– Niedługo po wybuchu wojny w Ukrainie nasza redakcja dostała e-maila z rosyjskiego Roskomnadzoru. Zażądano, żebyśmy usunęli wszystkie artykuły dotyczące konfliktu. Gdy odmówiliśmy, zablokowano naszą stronę w Rosji – mówi nam Alina Radu, redaktor naczelna mołdawskiej gazety „Ziarul de Gardă”. Rozmawia Marta Zdzieborska
Wasi dziennikarze relacjonowali minuta po minucie Paradę Zwycięstwa w Moskwie, jednocześnie informując o działaniach rosyjskich wojsk w Ukrainie. Co inne mołdawskie media, szczególnie te powiązane z prorosyjską Partią Socjalistów, mówią o wojnie?
W ogóle unikają stwierdzeń, że w Ukrainie toczy się wojna. Rzadko podają informacje o liczbie ofiar cywilnych i rezygnują z doniesień na temat tego, co Rosjanie robią na okupowanych przez siebie terytoriach. Stacje telewizyjne mające powiązania z opozycyjną Partią Socjalistów i Igorem Dodonem (były prezydent Mołdawii – red.) regularnie transmitują programy rosyjskiej telewizji. Propaganda przemycana jest nawet w newsach na temat mołdawskiej polityki wewnętrznej. Wszystkie informacje są cenzurowane. Zresztą nie ma się czemu dziwić, skoro jeszcze w czasie swojej prezydentury Dodon umocnił prorosyjskie wpływy w mainstreamowych mediach, a jedyną głową państwa, z jaką się spotkał, był Władimir Putin.
Skoro w prorosyjskich mediach w Mołdawii wojny nie ma, to czym karmi się odbiorców?
Wiele kanałów telewizyjnych chce wmówić widzom, że Unia Europejska i NATO są zagrożeniem dla Mołdawii, a sąsiednia Rumunia rozważa atak na nasz kraj, w tym Naddniestrze. Popularne jest również szczucie na ukraińskich uchodźców, którzy rzekomo przyjeżdżają do Mołdawii, by załapać się na bezpłatną pomoc.
Jednocześnie te same stacje, które sieją dezinformację, przyciągają więcej reklamodawców niż relacjonujące wojnę niezależne media.
Dysproporcja na rynku reklamowym istniała jeszcze przed wybuchem konfliktu w Ukrainie. Podobnie jak mołdawskie media, upolitycznione są również agencje reklamowe, które większość zamówień od zagranicznych koncernów zlecają „zaprzyjaźnionym” stacjom telewizyjnym. Na przykład wpływowa agencja reklamowa Casa Media najpierw współpracowała z mediami powiązanymi z oligarchą Vladimirem Plahotniukiem, a teraz wspiera medialne imperium Igora Dodona.
Jak, jako gazeta specjalizująca się w dziennikarstwie śledczym, radzicie sobie finansowo? Czy opieracie się, jak niektóre niezależne mołdawskie media, na funduszach z zagranicy?
Głównie opieramy się na subskrypcjach papierowej wersji gazety, ale nie ukrywam, że sytuacja jest trudna. Mamy mniej wpływów z reklam, co związane jest nie tylko z naszą krytyką Kremla, ale także z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną w Mołdawii. Odkąd w Ukrainie wybuchła wojna, zostaliśmy odcięci od dostaw papieru gazetowego i musimy szukać nowych, droższych dostawców w innych krajach. Ostatnio próbujemy posiłkować się crowdfundingiem, ale to kiepsko działa, bo ludzie zwyczajnie nie mają pieniędzy, by nas wspierać.
Powróćmy do problemu dezinformacji. Gdy pod koniec kwietnia doszło do serii wybuchów w Tyraspolu, mieszkańcy Naddniestrza dostawali wiadomości z sugestią, że za tą prowokacją stoi Ukraina. Jak jeszcze okłamywani są mieszkańcy tego autonomicznego regionu Mołdawii?
Aby pokazać skalę manipulacji, podam Pani jeden przykład: proklemowski tabloid „Komsomolskaja Prawda” i inne gazety wydawane w Rosji mogą być dystrybuowane zarówno w Mołdawii, jak i na terenie Naddniestrza. Inaczej jest w przypadku niezależnych mediów. Nasz dziennik ma zakaz sprzedaży w Naddniestrzu. Przekaz rosyjskich mediów dominuje również wśród mieszkających w Mołdawii mniejszości: Gagauzów, Bułgarów i rzecz jasna Rosjan.
Czy prozachodni rząd Mołdawii walczy w jakikolwiek sposób z dezinformacją?
Zablokowano kilka stron internetowych, w tym serwis informacyjny Sputnik. Wciąż dużym problemem są kanały i grupy na Telegramie, które są czystą propagandą rosyjską. Można na przykład przeczytać groźby, że jeśli Mołdawia będzie działać na szkodę Kremla, zostanie zaatakowana przez Rosję.
Jakie panują nastroje w Kiszyniowie, odkąd istnieje ryzyko rozlania się wojny na Mołdawię?
Oczywiście ludzie się boją. Szczególnie, że mamy w pamięci wojnę o Naddniestrze z 1992 roku. Wciąż mamy świadomość, że na terytorium tego regionu stacjonują rosyjscy żołnierze (od lat 90. XX w. Rosja utrzymuje tam kontyngent liczący około 1500 żołnierzy – przyp. red.). Jesteśmy przyzwyczajeni do życia w strachu.
Czy ma Pani spakowaną walizkę na wypadek, gdyby spełnił się najgorszy scenariusz i doszłoby do inwazji na Mołdawię?
Odpowiadam za zespół 25 dziennikarzy i nie mogę myśleć tylko o sobie. Gdy w Ukrainie wybuchła wojna, nasza redakcja dostała e-maila od Roskomnadzoru (rosyjski regulator internetu i mediów – red.) z żądaniem, by usunąć artykuły na temat wojny w Ukrainie, w przeciwnym razie zablokują naszą stronę w Rosji. To oczywiście nastąpiło, bo niczego nie usunęliśmy. Straciliśmy przez to kilka tysięcy czytelników. Nasza praca jest teraz szczególnie trudna.