Rebelia wybuchła z przytupem, po amerykańsku, w dniu ogłoszenia Deklaracji niepodległości. 4 lipca na portalach i jedynkach gazet pojawiły się czarne plansze z tekstem: „Politycy, nie zabijajcie polskich mediów!”. Czytelnik nie bardzo wiedział, o co chodzi, mimo dość obszernego apelu, publikowanego w gazetach i serwisach internetowych.
Raptem kilka dni wcześniej, 28 czerwca Sejm uchwalił nowelizację ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
NIEMAL WSZYSCY
W akcji pod egidą Izby Wydawców Prasy wzięli udział niemal wszyscy wydawcy i nadawcy w Polsce. Ringier Axel Springer Polska na stronie Onetu zakrywał na chwilę stronę główną, Fakt.pl umieścił niewielki boks, Wirtualna Polska zakrywała komunikatem całą stronę główną, Agora w serwisie GazetaWyborcza.pl umieściła baner na czołówce. Do tego dochodził czołówkowy tekst w internecie i kilka publicystycznych tekstów dotyczących protestu i rozwiązań prawnych. Do protestu dołączyło 20 tytułów regionalnych Polska Press, wszystkie serwisy z banerami i tekstami czołówkowymi, wszystkie tytuły z czarnymi okładkami. Grupa ZPR Media opublikowała niewielki boks na jedynce „Super Expressu”, w serwisie Se.pl również pojawił się mały boks. „Rzeczpospolita” dostała czarną owijkę, a w serwisie Rp.pl pojawił się baner. Podobna czarna owijka pojawiła się w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Do akcji dołączyło ponad 350 tytułów lokalnych, w tym te zrzeszone w Stowarzyszeniu Gazet Lokalnych i Stowarzyszeniu Mediów Lokalnych. O apelu do polityków informowały też w swoich serwisach i na stronach internetowych TVN24.pl i Polsatnews.pl, a także Radio Nowy Świat.
Do protestu nie dołączył RMF.
Ustawa o zmianie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych przeszła przez Sejm na koniec czerwca. Głównym założeniem zmian była implementacja unijnej dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Dyrektywa zakłada, że wielkie firmy internetowe: Google, Meta i X (dawniej Twitter), Microsoft czy Apple muszą dzielić się z wydawcami wiadomości wpływami osiąganymi dzięki wykorzystywaniu ich treści.
Dotychczas wielkie platformy internetowe korzystały z pracy dziennikarzy za darmo. Ba, to wydawcy zabiegali, by ich treści tam się pojawiały.
– Dla nas większość ruchu przychodzi z Facebooka – mówił jeszcze rok temu Bogdan Rojkowicz, wydawca lokalnych serwisów Korso na Podkarpaciu. Ale już wtedy Facebook od dawna obcinał zasięgi jego serwisów.
Obcinał też innym. Jeszcze w roku 2015 czy 2016 serwisy regionalnych gazet prześcigały się w publikowaniu na Facebooku czy ówczesnym Twitterze linków do swoich materiałów. Robiły tak też dzienniki ogólnopolskie.
Po 2019 roku widoczność takich publikacji zaczęła wyraźnie spadać. Scrollujący timeline użytkownik zaczął za to dostawać coraz więcej reklam, mniej lub bardziej dopasowanych do wyników jego ostatnich poszukiwań lub reakcji na treści, jakie czynił.
NADZIEJA
Niespełna tydzień po proteście wydawców z szefami największych redakcji spotkał się premier Donald Tusk. Po rządowej stronie zasiedli również marszałek senatu Małgorzata Kidawa-Błońska, minister kultury Hanna Wróblewska, szef Kancelarii Premiera Jan Grabiec i przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów Maciej Berek. Wydawców reprezentowało w sumie 26 osób. – Zaproszono przedstawicieli redakcji i organizacji, które podpisały kwietniowy list do Donalda Tuska w sprawie zmian w przepisach o prawie autorskim – mówi Andrzej Andrysiak, prezes Rady Wydawców Stowarzyszenia Mediów Lokalnych. W tej grupie zabrakło przedstawicieli Polsatu i Interii. Nie było również RMF, który nie brał udziału w proteście. Rozmowy o koniecznych zmianach w przyjętej przez Sejm ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych zostały określone jako owocne, choć w ich trakcie Donald Tusk zwrócił uwagę, że dotychczasowe doświadczenia krajów europejskich, które zmieniły prawo na korzyść swoich wydawców, dając im narzędzia do negocjacji z big techami, są dalekie od doskonałych. Wszyscy – powiedział – mają jakieś problemy.
Obowiązujące przepisy o prawie autorskim i prawach pokrewnych (nowa ustawa wejdzie w życie po okresie vacatio legis, a więc w drugiej połowie września) zostały uchwalone w 1994 roku – mniej więcej wtedy, kiedy w Polsce zaczął się nieśmiało pojawiać raczkujący internet. Przepisy nie nadążyły za rzeczywistością, która w ciągu kolejnych kilkunastu lat została przez internet przeobrażona. Dziś to główne medium przekazujące filmy, seriale, muzykę czy wiadomości. Dlatego twórcy i dziennikarze pracują w innych warunkach niż 30 lat temu.
Polska była jednym z ostatnich krajów unijnych, które wprowadziły implementację dyrektyw DSM i SATCAB II.
Dyrektywa Digital Single Market skupia się na eksploatacji utworów w środowisku cyfrowym, dając podstawę do domagania się tantiem za utwory rozpowszechniane w internecie.
Dyrektywa SATCAB II wymaga stworzenia warunków dla rozpowszechniania programów telewizyjnych i radiowych pochodzących z innych państw członkowskich Unii oraz wprowadzenia licencji na korzystanie z utworów i przedmiotów praw pokrewnych zawartych w nadawanych programach telewizyjnych i radiowych.
Dyrektywy dotykały też kwestii wykorzystywania treści dziennikarskich przez wielkie platformy cyfrowe. Jak wskazali w proteście wydawcy, platformy takie jak Google czy Facebook dominują na rynku polskich mediów. Przejęły też dużą część pieniędzy z reklam, które wcześniej trafiały do rodzimych mediów.
IMPERIUM KONTRATAKUJE
Dyrektywy wydane w 2019 roku miały być wprowadzone na terenie całej UE do 2021 roku. Plany pokrzyżowała pandemia i niechęć polityków do zajęcia się prawem autorskim. Kiedy już się nim zajęli, nie pamiętali o postulatach wydawców. Ci od dawna domagali się nie tylko, by platformy płaciły za wykorzystywanie treści tworzonych przez dziennikarzy, ale też by państwo przyjęło funkcję mediatora w sporach z big techami. Sejm przegłosował zmiany, ale wniosków wydawców nie uwzględniono.
***
To tylko fragment tekstu Ryszarda Parki. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”.