Nadredaktor Wójcik za burtą?

„Jestem pracownikiem nie tylko Agory”

Jerzy Wójcik

Każdy, z kim rozmawiamy o Jerzym Wójciku, mówi: to człowiek „Gazety Wyborczej”, wulkan pomysłów, hołdujący ciężkiej pracy. Niektórzy szczerze go nie lubią, inni zupełnie przeciwnie. I jest ich mniej więcej po równo. Teraz – jak twierdzi zarząd Agory – Wójcik nie jest już pracownikiem „GW”, ale on uważa inaczej i szykuje właśnie tekst dla „Gazety Wyborczej”. Podkreśla, że zwolnić go może tylko Adam Michnik. Jedno jest pewne: o Wójcika rozpętała się wojna między Agorą, a „Wyborczą”. Nie wiadomo, kiedy i jak się skończy.

Wszyscy mówią niemal jednogłośnie: Wójcik wiele wymaga od innych, dlatego nie każdy chce z nim pracować.Tak samo wielu go nienawidzi, jak i uwielbia. – Ci, którzy wiedzą, że więcej wymaga od siebie niż od załogi, a przy tym wytrzymują jego tempo, pójdą za nim w ogień – mówi jeden z dziennikarzy „Gazety Wyborczej”.

Z Agorą, czy dokładniej: z „Gazetą Wyborczą”, Jerzy B. Wójcik związany jest niemal od samego jej początku, czyli od 1993 roku. Tak naprawdę jednak moment dołączenia redaktora Jerzego B. Wójcika do redakcji pokrywa się z utworzeniem oddziału dziennika w Gorzowie Wielkopolskim. To był jeden z ostatnich wówczas oddziałów i nikt nie miał pewności, czy jego „stawianie” zakończy się sukcesem. Mimo to Wójcikowi udało się namówić kilka osób na szaleńczy krok, porzucenie zajęcia i dołączenie do redakcji – w rezultacie powstała „Gazeta Zachodnia”, informująca o tym, co dzieje się w dwu miastach: Gorzowie Wielkopolskim i Zielonej Górze. Wójcik zostaje z początku wicenaczelnym, szefem – Maciej Krzyślak. Z czasem Jerzy Wójcik awansuje na redaktora naczelnego.

Już wtedy – jak mówią jego współpracownicy z tego okresu – wykazywał coś, co potem stało się jego znakiem firmowym: niepospolitą wręcz energię i umiejętność przekonywania ludzi do swoich, nieraz zupełnie nierealnych ,z dawałoby się, pomysłów. A tych miał setki w ciągu dnia.

Rozdział pierwszy: Gorzów

To on był w tamtym okresie autorem pomysłu „Gazety Pogranicza” – wydawanego przez dwa lata w czterech oddziałach (Szczecin, Poznań, Wrocław, Zielona Góra) dodatku do „GW”, poruszającego wspólne dla tych miast problemy i przygotowywanego siłami dziennikarzy z tych ośrodków. Jego pomysłem była też współpraca ogłoszeniowa z brandersburskim dziennikiem „Markische Oderzeitung”. W 1995 roku wymyślił, a potem przeprowadził do końca ten projekt, który potem powtórzy (z niewielkimi modyfikacjami) będąc wydawcą „Gazety Wyborczej” i współpracując z amerykańskimi tytułami. W „gorzowskim okresie” doprowadza do czterokrotnego wydania polsko-niemieckiego dziennika, który był wkładkowany do „Gazety Wyborczej”.

Wójcik jest wtedy niemal wszędzie jednocześnie. Rozkręca dział sprzedaży „Gazety Zachodniej”, pisze teksty, jeździ „na materiały” a prawie wszystkie teksty dziennikarzy przechodzą przez jego redaktorskie sito. Zabiega też bardzo mocno, aby teksty „jego” dziennikarzy ukazywały się na ogólnopolskich łamach „GW”, co było wówczas nobilitacją i dla dziennikarza, i dla oddziału. Mało? Więc rzuca się w wir pracy społecznej: jest współzałożycielem Polsko-Niemieckiego Klubu Dziennikarza „Pod stereotypami”, w którym udziela się bardzo mocno.

