Polski oddział Google’a wysłał list do setki senatorów

"Przestrzegamy"

Od kilku tygodni trwa gorący spór o kształt przygotowanej przez rząd nowelizacji prawa autorskiego. Szczególnie niezadowoleni z planowanych zmian w przepisach są wydawcy mediów, którzy domagają się lepszej ochrony ich praw w negocjacjach z gigantami cyfrowymi. W odpowiedzi na postulaty branży swój list do senatorów wystosowała firma Google. Jego treść budzi kontrowersje.

Nowelizacja ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych pod koniec czerwca została uchwalona przez Sejm. Wcześniej posłowie ekipy rządzącej odrzucili poprawki wniesione przez dwie posłanki Razem, które w założeniu miały zapewnić lepszą ochronę wydawcom prasy i serwisów internetowych. Branża medialna wciąż ma nadzieję, że zmiany uda się wprowadzić na etapie procedowania noweli w Senacie i próbuje walczyć o swoje prawa. Jednym z działań w tej sprawie był czwartkowy protest.

W międzyczasie na opinię publiczną próbuje też wpłynąć Google. Polski oddział koncernu opublikował 3 lipca oświadczenie, w którym zapewniał, że “po wdrożeniu unijnej dyrektywy o prawie autorskim, Google będzie licencjonować treści polskich wydawców na takich samych zasadach, jak w pozostałych krajach Unii Europejskiej”. Firma pochwaliła się też ponad miliardem złotych wypłaconych w ciągu ostatnich trzech lat pięciu największym wydawcom będącym partnerami sieci reklamowej Google’a.

Google lobbuje za obecną wersją projektu

Według posłanki Darii Gosek-Popiołek, z którą rozmawiała Interia, Google postawił sobie za cel silny lobbing w swojej sprawie w Senacie. Właśnie jesteśmy świadkami realizacji tej strategii w postaci listu otwartego wysłanego do kierownictwa wyższej izby parlamentu, a także do każdego senatora i senatorki mających wkrótce głosować w tej sprawie. Pismo stworzone przez dyrektorkę ds. polityki publicznej Google’a na Europę Środkowo-Wschodnią Martę Poślad zawiera szereg zapewnień nt. sprawiedliwego wynagradzania przez firmę wszystkich twórców, respektowania obowiązujących przepisów prawnych i współpracy na rzecz utrzymania równych szans w przestrzeni cyfrowej.

– W ostatnich tygodniach, wydawcy, wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję w dostępie do mediów, budują fałszywą narrację o negatywnej roli, którą Google i inne platformy rzekomo odgrywają w ekosystemie medialnym. Straszą m.in. rychłym bankructwem polskich wydawców, jeśli ustawodawca nie spełni ich żądań (…) W latach 2021-2023 wypłaciliśmy z tego tytułu pięciu największym polskim wydawcom informacyjnym kwotę ponad 1 mld zł, co jest znaczącym wzrostem w stosunku do lat 2018-2020, kiedy ta kwota wynosiła ponad 700 mln zł – zaznaczono w liście, do którego dotarła Interia.

Druga strona podważa pełną wiarygodność wskazywanych danych i wskazuje na brak transparentności względem tego, czego konkretnie dotyczą wymieniane w liście kwoty. Prezes Związku Pracodawców Wydawców Cyfrowych Maciej Kossowski zaznacza w rozmowie z Wirtualnemedia.pl, że mowa o transakcjach, w których gigant cyfrowy jest często tylko pośrednikiem.

– Google twierdzi, że przekazują jakieś środki wydawcom. W mojej ocenie to manipulacja. To nie są pieniądze Google przeznaczone na reklamę własnych produktów w mediach. To pieniądze reklamodawców za reklamę na powierzchniach wydawców. Google jest tylko pośrednikiem i pobiera z tego tytułu wysoką prowizję. 250 mln za reklamę w mediach, które ktoś tworzy, odpowiada za jakość itp. Google nie liczy też opłat za korzystanie z ich adserwera, który ma prawdopodobnie ok 90% udziału w rynku. Dlaczego? Bo kupili kiedyś najlepsze narzędzie budując swoją przewagę. Większość konkurencji nie przetrwała. – tłumaczy prezes ZPWC.

Google “przestrzega” senatorów przed zrobieniem błędu. Co na to wydawcy?

Duże poruszenie wśród komentujących list Google’a wywołał ostatni akapit, w którym firma wprost krytykuje postulat (również ZPWC) o wprowadzeniu “mechanizmu arbitrażowego przekazującego UOKIK uprawnienie do ustalenia cen w rozliczeniach platform z wydawcami”. Marta Poślad wskazuje jakoby nie został on przewidziany w unijnej dyrektywie i był sprzeczny wobec jej założeń.

