Dziennikarz nie bierze udziału w konflikcie. Jego zadaniem jest rzetelne przedstawienie sytuacji. Niezależnie od tego, czy jest na linii frontu, w czasie zamieszek, czy na stadionie. Utrata wiarygodności jest dla tego zawodu zabójcza. Czasem dosłownie.
30 października 2014 r. rosyjski aktor Michaił Porieczienkow przyjechał na Ukrainę wesprzeć separatystów. Pod donieckim lotniskiem, ubrany w niebieską kamizelkę kuloodporną i hełm z oznaczeniami „Prasa” strzelał w kierunku pozycji ukraińskich żołnierzy broniących lotniska.
– Ta sytuacja wywołała ogromne kontrowersje. Przez takie zdarzenia dziennikarze mogą być traktowani… bardzo źle przez strony konfliktu – przyznaje Piotr Andrusieczko, korespondent wojenny na Ukrainie.
Dziennikarz, żeby mógł się poruszać w obszarze objętym konfliktem musi budzić zaufanie. Nie może być wątpliwości, że jest na miejscu tylko po to, żeby bezstronnie zrelacjonować wydarzenia.
– Kiedy ktoś mając na sobie oznaczenia dziennikarskie sięga po broń, albo siada za taką broń, by strzelać to dla mnie to jest niedopuszczalne – mówi Piotr Andrusieczko.
Dziennikarz podkreśla, że niepokazywanie własnych emocji w relacjonowaniu tego, co się dzieje, jest szczególnie trudne. Mimo to jest to podstawowa zasada pracy w czasie konfliktu na wschodzie Ukrainy czy na Krymie. Zadaniem jest pokazywanie emocji bohaterów, którzy są częścią dziennikarskiego materiału. Tak buduje się wiarygodność i zaufanie stron konfliktu.
– W ostatnim czasie to zaufanie jest podważane w różny sposób. To, co się wydarzyło podczas tego meczu jest dla mnie takim kolejnym etapem rujnowania tego zaufania – dodaje Andrusieczko pytany przez Silesion.pl o wydarzenia, które miały miejsce w piątek podczas meczu Ruchu Chorzów z Górnikiem Łęczna. Policja podszyła się pod fotoreporterów.
Środowisko dziennikarskie może się obronić codzienną rzetelną pracą i ciągłym odzyskiwaniem zaufania, które jest mocno nadszarpnięte także przez aktywność tzw. „dziennikarzy zaangażowanych”.