BYŁ 50. DZIEŃ INWAZJI ROSJI NA UKRAINĘ, GDY W „GAZECIE WYBORCZEJ” MIAŁ UKAZAĆ SIĘ PO RAZ TYSIĄC SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY FELIETON KONSTANTEGO GEBERTA Z CYKLU „PROGNOZA POGODY”. Ale zamiast niego opublikowano tekst „Moje pożegnanie”, w którym dziennikarz ogłosił, że po 33 latach rozstaje się z redakcją.
Skoro w kwestiach zasadniczych nie możemy się dogadać, to trzeba się będzie rozstać” – napisał Konstanty Gebert. Powód? Ingerencja redakcji w tekst poświęcony polityce prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. „Ukraiński batalion Azow, walczący bohatersko w obronie Mariupola, określiłem w nim mianem »neonazistowskiego«, co Redakcja uznała za niedopuszczalne. Ja z kolei nie zgodziłem się na zastąpienie tego terminu słowami »skrajnie prawicowy« itp., a za niedopuszczalną uznałem samą taką ingerencję” – uzasadniał Gebert w pożegnalnym tekście. Dziękując zarazem, że redakcja umożliwiła mu pożegnanie się z czytelnikami i wyjaśnienie powodu rozstania. Pod tekstem umieszczono dwa zdania od wspomnianej redakcji. „Z żalem przyjmujemy do wiadomości decyzję naszego Kolegi. Cieszymy się z deklaracji, że zakończenie stałego cyklu felietonów nie oznacza całkowitego zakończenia naszej współpracy” – napisano.
– To była sytuacja zero-jedynkowa. Albo drukujemy w wersji autora, albo on odchodzi – ubolewa Bartosz T. Wieliński, zastępca redaktora naczelnego i szef działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”. – Można było użyć innego przymiotnika… Ale kiedy Wojciech Maziarski przekazał nasz komunikat redaktorowi Gebertowi, ten uznał, że to cenzura i drogi się rozeszły. To duża strata i przykra sprawa, ale nie było pola do kompromisu – nie ma wątpliwości Wieliński.
– Nie można było użyć innego przymiotnika – podkreśla stanowczo Konstanty Gebert ponad miesiąc po rozstaniu się z „Gazetą Wyborczą”. – Użycie tego słowa było kluczowe dla zrozumienia tekstu. By pojąć, dlaczego Grecy krytycznie zareagowali na przemówienie prezydenta Ukrainy w swoim parlamencie – przekonuje Gebert. Chodzi o przemówienie z 7 kwietnia, do którego Zełenski włączył wystąpienia dwóch ukraińskich Greków z Mariupola, walczących w obronie miasta w składzie neonazistowskiego batalionu Azow. A dla Grecji – zdaniem Geberta – pamięć o niemieckiej okupacji w drugiej wojnie pozostaje niezabliźnioną raną. Stąd – jak napisał publicysta – w odrzuconym przez redakcję „GW” felietonie – „rząd grecki, którego Kijów nie uprzedził o treści wystąpienia prezydenta, uznał włączenie wypowiedzi żołnierzy Azowa za »niesłuszne i niestosowne«, a rosyjska propaganda, głosząca, że na Ukrainie walczy z »neonazizmem«, zyskała od Zełenskiego nieoczekiwany prezent”.
– Jeżeli nie mogę nazywać rzeczy po imieniu, to nie mogę pisać – mówił Gebert 16 kwietnia „Presserwisowi”. Dziś dopowiada: – To nie jest tylko moje zdanie, i nie o moje zdanie tu chodzi. Po wystąpieniu żołnierzy Azowa w parlamencie greckim zapanowało oburzenie, rząd skrytykował Zełenskiego, a tydzień później Grecja wstrzymała dostawy broni na Ukrainę. Gdyby to było tylko moje zdanie, niepotwierdzone przez grecką reakcję, to nie warto by było pisać o tym tekstu – precyzuje Gebert. – Redakcja nie tyle uznała, że w stosunku do pułku Azow nie można użyć sformułowania: „neonazistowski”, ale wskazała, że nieodpowiedni jest moment. Tyle że redakcja nie może wyznaczać, który moment jest odpowiedni, a który odpowiedni nie jest – uważa publicysta. Jego zdaniem w tym wypadku poszło o fundamenty dziennikarstwa. – Czytelnik musi mieć zaufanie, że nikt i nic nie ma wpływu na tekst, pod którym podpisuje się jego autor. Gdybym zmienił słowo „neonazistowski” na jakiekolwiek inne, nie mógłbym mieć zaufania do samego siebie. A czytelnik nie mógłby mieć zaufania do mnie – nie ma wątpliwości Gebert.
Do zarzutów o nieodpowiednim momencie na użycie słowa „neonazistowski” w stosunku do pułku Azow Konstanty Gebert odniósł się także w opublikowanym 20 kwietnia na łamach „Kultury Liberalnej” tekście „Jedno słowo i wojna”. Uznał, że wstrzymywanie się z publikacją byłoby decyzją polityczną, a nie dziennikarską. „Dziennikarz jest od tego, by informować i komentować. Od tego, jakie informacje i kiedy można przekazać opinii publicznej, są inne instytucje: cenzura, biuro polityczne, wódz. Nawet redakcja już się na tej liście nie mieści, jeśli kieruje się względami pozamerytorycznymi. Zaś decyzja o wstrzymaniu się z tego powodu z publikacją oznaczałaby jedynie, że redagowanie »Wyborczej« przekazano Marii Zacharowej, rzeczniczce rosyjskiego MSZ” – uzasadniał swój punkt widzenia Gebert.
***
To tylko fragment tekstu Grzegorza Sajóra. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”.