląska trudno wyjechać do Krakowa, a i tam przed kilkoma dniami z funkcji naczelnego „Gazety Krakowskiej” został zwolniony Leszek Rafalski, odwołano prezesa spółki Piotra Szymborskiego i też szykują się zmiany.
– Takich czasów się doczekaliśmy na rynku prasowym – mówi Ryszard Niemiec, były naczelny „Gazety Krakowskiej”. – Pięć uczelni kształci dziennikarzy, a tytułów coraz mniej. Pojawia się miażdżący inwestor, stosuje dumping i na nic starania i zabiegi. Wychodzi facet z pociągu, dostaje do ręki dwie gazetki za darmo i co można zdziałać. Czynniki zewnętrzne odgrywają też ogromną rolę. Pojawia się rachunek ekonomiczny, a potem bunt środowiska. Dziś mamy darwinizm w czystej formie. Liczy się to, kto kogo zagryzie.
We Włoszech istnieje sieć „Quotidiano Nazionale”. Ta sama gazeta jest sprzedawana w różnych regionach pod różnymi tytułami. Co za problem, mając bazę i pieniądze, zrobić dziś krajowy dziennik regionalny pod różnymi tytułami z mutowanymi dodatkami lokalnymi? Redakcja też nie musiałaby się mieścić w Polsce.
MIROSŁAW NOWAK
http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/zamykanie-slaskiej-prasy
—————————————————-
W tej nader ważkiej sprawie pozwalamy sobie także przywołać obszerne fragmenty artykułu „W pułapce mediów” red. Heleny Kowalik – Ciemińskiej, członkini Rady Etyki Mediów, która już w 43 nr „Przeglądu” w 2002 roku pisała:
Prasowy rozbiór Polski
Karty (niektórzy twierdzą, że znaczone) do gry na rynku medialnym zostały rozdane dziesięć lat temu. Ale ostatecznie pożegnanie monopolu RSW Prasa Książka Ruch odbyło się dopiero w ub. roku. W atmosferze skandalu. NIK stwierdziła, że Komisja Likwidacyjna RSW, której większość członków związana była ze środowiskiem dzisiejszej Unii Wolności, naraziła skarb państwa na duże straty, oddając gazety – 71 tytułów – za darmo spółdzielniom dziennikarskim. Bo dziennikarze, nie mogąc utrzymać takiego przedsięwzięcia, od razu przekazali (poza kilkoma wyjątkami, do których należy m.in. „Polityka”) tytuły własnościowe różnym spółkom. Dzięki takiemu wtórnemu obrotowi np. powiązany z Art B katowicki Bank Handlowo-Kredytowy wykupił dziewięć dużych dzienników, które potem sprzedał francuskiemu potentatowi prasowemu, Robertowi Hersantowi. A ten – niemieckiemu koncernowi Passauer Neu Presse. Trzeba jeszcze dodać, że zagraniczne koncerny medialne kupowały za bezcen w Polsce nie tylko prasę, także jej zaplecze – drukarnie i agencje reklamowe.
Ostatecznie rynek prasowy podzielił się na początku lat 90. między trzech konkurentów: niemiecką Passauer Neu Presse, norweską Orklę Media i Agorę jako m.in. wydawcę „Gazety Wyborczej”.
Są jeszcze Media Express, właściciel „Super Expressu”, i niemiecki koncern Axel Springer, który na amerykańskiej licencji stworzył polską edycję „Newsweeka”. W prasie kobiecej natomiast królują: Bauer, Gruner+Jahr Polska oraz Edipresse Polska. Potęga Bauera jest też widoczna w grupie pism telewizyjnych – to 4 mln 265 tys. egzemplarzy łącznego jednorazowego nakładu wszystkich tego rodzaju pism.
