Życie to są chwile, chwile, tak ulotne jak motyle… – tak jeszcze kilka dni temu na Mazowszu śpiewali sobie Zenek Martyniuk i Jacek Kurski. Były prezes TVP swoje szczęście chciał znaleźć w Brukseli. Ale że los jest przekorny (jak śpiewa Akcent), zostanie w Polsce. Prawdziwa, tfu! czerwona kartka od wyborców.
Było tak: brawurowo odsunięty z TVP Jacek Kurski ląduje w Waszyngtonie. Tam zimuje rok, bo chyba nikt nie przypuszczał, że Tusk pozwoli, by na tak intratnej posadzie się ostał. Dodatkowo nie pomagał fakt, że Kurski to polityczne zwierzę i człowiek, którego trudno podejrzewać o to, że w sile wieku tak łatwo dałby się odsunąć na boczny tor. Przystąpił więc do łowów.
Najpierw, jak to wytrawny myśliwy, musiał wytropić i wziąć na celownik zwierzynę. Padło na otoczenie byłego premiera i swojego następcę na Woronicza, na których to zrzucił Kurski winę za okres „błędów i wypaczeń” PiS i TVP. – Tylko ja dowoziłem, chcę wrócić do gry! – krzyczał między wierszami autor suflowanego mediom raportu o przyczynach utraty władzy przez PiS.
Medialne tournée nie pomogło
Po twardej batalii o miejsce na liście PiS – jakiejkolwiek, byle dawała szanse na mandat – ruszył ex-prezes TVP na medialne tournée. Najpierw był Rymanowski w Radiu Zet i twarda wykładnia Kuronomiki: „Za moich czasów w TVP był pluralizm, wolność słowa i wymiany poglądów. Odzyskałem dla Polaków telewizję. Polacy mieli nareszcie wybór. Dzięki mnie TVP błyszczała. Pokonaliśmy zły TVN. Nareszcie Polak mógł się poczuć dumny, pośpiewać disco polo bez wstydu. Twardą propagandę poprzedzaliśmy nieskomplikowaną rozrywką i to działało. Szczujnia? Panie, szczujnia to jest teraz!”
Potem przewinął się podcast „Wprost” z chichoczącymi prowadzącymi, gadającymi ze swoim gościem jak z kumplem. Miękka gra, łatwe pytania i wesoła atmosfera. Imieniny u cioci. Przekaz był taki, że pan Jacek to fajny facet i co wy się tak czepiacie, przecież tak uroczo żartuje. No i na dobitkę Żurnalista i odsłonięcie miękkiego podbrzusza. Pana Jacka poznaliśmy z innej strony, jako skrzywdzonego rozwodnika i odpowiedzialnego tatę. Można było nawet uronić łzę.
W ostatni tygodniu kampanii, jak przystało na polityczne zwierzę, tempo trzeba było podkręcić. Do mediów dołożyć bywanie na mieście. I tak, był festyn z Zenkiem Martyniukiem i kolejna twarz pana Kurskiego nam się objawiła. On śpiewa! Jak każdy z nas w sumie, nóżka sama dryga gdy słychać „Parapaparapapa, ooo, ooo, aaa!”.
Niestety jak po każdej imprezowej nocy, przychodzi dzień. I jest kac. Szósty wynik na liście. Wyprzedzony nawet przez ostatniego na liście kandydata. Z dobroci serca nie będę już przytaczać przysłowia o pewnym drobiu myślącym o niedzieli.
Wbrew powiedzeniu lansowanemu przez samego Kurskiego, „ciemny lud” nie kupi wszystkiego. Za dużo awantur wybuchło już w polskich domach przez przekaz nadawany za jego czasów w TVP, za dużo braci, ojców, babć i matek skłóciło się z bliskimi na dobre, by wyborca przy urnie mógł puścić to w niepamięć. Tak to jakoś wychodzi, że człowiek przy urnie wyborczej może zapomnieć, co polityk mówił, ale będzie pamiętać, co przez niego czuł.
Co teraz stanie się z panem Kurskim? Czy po sromotnej porażce przekona Sami-Wiecie-Kogo, że jeszcze „dowozi”? Może trzeba mu będzie nagrać jakiś nowy film, może remake „Nocnej zmiany”? Podsuwam pomysł na tytuł: „Dobra, zmiana”.