O tym, jak pracowało się wówczas w redakcji, opowiadał sam Wójcik. Rzecz dotyczyła zdarzenia z 1993 roku, gdy na balkon w Hamburgu wtargnął jakiś mieszkaniec Gorzowa Wielkopolskiego, grożąc wysadzeniem się w powietrze. Przyszły nadredaktor usłyszał o tym w radiu. Zwołał wszystkich obecnych w redakcji – nie wyłączając ludzi z biura reklamy – i zakomunikował: „Mamy kilka godzin, żeby namierzyć i opisać tego człowieka”. Gdy po paru godzinach materiał – tzw. „surówka” – był gotowy, Wójcik osobiście zasiadł do komputera i zbierał w jeden, spójny tekst to, czego dowiedzieli się „jego ludzie”. W tzw. międzyczasie dzwonił już do Warszawy, żeby „przytrzymać miejsce” na łamach. W efekcie tekst z Gorzowa trafił wówczas na czołówkę „z przelotem” na stronę trzecią, a po kilku kolejnych dniach dziennikarze z Gorzowa mogli przeczytać na ogólnopolskich stronach całokolumnowy reportaż o niezrównoważonym, zdesperowanym mieszkańcu.

– Ten model pracy – docierania za wszelką cenę do źródła, opukiwanie tematu ze wszystkich stron, szybkie ale staranne przygotowywanie możliwie szerokiego, sprawdzonego i udokumentowanego tekstu, to jest coś, czego Jurek wymagał od reporterów zawsze, jego znak firmowy – mówi jeden z dziennikarzy, pracujących kilkanaście lat z Wójcikiem. – To nieważne, że inni coś już mają: my możemy dotrzeć do kolejnych świadków, możemy lepiej, kompetentniej i bardziej z bliska opisać daną rzecz. No i emocje: emocje w tekście pisanym, zamawianym albo redagowanym przez Wójcika musiały być zawsze.

Reporter nr 2: – Pamiętam taką sytuację, kiedy Jurek – już w warszawskiej redakcji – wysłał mnie na rozmowę z jakąś samotną kobietą, z kilkorgiem dzieci, która potrzebowała pomocy. Przyniosłem stamtąd taki, ot obrazek, w którym, prawdę mówiąc, niewiele się działo. Wójcik wziął mnie do swojego „akwarium” (oszklone pomieszczenie oddzielone od newsroomu – przyp. JK) i tam przez kilka godzin z małej notki robiliśmy wspólnie potężną, łapiącą za serce historię. Przepisywałem go chyba że cztery razy, wciąż dodając coraz to nowe szczegóły. W efekcie tekst trafił na krajową „dwójkę”, był potężny odzew wśród czytelników. Jego słowa wówczas: „ten tekst jest bez emocji, do dupy, przepisz” – są ze mną do dzisiaj gdy redaguję lub piszę coś na łamy.

„Metoda Wójcika” – praca, tempo, szybkie docieranie na miejsce zdarzenia, opisywanie z emocjami – sprawdza się idealnie nie tylko w Gorzowie, ale i później, w Warszawie. Będzie też przydatna, gdy za kilka lat będzie szefował efemerydzie o nazwie „Nowy Dzień”.

Rozdział drugi: „Gazeta Stołeczna”

Jest rok 2001. Początek nowego tysiąclecia, ósmy rok pracy Jerzego Wójcika w „Gazecie Wyborczej”. Jego zaangażowanie już od jakiegoś czasu dostrzega szefostwo redakcji i wykonuje pod adresem młodego wówczas jeszcze (35 lat) redaktora gest: powołuje go do pracy w Warszawie.

Praca w centrali Agory była wówczas dla ludzi z oddziałów nie lada wyzwaniem, ale i nobilitację, Wójcik – jak mówią jego współpracownicy – zasłużył sobie na nią wówczas bardziej, niż ktokolwiek inny. Zostaje zastępcą redaktora naczelnego „Gazety Stołecznej”. I znowu – jak w gorzowskich czasach – przychodzi do pracy jako pierwszy, a wychodzi ostatni. Potem idzie już szybko. W 2002 r. zostaje szefem bezpłatnego dziennika „Metro”, który rozwija na wiele sposobów, a w trzy lata później – redaktorem naczelnym „Nowego Dnia”, wychuchanej nowości ze stajni Agory.

I kiedy jego kariera zaczyna iść tak dobrze jak nigdy, właśnie wtedy wszystko się zacina.