Prasa regionalna u Niemca
I tak nastąpił prasowy rozbiór Polski. Wszelki opór okazał się niemożliwy. Świadczą o tym dzieje „Trybuny Śląskiej” w Katowicach. Jeszcze w 1999 r. w „TŚ” dwie trzecie udziałów było w rękach należącej do Passauer Neu Presse Polskapresse, a reszta w rękach polskich udziałowców z ówczesnym redaktorem naczelnym, jednocześnie prezesem Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, Tadeuszem Biedzkim. Pomimo posiadania większościowego pakietu koncern Passauera nie miał wpływu na gazetę, bo tak postanowiono w umowie. Ale Niemcy naciskali. Passauer nie dawał reklam, hojnie obsypując nimi swą całkowitą, nie buntującą się własność, „Dziennik Zachodni”. W Polsce jest tylko jedna licząca się firma sprzedająca powierzchnię reklamową w regionalnych dziennikach – to należące do Passauera Media Tak. – Propozycje, aby polscy właściciele sprzedali swoje udziały, składano nam dwa razy do roku – skarżył się wielokrotnie ówczesny redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej”. Usiłował ratować się zmianą szaty graficznej, ale Ślązacy nie lubią tak gwałtownych zmian i sprzedaż znów spadła. I wtedy Polacy musieli sprzedać swoje udziały Niemcom.
Krzyk z ław sejmowych, że kapitał zagraniczny na rynku prasowym grozi naszej tożsamości narodowej, podniósł się dopiero w roku 1995 r. Wprowadzono wówczas wymóg 49-procentowego udziału polskiego kapitału w prasie. Ale giganci skończyli już podział tytułów, pozostało im tylko wprowadzanie gazet bezpłatnych – też dla zgarnięcia reklam i zapełnienia ewentualnych nisz czytelniczych przed konkurencją.
Jest to więc już tylko płacz nad rozlanym mlekiem. W gazetach regionalnych nastąpiła całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja treści. Pracujący tam dziennikarze szybko pojęli, jakich oczekuje się od nich tematów. O aferze w swoim regionie dowiadują z dzienników centralnych. Nietykalną władzą są reklamodawcy, co często oznacza burmistrza czy prezydenta miasta.
HELENA KOWALIK – CIEMIŃSKA
http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/pulapce-mediow
—————————————————-
Także Bartosz T. Wieliński w „Gazecie Wyborczej” Katowice w wydaniu z 10 grudnia 2004 roku, w obszernym reportażu „Trybuna Śląska (Robotnicza) przestała istnieć po prawie 60 latach” pochylił się nad losem śląskiego dziennika.
Trybuna Śląska (Robotnicza) przestała istnieć po prawie 60 latach
Za komuny słynęła ze świetnych kolumn sportowych i festynów. W wolnej Polsce nie potrafiła znaleźć nowych czytelników. Po prawie sześćdziesięciu latach przestała się ukazywać „Trybuna Śląska”.
Czarne wizje publicystów „Trybuny Robotniczej” sprzed 30 lat stały się faktem. Tę zaangażowaną w „walkę o światowy pokój” gazetę wykończyli Niemcy. Nie wysłali bynajmniej Bundeswehry ani dywersantów z piątej kolumny. Wystarczyło podpisać kilka dokumentów. Miesiąc temu niemiecki koncern prasowy Passauer Neue Presse, właściciel „Trybuny Śląskiej”, następczyni „Robotniczej”, postanowił zrezygnować z wydawania dziennika. W zeszłą sobotę ukazało się ostatnie wydanie.
– Nie żal? – pytam Marka Nycza, redaktora naczelnego „Śląskiej”.
– Coś się kończy, coś się zaczyna – odpowiada wymijająco. – Mieliśmy przyzwoite wyniki, mogliśmy wydawać gazetę dalej. Koncern chciał inaczej. Trzeba się podporządkować – dodaje.
Nycz przyszedł do redakcji jesienią 2000 r. Razem z nowym naczelnym Maciejem Siembiedą (dziś szefuje gdańskiemu „Dziennikowi Bałtyckiemu”) miał wyciągnąć gazetę z głębokiego dołka. Udało się połowicznie. Gdy tylko poprawiły się wyniki, na rynku prasowym zaczęła się bessa. Gdy w kioskach pojawił się „Fakt”, dla „Śląskiej” okazało się to gwoździem do trumny. Koncern zdecydował o wchłonięciu „Trybuny” przez „Dziennik Zachodni”. Siembieda: – Mam wrażenie, że wisiała nad nami klątwa.