– Przestrzegamy przed pochopnym przyjmowaniem przepisów, które jedynie pozornie poprawiając pozycję wydawców, mogą uniemożliwić nam zawarcie umów licencyjnych, jak to wydarzyło się m. in. w Czechach, gdzie w wyniku implementacji wykraczającej poza ramy prawne Dyrektywy, byliśmy zmuszeni usunąć krótkie fragmenty treści wydawców z wyników wyszukiwania i zamknąć już funkcjonujące programy licencyjne. Stracili na tym wszyscy (…). W kilku innych państwach, które uległy podobnym naciskom i przyjęły kontrowersyjne mechanizmy, ingerujące w rynek i odbiegające od treści Dyrektywy, toczą się już spory prawne w krajowych sądach konstytucyjnych (Belgia) i przed Trybunałem Sprawiedliwości UE (Włochy). Przyjęcie tych przepisów mogłoby być uznane przez Komisję Europejską za nieprawidłową implementację Dyrektywy, podważyć zasadę pewności prawa unijnego i narazić Polskę na niepotrzebne ryzyka prawne – czytamy w liście.

Przedstawiciel środowiska wydawców nie ukrywa, że traktuje podobne słowa jako słabo zawoalowaną „groźbę”. Zdaniem Macieja Kossowskiego scenariusz, który mogliśmy zaobserwować na przykład w Czechach, nie musiałby się powtórzyć. Właśnie dlatego, że mamy już pożyteczne doświadczenia z innych europejskich rynków.

– Możemy przyjrzeć się tym legislacjom, które są we Włoszech, Belgii czy Grecji i napisać coś, co będzie akceptowalne przez wszystkie strony. Dlaczego oni się boją kogoś, kto niezależnie od nas wyceni wartość współpracy? Patrzymy na całą Europę, widzimy przykład Węgier, gdzie mówi się o skandalicznie niskiej ofercie Extended News Previews, na którą powołuje się Google, a także o braku transparentności jak zostaje ona wyliczona. W trakcie miesięcy prac nad ustawą można było, bazując na złych i dobrych doświadczeniach, wypracować model takiego arbitrażu, który byłby dla wszystkich akceptowalny. Ciągle jest na to czas. Nikt nie chce tego, żeby Google wyszedł z Polski – wyjaśnia Kossowski.

Wiceminister kultury i Google mówią jednym głosem?

Trudno nie zauważyć, że słowa przedstawicielki Google Polska o “pochopnym przyjmowaniu przepisów” brzmią dosyć absurdalnie w kontekście olbrzymiego opóźnienia w przyjmowaniu unijnej dyrektywy DSM, a także wielu miesięcy wcześniejszych międzyresortowych konsultacji. Postulaty środowiska były znane rządzącym na wiele miesięcy przed omawianiem nowelizacji prawa autorskiego na komisji kultury. Były one wyłuszczane choćby w liście otwartym skierowanym do premiera Donalda Tuska, na którą organizacje zrzeszające największe polskie media nie otrzymały żadnej odpowiedzi.

Podobny pogląd na temat zbyt wczesnego zajęcia się tematem negocjacji między big techami a wydawcami wyraził też jednak wiceminister kultury Andrzej Wyrobiec w wywiadzie dla PAP-u. Podsekretarz stanu w resorcie zaznaczył, że czas na omawianie dalszych przepisów nadejdzie w trakcie wrześniowego Forum Prawa Autorskiego: “Jedną z najgorszych rzeczy, która działa się przez ostatnie lata, było pisanie byle jakiego prawa na kolanie przez parlamentarzystów bez zbadania skutków regulacji, bez komisji prawniczej. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mieli prawo europejskie wdrażać na podstawie chaotycznych poprawek, zgłaszanych pod wpływem emocji. Prawo trzeba pisać w sposób przemyślany”.

Prezes Kossowski nie chce oceniać zbieżności między słowami wiceministra kultury a hasłami pojawiającymi się w liście Google’a. Ostatni akapit wiadomości do senatorów ocenia jednak bardzo negatywnie: – Dla mnie to jest ukryty szantaż: “Nie róbcie tego, bo… może być problem”. Takie zagranie, moim zdaniem, jest dziwne.

Czasu na wprowadzenie dziś jakichkolwiek zmian jest już wyjątkowo mało. Współautorka odrzuconych przez Sejm poprawek do nowelizacji Dorota Olko z Razem zapowiada, że razem z Darią Gosek-Popiołek ponownie złożą je w Senacie i będą za nimi lobbować. We wtorkowej komisji senackiej udział weźmie też prezes ZPWC.