Rozdział trzeci: „Nowy Dzień”

To miał być sztandar Jerzego Wójcika, a o mały włos nie stał się gwoździem do trumny. „Pierwszy numer nowego dziennika Agory „Nowy Dzień” od dzisiejszego ranka jest dostępny w kioskach. Gazeta będzie wydawana 6 dni w tygodniu w cenie 1 zł. Jedynie w czwartki, kiedy publikowany będzie dodatek telewizyjny, cena nowego dziennika wyniesie 1,50 zł. Już od poniedziałku czytelnicy nowego dziennika mogą wziąć udział w konkursach SMS-owych, w których do wygrania będą m.in. samochody i telewizory” – pisał portal Wirtualnemedia.pl w listopadzie 2005 roku, gdy flagowy wówczas projekt Agory trafił do sprzedaży.

I jeszcze jedno zdanie z tamtego komunikatu wydawcy: „To gazeta środka i całkowicie autorski projekt Agory”. Czytaj: Jerzego Wójcika i Wojciecha Fuska, którzy rzecz całą wymyślili od „a” do „zet” (Wójcik) i forsowali na rozmaitych ważnych forach w redakcji i spółce (Fusek, który następnie ją wydawał).

Reporter nr 3: – Jurek był stworzony dla „Nowego Dnia”, a „Nowy Dzień” – dla Jurka. Jego rytm pracy, gonitwa za dobrym newsem, opracowanym w sposób rzetelny i nienaciągany, ale jednak – mocny i idący w emocjonującą sensację. To wszystko sprawdzało się na łamach „GW” i brzmiało rzeczywiście jak dobry plan na coś, co może nie był do końca tabloidem, ale miało inklinacje tabloidowe. Cóż, okazało się, że nie można być „w rozkroku” między poważnym dziennikiem, a tabloidem. Wszyscy wiemy, jak skończyło się to dla „Nowego Dnia”.

Ponoć inspiracją dla powstania niby-tabloidu Agory miała być gazeta z wyłącznie dobrymi informacjami, wydawana w Ameryce Południowej, którą Wójcik (wraz z przyjacielem na dobre i na złe, Grzegorzem Piechotą) znaleźli i próbowali ten model przeszczepić na polski grunt. – Nie będziemy tabloidem. Będziemy pierwszą w Polsce popularną gazetą środka. Nie zamierzamy epatować krwią, agresją, obrzydlistwem, golizną i skandalem jak to często robią brukowce. Na pewno jednak będziemy mieć pazur a tam gdzie trzeba pokażemy kły. Będziemy od tabloidów mądrzejsi – nie będziemy obrażać ani straszyć naszych czytelników. Będziemy żywsi i lżejsi od gazet politycznych. No i będziemy nowocześniejsi i ciekawsi od prasy regionalnej. Będziemy bliżsi życia i zwykłego człowieka. Będziemy dostarczać rzetelnej informacji, mocnych wrażeń i trochę humoru – tak credo nowego dziennika określał ówczesny dyrektor marketingu i promocji dziennika, Michał Rutkowski.

W styczniu 2006 roku pisaliśmy, że – jak wynikało z danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy – średnia sprzedaż „Nowego Dnia” w listopadzie roku poprzedniego wyniosła 210 972 egz. To nie było dużo, jak na tamten nakład. Wydawca założył sobie, że dziennik stanie się rentowny w 2008 roku, ale akcjonariusze zdecydowali inaczej: pismo należy zamknąć i to niemal natychmiast po jego odpaleniu. Dziennik – otwierany ogromnym nakładem środków i sił, także dziennikarskich i redakcyjnych – zlikwidowano w lutym 2006 roku, po trzech miesiącach ukazywania się. – Strata? Dla spółki, liczona w pieniądzach – na pewno tak. Ale dla Wójcika? Czy ja wiem? Może po prostu nauczka i krok do przodu. To mógł być gwóźdź do trumny jego kariery w Agorze, ale Jurek podniósł się z tego nadzwyczajnie prędko i już wkrótce zaczął przygotowywać jedno z największych, najbardziej spektakularnych swoich pomysłów – mówi Reporter nr 4.