– Szkoda. Na Śląsku skończyła się pewna epoka. W końcu na „Trybunie” wyrosły dwa pokolenia – komentuje dr hab. Zbigniew Oniszczuk, prasoznawca z Uniwersytetu Śląskiego. – Dobrze, że tak się stało. „Trybuna Robotnicza” była paskudną gazetą. Dawno trzeba było skończyć z tą historią – mówi Henryk Waniek, pochodzący z Katowic plastyk i pisarz.
Piszemy dla komitetu
Był mroźny luty 1945 r. Tydzień wcześniej Rosjanie przepędzili z Katowic Niemców. Po sześciu latach zaczęła w mieście wychodzić polskojęzyczna prasa – dokładnie 2 lutego 1945 r. ukazał się pierwszy numer „Trybuny Śląskiej”. Ale już kilka dni później przymiotnik w tytule zmieniono na „Robotnicza”. Od początku gazeta była partyjnym organem: najpierw katowickiej PPR, a później PZPR.
Jan Dziadul, dawniej dziennikarz „Trybuny”, dziś „Polityki”, wspomina: – Każdy tekst musiał być przesiąknięty ideologią. Powiedziano nam wprost, że nie piszemy dla czytelników, tylko dla Komitetu Wojewódzkiego.
– Dziennikarz musiał należeć do partii. Nawet młodzi ludzie, którzy zaraz po studiach zaczynali w „Trybunie” pracę, przychodzili już z partyjnymi legitymacjami – wspomina Franciszek Szpor (w 1981 r. odszedł z „Trybuny Robotniczej” i zaczął pisać w „Gościu Niedzielnym”). – Mnie i kilku kolegom udało się od tego wywinąć, ale przez dłuższy czas miałem zakaz publikowania pod własnym nazwiskiem. Towarzyszom nie podobało się, że mój ojciec po wojnie działał w podziemiu – dodaje.
Nycz: – Mimo że przez ostatnie kilkanaście lat nie byliśmy niczyim organem, łatka partyjnej gazety pozostała. Trudno było walczyć o nowych czytelników, skoro wszystkim kojarzyliśmy się z dawnym ustrojem.
Inkubator politruków
Złote czasy „Trybuny Robotniczej” to lata 70. – epoka Edwarda Gierka. – Weekendowe wydanie z magazynem „Niedziela” miało ponad milion dwieście tysięcy egzemplarzy nakładu. Druk zaczynał się już w czwartek – wspomina Henryk Babczyk, wówczas początkujący dziennikarz, dziś redaktor. Ojcem sukcesu był Maciej Szczepański, dynamiczny naczelny gazety. – Przedsiębiorczy, nie bał się ludzi z Komitetu Wojewódzkiego. Doskonale wiedział, co można puszczać, a czego nie. Nawet pił z klasą – wspomina stary dziennikarz „Robotniczej”. Gierek szybko docenił jego pracę w Katowicach i zabrał Szczepańskiego do Warszawy na szefa Radiokomitetu. Szczepański zdobył tam pseudonim „Krwawy Maciek”. Kazimierz Kutz, senator, reżyser: – „Trybuna” była inkubatorem dla wielu późniejszych prominentów. Chciałeś coś osiągnąć w polityce, to szukałeś tam pracy.
Gdy w 1976 r. w Hucie Katowice miał miejsce pierwszy spust surówki, w redakcji „Trybuny Robotniczej” opracowano specjalną infografikę, na której przedstawiono, ile wyrobów codziennego użytku można wyprodukować z tony stali. O grafice żywo dyskutowano nawet w Komitecie Centralnym, a pracę redakcji uznano za wzorcową.
Dziadul: – W epoce Gierka poczytywano sobie za obowiązek wspierania katowickiej ekipy w Warszawie. Pod tym względem byliśmy bardziej pryncypialni niż „Trybuna Ludu”, organ Komitetu Centralnego PZPR.
Wywiady, których nie było
„Robotnicza” nie dość, że wielkonakładowa (była największym dziennikiem regionalnym PRL), to miała też swoje lokalne mutacje. Słynęła z corocznego święta gazety i kolumn sportowych. Szpor: – W dziale sportowym pracowało kilka silnych osobowości. Byli bardzo opiniotwórczy. Zdarzało się, że publikowali wywiady z trenerami reprezentacji, których nigdy nie przeprowadzono. A działacze nie dość, że nie śmieli zaprotestować, to na dodatek tezy artykułu brali sobie do serca.
