Wojciech Staszewski, były dziennikarz „Newsweek Polska”, obecnie urzędnik, tak wspominał na Facebooku problem tworzenia tekstów w tygodniku: „(…) na cotygodniowych kolegiach siedziałem jak na rozżarzonym stresie [sic!], bo nigdy nie było wiadomo, w jakim humorze będzie Tomek, czy mu się spodobają propozycje tematów, jak i komu dopiecze”.
UWIEŚĆ CZYTELNIKA
Wojciech Staszewski opowiada: – Niewątpliwie kreowanie tematów było dla dziennikarzy „Newsweeka” dużym obciążeniem. W piątek wieczorem zamykaliśmy numer, a już w sobotę od rana zaczynałem myśleć o kolejnych propozycjach. Niedzielę rezerwowałem sobie na szukanie tematów, które w poniedziałek lądowały na biurku u naczelnego – dodaje. Inny dziennikarz „Newsweeka”, który zastrzega sobie anonimowość, przyznaje, że Lis był szefem niezwykle wybrednym. – Każdy dziennikarz zgłaszał trzy, cztery propozycje. Większość z nich naczelny z miejsca odrzucał, co ludzi potrafiło doprowadzić do białej gorączki – dodaje. Tym bardziej że w decyzjach szefa trudno było dopatrzyć się jasnych kryteriów. Lis, jak wspominają jego pracownicy, bez pardonu zwalczał propozycje, które wydawały mu się wtórne. Reszta pozostawała kwestią otwartą. – Słyszeliśmy tylko, że chce czegoś bardziej sexy – wspomina jeden z dziennikarzy. Staszewski: – Kiedyś zaproponowałem rozmowę z Martą i Łukaszem Ługowskimi, którzy ostro krytykowali tradycyjny model szkoły, promując edukację domową. Na kolegium wywiązała się dyskusja, padały propozycje, że może lepiej, by o problemie opowiedział ktoś bardziej znany, na przykład Kazimiera Szczuka, ale koniec końców temat przeszedł, a ja za tę historię dostałem nominację do Grand Pressa – opowiada. Lisa nie udało mu się za to przekonać do tekstu o Leszku Jażdżewskim, który swego czasu zbierał podpisy pod obywatelskim projektem ustawy o zakazie finansowania religii w szkołach z budżetu państwa. – Mnie temat wydawał się nośny i na czasie, ale na moje argumenty naczelny tylko się skrzywił. Dostałem za to do pisania temat o piosenkarce Margaret. Wyszła z tego zgrabna historyjka, która ostatecznie jednak wylądowała w necie – wspomina Staszewski i dodaje, że pracując wcześniej w „Dużym Formacie”, przyzwyczaił się do zupełnie innego sposobu pracy. – Tam opisywane historie miały uwodzić czytelnika. Temat rozrastał się na boki niczym grzybnia. W „Newsweeku” należało postawić krótką i konkretną tezę, a potem pod nią pisać. Sam tekst był jak drzewo, które rośnie prosto ku górze. Cóż, inna specyfika pisma – podkreśla.
Dziennikarze „Newsweek Polska” pamiętają więc mocno bijące serca, spocone dłonie i chwilową ulgę, kiedy temat został klepnięty. Tyle że na Lisa jako redaktora nie wszyscy narzekają. – Prawda jest taka, że czasem zgłaszało się tematy na odpierdol. Trudno zmotywować się do wymyślenia czterech perełek, jeśli wiadomo, że większość z nich na planowaniu i tak przepadnie – przyznaje jeden z dziennikarzy „Newsweeka”. – A Lisowi nie sposób odmówić redaktorskiej intuicji. Stawiał na tematy naprawdę dobre. Sam też potrafił przerobić słabą propozycję na całkiem niezłą.
Tymczasem nie tylko u niego planowanie tematów przypominało stąpanie po rozżarzonych węglach. Były dziennikarz „Wprost”, który pracował w redakcji za rządów Marka Króla, opowiada, jak to w pewien poniedziałkowy poranek redaktor naczelny wpadł do newsroomu i zobaczył puste biurka. „Gdzie dziennikarze? Za co im płacę?!” – krzyknął. Tydzień później wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. Ale i to Króla nie zadowoliło: „Dlaczego nie jesteście w mieście?! Przecież tak nie zrobimy nowoczesnej gazety!”. – Czasem trudno było za nim nadążyć – kwituje dziennikarz. Część pracowników cotygodniowych zebrań po prostu się bała. Dziennikarz, który zastępował będącego na urlopie szefa działu, tak się przeraził panującej na kolegiach Króla atmosfery, że w następnym tygodniu na zebranie już nie dotarł. W drodze na nie dostał rozstroju żołądka i 45 minut spędził w redakcyjnej toalecie.
Niektórzy mieli jednak na Króla sposób. – Przy odrobinie sprytu można było rozdmuchać jakiś detal i przekonać go, że to niesłychanie ważne zagadnienie. Generalnie jednak dziennikarze i redaktorzy wiedzieli, jakie poglądy ma na tę czy inną sprawę naczelny, i zgłaszali propozycje „po linii” i „na bazie”.
– To zdecydowanie nie był czas burzy mózgów – opowiada inny dziennikarz, a jego kolega dodaje: – Doszło do tego, że jeden z redaktorów zgłosił materiał o modzie na luksusowe zegarki. Bo wiedział, że zegarki to jedna z licznych drogich pasji naczelnego.
***
To tylko fragment tekstu Łukasza Zalesińskiego.