Rozdział czwarty: „Przystanek Europa”

Kiedy już wszyscy w Agorze myśleli że „jest po Wójciku” (przynajmniej ci mniej zorientowani), on w kilka miesięcy po „Nowym Dniu” zostaje szefem działu społecznego w „Gazecie Wyborczej” i zaczyna przygotowywać jedną z ciekawszych akcji społecznych – „Przystanek Europa”, która potem zaowocuje kolejnymi jego akcjami: „Przystankiem Polska”, a w ostatecznym rozrachunku i z czasem – codzienną kolumną reportażu „Witamy w Polsce”.

Pomysł na „Przystanek Europa” był prosty. W maju 2006 roku sześciu reporterów, rekrutowanych głównie z lokalnych oddziałów „GW’, redakcja wysłała do największych stolic europejskich, by na miejscu sprawdzili, jak wygląda sytuacja Polaków za granicą. Przez dwa tygodnie na łamach „Gazety Wyborczej” ukazywały się reportaże, opinie ekspertów z kraju i zagranicy, sondaże. Dziennikarze prowadzili blogi, na których opisywali swoje zmagania z zagranicznymi rynkami pracy. Akcja zainicjowała dyskusję wokół tematu wyjazdu Polaków na Zachód, wprowadziła do świadomości publicznej problem masowej emigracji, jej skali i zagrożeń, ale też szans jakie z niej płyną.

Nic więc dziwnego, że jeszcze jesienią tego samego roku redakcja przygotowuje nową odsłonę akcji: „Przystanek Polska”. Tym razem w kraj rusza dwunastka reporterów. – „Celem akcji jest sprawdzenie, czy grozi nam wyjazd kolejnego miliona obywateli oraz odpowiedź na pytanie, co się musi w Polsce zmienić, żeby emigranci chcieli wracać, a kolejni nie musieli wyjeżdżać” – mówił wtedy Jerzy Wójcik, szef projektu.

Potem jest codzienny reportaż na łamach „dużej” „Wyborczej”, ukazujący się w kolumnie „Witamy w Polsce”. To tam reporterzy z całego kraju opisują to, co widzą na co dzień. Projekt pilotuje od początku Wójcik z Piechotą, z czasem przechodzi on w ręce Piotra Głuchowskiego. Codzienny reportaż w tak dużym (całokolumnowym) zakresie to ewenement na skalę nie tylko Polski, ale i okazja dla dodatkowego, dobrego zarobku dla publikujących tam codziennie dziennikarzy z lokalnych oddziałów. To tak rodzą się talenty dziennikarskie, które potem przechodzą pod skrzydła „Dużego Formatu” – zresztą prowadzonego przez pewien czas przez współpracownika Wójcika z czasów gorzowskich, Włodzimierza Nowaka.

Wójcik wymyśla (lub patronuje) jeszcze kilku akcjom, z większym lub mniejszym sukcesem przeprowadzanym na łamach „Wyborczej” : „Powrót taty”, „Męska muzyka”, czy „Jazda po polsku”. Jest też „ojcem chrzestnym” „Wysokich Obcasów Extra”.

Aż w końcu nadchodzi styczeń 2011 roku i Jerzy B. Wójcik ze znakomitego redaktora, pełnego pomysłu inicjatora – awansuje na zastępcę redaktora naczelnego. A to już zupełnie inna historia.

Rozdział piąty: Wicenaczelny i wydawca

W 2011 roku Wójcik zastąpił na stanowisku wicenaczelnego Piotra Pacewicza, który miał skupić się bardziej na pisaniu (ostatecznie w 2012 roku stracił etat, odszedł z firmy i założył OKO.Press). Nadal pilotował swoje „oczko w głowie” czyli „Witamy w Polsce” i akcje społeczne, ale powoli stawał się coraz bardziej nadredaktorem (ta nazwa przylgnie za kilka lat do niego na dobre). – Jego cechy, dotychczas traktowane jak przywary dobrego redaktora, jak wymaganie tekstów na wyśrubowanym poziomie, czy praca w niemożliwych godzinach, nasiliły się jeszcze. Są tacy, którzy mówią, że Jurek przestał wtedy widzieć ludzi w redakcji, że zaczęły się liczyć dla niego wyniki, ale to nieprawda. Był zawsze „do pogadania”, a „swoich” traktował jeszcze bardziej wymagająco, niż innych – mówi jeden ze współpracowników Wójcika.