Dr Oniszczuk: – Czytelnicy cenili ich za to, że pisali sporo o lokalnych klubach. Pod tym względem „Trybuny” nikt do dziś nie przebił.
Czerwona róża w parku
Święto „Trybuny Robotniczej” co roku obchodzono w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku. Piwo lało się strumieniami, a krupnioki schodziły tonami. Przygrywały zagraniczne zespoły, a na pobliskim Stadionie Śląskim można było zobaczyć, jak miejscowi piłkarze gromią (lub są rozgramiani) przez zespoły z zachodniej Europy.
Przez lata gazeta funkcjonowała w ten sam sposób. Praca rozpoczynała się przed południem. Sztygarka, czyli ranne kolegium, potem wyjazdy na materiał, po południu omówienie dnia i oddawanie materiałów do druku. W międzyczasie obiad w stołówce na parterze Domu Prasy – siedzibie redakcji od lat 60.
Plotka głosiła że wszyscy ówcześni śląscy dziennikarze mieli mniejsze lub większe problemy z alkoholem. Jeden z następców Szczepańskiego po pijaku załatwiał potrzeby fizjologiczne we własnym gabinecie. W końcu trzeba było skuć tynki, bo odór był nie do zniesienia. Dziadul: – Pamiętam, jak z gabinetów wynoszono doniczki z uschłymi fikusami. Puszczaliśmy do siebie oko, żartując na temat słabych kwiatów. Ale jaka roślina wytrzymałaby nieustanne podlewanie moczem?
Wyciąć Jorga z kadru
Cenzorzy (urzędowali w drukarni przy ul. Liebknechta – dziś ul. Opolska) w „Trybunie” nie mieli zbyt wiele do roboty. Dziennikarze i redaktorzy cenzurowali się sami.
Szpor: – Gdy Zdzisław Grudzień, pierwszy sekretarz KW, postanowił zniszczyć wojewodę Ziętka, w redakcji natychmiast przestały się ukazywać jakiekolwiek wzmianki o Jorgu. Zdarzało się nawet, że Ziętka wycinano ze zdjęć z oficjalnych uroczystości. Cenzor interweniował wtedy, gdy dziennikarz nieopatrznie podał nazwę jednostki, w której odbyła się przysięga wojskowa (łamiąc tajemnicę państwową), lub gdy nie wiedział, że na dany rodzaj informacji obowiązuje jakiś cenzorski zapis. Dziadul: – Cenzorzy zaczęli przykręcać śrubę tuż przed stanem wojennym. Wyraźnie faworyzowali partyjny beton.
Mimo kontroli zdarzały się jednak wpadki. Babczyk: – Raz korekta przeoczyła, że zecer pomylił czcionki i tytuł brzmiał „Odchody pierwszomajowe”. Druk gazety przerwano w ostatnim momencie. Cała zmiana z drukarni musiała stawić się następnego dnia na milicji. Podejrzewano sabotaż.
Toaletowy substytut
– Nie wstydzę się przyznać do tego, że czytałam regularnie „Robotniczą”. Informowali bardzo szczegółowo, co dzieje się w poszczególnych zakładach pracy, jak wykonują plany, w co inwestują. To nas wówczas interesowało – wspomina Barbara Blida.
Waniek: – Mnie ta gazeta służyła zwykle jako papier pakowy.
W Kutzowskich „Paciorkach jednego różańca” była scena, w której „Trybuną Robotniczą” rozpala się w piecu. – Komitet Centralny kazał scenę usunąć. Palenie organu partii uznano za prowokację. Tłumaczyłem, że „Trybunę Robotniczą” na Śląsku cenimy za wyjątkowo gatunkowo dobry papier i wcale nie palimy nią w piecach – wspomina Kutz. – Chodziło mi o to, że „Trybunę” powszechnie stosowano jako papier toaletowy. Tłumaczenia na nic się nie zdały.
Dr Bernard Grzonka, medioznawca z UŚ: – Było jasne, że gazeta rozmija się z prawdą, szczególnie wtedy, gdy chodziło o drażliwe tematy. Problem zaczynał się wtedy, gdy o jakiejś sprawie pisali w „Trybunie”, a w Wolnej Europie nie powiedziano o tym ani słowa. Mieliśmy dylemat: wierzyć w to czy nie.
