Do pierwszego felietonu siadam w mojej nowej radiowej redakcji
Co za szczęście mieć narożny pokój z jesionami za oknem, w pięknej dzielnicy Katowic. Zieleń i słońce wlewają się do środka. Harmonia. Hmm, ale czy felieton ją lubi? Czy potrzebuje spokoju? Nie sądzę. Raczej mocnego tematu, gonitwy zdań i lawiny skojarzeń.
Pierwsze z nich prowadzi do Krystyny Bochenek, dziennikarki Radia Katowice, która przez lata pisała felietony na łamach „Dziennika Zachodniego”. Jej teksty były bliskie życiu, celne i odważne. Pisała o zdrowiu, błędach językowych, dobrych i złych manierach, o swojej rodzinie i kolegach po fachu. Pisząc, lubiła mieć widownię. Znajdowała ją w gwarnej agencji radiowych reporterów. Dyskutowała ze wszystkimi naraz. Odrywani od pracy dziennikarze odpowiadali na pytania: Kto się boi zastrzyków? Kto miał dwóję z polskiego? Kto dziś powiedział mamie, że ją kocha? Nikt nie protestował. To było jak prawo natury. Jeśli do redakcji zbliżała się Krystyna, nadchodził z nią pomysł na felieton. Trzeba było wspólnie doprowadzić go do efektownego finału. Kiedy puenta robiła wrażenie, Krysia oddalała się na niebotycznych obcasach z poczuciem, że kolejna dziennikarska powinność została oto zapięta na elegancki guzik. Zostawiała za sobą ożywczy wir w powietrzu i jeśli nawet z ulgą wracaliśmy do swoich zajęć, w tle pojawiała się myśl: ona jest nie z tej planety.
Pisanie felietonów było jak każda zespołowa praca Krystyny. W maleńkim, kilkuosobowym gronie, na długo przed powstaniem dzisiejszych firm eventowych, organizowaliśmy imprezy w Spodku i wielkich salach koncertowych. Powstawały programy radiowe z udziałem publiczności. Na przykład o zdrowiu kobiet. Na zawieszonej w redakcji mapie Polski Krystyna odkryła miejscowość Stare Babki. „Ewa, zrób sondę telefoniczną: jak się czują stare babki w Starych Babkach?” – padał pomysł. Myślałam: przecież się obrażą, rzucą słuchawką, to się nie może udać. Ależ skąd! Odbierały i cieszyły się, że ktoś się o nie zatroszczył. „Tu na Żuławach Wiślanych wilgotno. Reumatyzm kręci się po kościach, kolana bolą, ale miło, że pani zadzwoniła” – pamiętam fragment nagrania.
Innego dnia planowanie wielkich imienin Krystyny w Kielcach, a dokładniej na Łysej Górze. „Polecimy tam na miotłach” – śmiała się Krystyna. „Tylko czy minister transportu otworzy wam korytarz powietrzny?” – zażartowałam na zebraniu. „Świetny pomysł, dzwoń do ministra!” – mogłam się tego spodziewać. Sekretarka w ministerstwie miała poczucie humoru, połączyła mnie z Tadeuszem Syryjczykiem. „Tak, zezwalam paniom Krystynom na przelot” – to jedno zdanie na antenie radia robiło furorę. Nauczyłam się, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Kariera Krystyny przeniosła się do Warszawy, a mnie droga połączyła z inną osobowością. Anna Sekudewicz, obserwowana dotąd z daleka, była dla mnie jak paryżanka w Katowicach. Legendarna reportażystka, biegle mówiąca po francusku, z kolekcją ważnych nagród budziła podziw i respekt. Bariera zniknęła już w pierwszej rozmowie.
Mijały godziny, a świat powoli przestawał istnieć. Wspólne spostrzeżenia, poglądy i przeczytane książki są od tamtej chwili naszym osobnym światem, bo ta rozmowa trwa już kilkanaście lat. Gadamy o Francji, Włoszech, Polsce, polityce, sztuce, modzie i diecie. Niekoniecznie o pracy, która toczy się jakby obok. Czasem zawiśnie nad nami jakaś rozbieżność poglądów albo porzucony przeze mnie dziennikarski temat, czasem Ania przypomina o nienagranym przeze mnie reportażu, który powinien powstać. Ale nawet lekko zirytowana, nadal zdrabnia moje imię, a około 13-tej zawsze przychodzi nam ochota na kawę z widokiem na jesion za oknem. Co to za wspaniałe drzewo… Dorodne, rozłożyste, pewne swojej urody i wartości. Można je podziwiać, posiedzieć w jego cieniu, a potem wstać i pójść w swoją stronę.
Spoglądam na naszkicowane wyżej portrety i myślę o tym, że czasem nie było łatwo. Bo nie może być łatwo zachować jakąś ważną, kameralną część siebie w świecie, który określają słowa: lepiej, wyżej, więcej, dalej, bardziej. W takiej wspólnej wspinaczce można się zatracić, ale można też nauczyć się prawie wszystkiego. Uczyłam się, bo chciałam mieć swoje audycje, swoje wywiady z artystami, swoje reportaże o sztuce. Skrycie czekałam na moment, gdy słuchacz, rozpoznając mnie po głosie w restauracji, podejdzie i powie: „Pani nam pokazuje piękniejszy świat”. Bez tego zdania wspinaczka nie miałaby sensu.
Mam dziś dwie prawie dorosłe córki. Czy na ich drodze pojawi się ktoś, kto zechce z nimi pracować, kto zauważy i rozwinie ich talenty? Kto pozwoli im pofrunąć? My, rodzice, jesteśmy od innych spraw, od ciepła i piękna, które tak celnie punktuje raper Mata w swojej piosence. Chcemy zaokrąglić rożki świata w nadziei, że będzie dla nich najlepszym miejscem. Ale przecież świat i tak będzie rogaty, będzie stawiał opór i wierzgał. Zatem dobrze mieć kogoś, kto już przetarł szlak i lubi nas na nim. Zrobi nam miejsce, chociaż nie podaruje go lekką ręką. Powie czasem: „stop!”. A kiedy indziej dmuchnie w żagiel i powie: „Leć, możesz już sobie zaufać”. Kogoś, kto przypilnuje, przyciśnie również po to, abyśmy mogli przekonać się, jakie są nasze prawdziwe możliwości. Bez tego umiejętnego nacisku wielu nigdy się o nich nie przekona, albo dopiero po latach błądzenia.
Ja miałam szczęście. Spotkałam w pracy utalentowane, niestrudzone i piekielnie inteligentne kobiety. Wybitne dziennikarki, zupełnie od siebie różne choć w jednym identyczne: to mistrzynie świata. Stworzonego przez siebie świata, którego spory kawałek zabieram dla siebie.
Red. Ewa Niewiadomska jest dziennikarką Radia Katowice i od dziś także felietonistką „Dziennika Zachodniego”.