Jesienią 2016 roku Jerzy Wójcik zostaje wydawcą „Gazety Wyborczej”. Dostaje znacznie większy zakres obowiązków, czytaj: „władzy”. Odpowiada już teraz za wyniki finansowe „GW” i realizację jej celów strategicznych. Na co dzień kieruje pracami zespołów sprzedaży, działów wsparcia, marketingu i promocji oraz redakcji, także lokalnych oddziałów. Pilotuje też jeden ze swoich „koników”: płatne subskrypcje. – W Polsce i w większości krajów EU, płatne treści były nie do pomyślenia. Zakwestionowałem wszechobowiazujacy model w internecie – treści dziennikarskie są w necie za darmo, a wydawcy żyją z reklam. Jakoś nikt mercedesów nie rozdaje za darmo, i klienci się nie dziwią, że muszą płacić. Dlaczego z jakościowym dziennikarstwem ma być inaczej? – mówi nam Wójcik.

Wtedy zaczyna się to, co skończy się jesienią 2021 roku: ludzie, którzy zależą od Wójcika zaczynają coraz głośniej mówić, że „nadredaktor” oderwał się od zespołu. Wielu ma żal za zwolnienia, których – jeśli nie wręczał osobiście – to był przynajmniej pod nimi podpisany. Sytuacji nie poprawia to, że Wójcik coraz mocniej izoluje się od zespołu, a decyzje personalne podejmuje szybko, jak to on, i nie zawsze są to decyzje sprawiedliwie, w odczuciu tych, których one dotyczą. – Ale taka chyba jest rola szefa, koszty bycia przywódcą. Szefa nie da się lubić tak po prostu – mówi nam w styczniu 2022 roku Jerzy Wójcik. – Trzeba podejmować niepopularne decyzje, nawet kosztem tego, że traci się sympatię u części załogi. Z drugiej strony proszę jednak pamiętać, że gdy zarząd mnie próbował zwolnić, ponad 350 pracowników podpisało się pod listem w mojej obronie. To rzadkość – dodaje.

To z tego okresu (2017 – 2018 rok) pochodzą opowieści o Jerzym Wójciku, który w otoczeniu swojego „dworu” przemierza szybkim krokiem korytarze (czy raczej: szerokie szlaki między biurkami) na Czerskiej, a dziennikarze kulą się, nie wiedząc czy nie idzie do nich z wypowiedzeniem umowy. – Oczywiście to przesada, nie wiem, kto to panu powiedział, ale Jurek nigdy nie biegał po korytarzach z wypowiedzeniami. Z drugiej strony to dobrze oddaje psychozę, jaka wtedy panowała – mówi współpracownik Wójcika.

I ci, którzy go szanują i ci nienawidzący zgadzają się, że gdy dyrektor wydawniczy był na pokładzie „GW”, w redakcji panował twórczy ferment, wiele się działo. Ile w tym zasługi jego, ile współpracowników – trudno powiedzieć. Dziś – i to pewne – nastroje siadły.

Rozdział szósty: Wojna

W roku 2016 do władzy dochodzi PiS, w fotelu prezesa Telewizji Polskiej rozsiada się Jacek Kurski – a już kilka miesięcy później szefostwo „Gazety Wyborczej” ogłasza, że rezygnuje z reklamowania się w TVP. Twarzą tej zmiany jest wydawca. – „Gazeta Wyborcza” jak żaden inny dziennik w Polsce pokazuje jak medium postrzegane dotychczas jako tradycyjne, może odważnie i nieszablonowo walczyć o uwagę czytelnika w przestrzeni internetowej zdominowanej przez szybkie i często niesprawdzone informacje. Chcieliśmy aby te cechy były widoczne także w naszej nowej kampanii reklamowej. Przy tej okazji podjęliśmy również decyzję o całkowitej rezygnacji z emisji spotów reklamowych „Gazety Wyborczej” w TVP w 2017 r. – uznaliśmy, że częsta ostatnio obecność „Gazety Wyborczej” w wydaniu głównym „Wiadomości” wystarczająco wspiera rozpoznawalność marki dziennika w tym kanale – komentował w komunikacie prasowym.

Gdy zaczyna się Brexit, to Wójcik decyduje, by wysłać na Wyspy Stanisława Skarżyńskiego. To wówczas jedyny korespondent polskich mediów, opisujący z bliska to, co dzieje się w Wielkiej Brytanii. Z inicjatywy wydawcy „Gazety Wyborczej” powstaje też fundusz śledczy dla polskich mediów, szkoła redaktorów, a także prenumeraty dla bibliotek, fundowane przez redakcję.