Bo rozmawiałeś z biskupem
„Trybuna Robotnicza” jako jedna z nielicznych gazet ukazała się pierwszego dnia stanu wojennego. Pracowała nad nią kadłubowa redakcja złożona z najbardziej zaufanych dziennikarzy i redaktorów zarówno z „Trybuny”, jak i z „Dziennika Zachodniego”. Na wypadek, gdyby sytuacja na Śląsku wymknęła się spod kontroli, przygotowano dla nich awaryjną redakcję i drukarnie w czechosłowackiej wtedy jeszcze Ostrawie. Kilka miesięcy później dziennikarzy poddano weryfikacji.
– Wyciągano wszystko, co można było wyciągnąć. Można było oberwać nawet za to, co kiedyś powiedziało się żartem w windzie. Mnie wyrzucano dlatego, że po zamachu na Papieża napisałem wywiad z biskupem Bednorzem – wspomina Dziadul. Weryfikacji nie przeszedł, przez rok był bezrobotny.
Szpor: – Moi przełożeni w „Trybunie” byli na co dzień porządnymi ludźmi, ale gdy PRL brał zakręt, wtedy partia żądała od nich wykazania nieugiętej postawy. Wtedy kończyły się przyjaźnie. Mnie nie weryfikowano. Odszedłem z redakcji kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego. Przestałem wierzyć, że „Trybuna” może przestać kłamać.
Konsul ze złotą akcją
Po przełomie 1989 r. z winiety zniknął order sztandaru pracy i zmieniono tytuł na „Trybuna Śląska”. Właścicielem pisma zostało Górnośląskie Towarzystwo Prasowe. Szpor: – Przez długi czas gazetę robili ci sami ludzie, co za komuny, a od nich uczyli się młodzi. Stary duch raczej pozostał.
Głównym rozgrywającym w „Śląskiej” szybko stał się Tadeusz Biedzki, naczelny i jednocześnie prezes GTP, konsul honorowy Łotwy w Katowicach, wcześniej reporter w „Robotniczej”. Mimo że większość udziałów w GTP mieli zagraniczni inwestorzy (najpierw francuski koncern Hersant, potem niemiecki Polskapresse), to Biedzki dysponował tzw. złotą akcją, czyli w sumie decydował o wszystkim. – Mimo że kiedyś był dziennikarzem, nie żył gazetą. Traktował nas jak jeden z kilku swoich interesów. Wpadał do redakcji, zamykał się w gabinecie, potem znikał – wspomina anonimowo jeden z dziennikarzy „Śląskiej”. W 1998 r. Biedzki tłumaczył dziennikarzom miesięcznika „Poligrafika”: „Jesteśmy w stosunku do innych najlepiej zorganizowani systemowo. (…) Stawiamy na rozwiązania techniczne umożliwiające usprawnienie pracy redakcji, aby dziennikarze mieli większy wpływ na poziom gazety – technika zwiększa zarówno aktualność, jak i rentowność gazety. (…) Gdybyśmy systematycznie kroczyli śladem redakcji zachodnich, to nieprędko dorównalibyśmy ich poziomowi – należało pójść na skróty”.
Odratować samobójcę
Rok później Biedzki wykonał ruch, który zaskoczył wszystkich. Z dnia na dzień zmienił format, makietę i tytuł gazety. „Trybuna Śląska” nagle stała się „Dniem”.
Grzonka: – Biedzki chciał zdobyć nowych czytelników – młodszych, lepiej wykształconych i lepiej sytuowanych. Ale sposób, w jaki to zrobił, był samobójczy. Nowych czytelników nie było i odeszli starzy, wychowani na starej „Trybunie”. Wyniki gazety poleciały na łeb na szyję.
Kilka miesięcy później Biedzki przestał być naczelnym, a Niemcy wykupili jego udziały. Dwa lata temu zwierzał się dziennikarzowi „Nowego Przemysłu”, tłumacząc powody swojego odejścia: „Błędem było też to, że za późno sprzedałem udziały „Trybuny Śląskiej”. Z biznesowego punktu widzenia powinienem je sprzedać pięć lat wcześniej. Jednak zależało mi wtedy na utworzeniu Polskiej Grupy Prasowej. (…) Miałem taką wizję, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że gazeta nie jest zwykłym produktem. Ma ona znaczenie społeczne i polityczne. Dlatego media nie powinny znajdować się w rękach obcego kapitału. A jeśli już, to nie w rękach naszych sąsiadów, którzy mają tu swe interesy. Nie da się – mając gazetę – nie realizować tych interesów. Koncern Polskapresse coraz bardziej nas przyciskał”.
– Pamiętam, jak wynosili meble z jego gabinetu: ohydne skórzane fotele, kanapy i jakieś bohomazy. Czułem ulgę, bo właśnie kończył się u nas czas bezsensu, czyli pisania głupich tekstów dla młodego czytelnika – wspomina dziennikarz „Trybuny”.
Zadanie uratowania gazety powierzono duetowi Maciej Siembieda i Marek Nycz. Nowi redaktorzy wrócili do starego tytułu, zmienili układ graficzny i linię pisma. „Trybuna” postawiła na profil społeczno-interwencyjny. Posłanka Blida: – Robili to znakomicie. Dzięki nim wiedziałam, jak w praktyce funkcjonuje prawo, które uchwalamy w Sejmie. Od „Śląskiej” zaczynałam prasówkę. Waniek: – Zarówno „Dziennik Zachodni”, jak i „Trybuna” osiągnęły ostatnio tak żenujący poziom, że zaczęły mi się mieszać.
Sztandar wyprowadzić
„Śląska” odnosiła jednak sukcesy. Jako pierwsza gazeta w regionie napisała o rzekomych malwersacjach w Zarządzie Regionu NSZZ „Solidarność”. Po ich publikacjach wybuchła afera, a szef „Solidarności” na Śląsku Marek Kempski stracił szansę na fotel ministra w rządzie AWS i został tylko wojewodą. Klika lat później pisał w „Trybunie” felietony.
Dziennikarz „Trybuny”: – Plotki o tym, że połączą nas z „Dziennikiem Zachodnim” krążyły od kilku lat. Najbardziej stresowaliśmy się przed spotkaniami noworocznymi, kiedy zarząd kreślił plany na przyszłość. Wtedy zwykle padało hasło, że Niemcom podobają się wykresy i wszystko jest OK. Decyzję o likwidacji tytułu podjęto nagle.
Śląski dziennikarz: – Z zewnątrz wyglądało na to, że Passauer chce koniecznie zlikwidować „Trybunę”. W inwestycjach i promocji faworyzowano wyłącznie „Dziennik Zachodni”. To i tak cud że pociągnęła tak długo
Siembieda: – Gdy pytano mnie, jak uzdrowić „Trybunę Śląską”, odpowiadałem, że trzeba zmienić właściciela. Nie można wydawać dwóch konkurujących ze sobą gazet. To się musiało tak skończyć.
W zeszłą sobotę na specjalnej uroczystości wyprowadzono sztandar „Trybuny”. W poniedziałek dziennikarze zaczęli pracę w „Dzienniku Zachodnim”. – Przekazaliśmy „Dziennikowi” to, co mamy najlepszego: nasz dział porad i interwencji oraz sportowy. Wspólnie znowu stworzymy największy dziennik regionalny w kraju – zapowiada Nycz.
Siembieda: – „Dziennik” dostanie zastrzyk świeżej krwi. Dziennikarze „Trybuny” przez kilka lat walczyli o przetrwanie. Lepszej szkoły w tym zawodzie być nie może.
Dr Oniszczuk: – Po „Trybunie Śląskiej” zostaje wielka pustka na rynku. Czekam na inwestora, który ją zapełni i ruszy z nową gazetą.
Siembieda: – Ja w to nie wierzę. W śląskiej prasie przez wiele lat się nic nie zmieni.
Dziadul: – To w sumie skandal, żeby w pięciomilionowym regionie funkcjonował tylko jeden regionalny dziennik. Przecież to monopol. Nikt tego nie widzi?
BARTOSZ T. WIELIŃSKI
http://katowice.wyborcza.pl/katowice/1,35055,2439449.html#ixzz41R4u0pjB