Bo dyrektor wydawniczy firmuje nie tylko rozpoczynającą się wówczas wojny Agory z rządem, lecz też dobre zmiany w redakcji. W 2018 roku „GW” odświeża „Magazyn Świąteczny” i pozyskuje nowych autorów. Kilka miesięcy wcześniej (maj 2017 r.) wprowadza nową aplikację mobilną. W 2021 roku rusza Klub Wyborcza.pl. Wszystkie te nowości spółka firmuje twarzą Wójcika, który szeroko opowiada w mediach o nowościach. Ma o czym mówić, bo wiele z nich to po prostu jego pomysły, dopracowane przez zespół. – Jego zespół, jego ludzie, którzy chwytają i rozwijają jego pomysły, to bezcenne uzupełnienie energii i pomysłowości Jerzego. Bez nich z pewnością osiągnąłby znacznie mniej. Bo choć rzutki i pomysłowy, bywa też chaotyczny, bałaganiarski i niecierpliwy – mówi jedna z wybitnych dziennikarek „GW”.

Gdy zaczyna się nowa odsłona rządów PiS, „Gazeta Wyborcza” – będąca permanentnie w opozycji do tej władzy – zaczyna odczuwać zarówno brak reklam od spółek Skarbu Państwa, jak i coraz dokuczliwsze procesy, wytaczane przez przedstawicieli rządzących. I znowu: to Jerzy Wójcik bardzo często, jako wydawca i nieoficjalny „nadredaktor”, wypowiada się, komentując te walki z PiS. Tak jest do czerwca 2021 roku, kiedy po raz pierwszy pojawiają się informacje, że zarząd Agory chciałby się go pozbyć. I to jest nowa wojna, w której póki co Wójcik przegrywa.

Zaczyna się od tego, że zarząd Agory informuje o planowanym połączeniu segmentu prasowego spółki (obejmującym głównie „Gazetę Wyborczą” i Wyborcza.pl) i pionu Gazeta.pl w jeden obszar biznesowy „realizujący wspólny cel wzrostu subskrypcji cyfrowych oraz wpływów reklamowych ze wszystkich powierzchni serwisów internetowych Agory S.A.”. Firma zaczyna przegląd opcji strategicznych dotyczących działalności internetowej i mówi się o zwolnieniu Wójcika. To pierwsza salwa w tej wojnie.

Kierownictwo „Wyborczej” (pierwszy zastępca redaktora naczelnego Jarosław Kurski, wicenaczelni Aleksandra Sobczak, Roman Imielski, Bartosz Wieliński i Mikołaj Chrzan oraz dyrektor operacyjny Wojciech Bartkowiak, a także doradca Fundacji Gazety Wyborczej i były wicenaczelny Piotr Stasiński) wysyła w odpowiedzi maila, w którym pisze, iż nie akceptuje „ani treści, ani trybu decyzji zarządu”. Wskazują też jednoznacznie: „To właśnie Jerzy Wójcik powinien kierować połączeniem serwisu Wyborcza.pl z portalem Gazeta.pl. Do tego celu nasz obecny wydawca powinien dobrać zespół menedżerów, którzy już zdobyli unikalne w Polsce doświadczenia, mają kompetencje oraz osiągnęli sukcesy w tej dziedzinie”.

Rozdział siódmy: Za burtą czy nie?

W listopadzie 2021 r. zarząd Agory zwalnia Wójcika z pracy – po 28 latach, jak podkreślają portale (nie tylko branżowe). Redakcja jest zaszokowana, takiego wystrzału w swoją burtę się nie spodziewała. – Powód i tryb zakończenia współpracy z dyrektorem wydawniczym to sprawa pomiędzy wydawcą jako pracodawcą a pracownikiem – przekazała wówczas portalowi Wirtualnemedia.pl Nina Graboś, dyrektor ds. komunikacji korporacyjnej w Agorze.

W odpowiedzi na protest naczelnych przeciwko zwolnieniu Jerzego, zarząd pisze maila, w którym zarzuca Wójcikowi (ale i Jarosławowi Kurskiemu), że w czasie pandemii zwrócił się do spółki „z propozycją nowych warunków pracy – wyłącznie dla siebie samych. Ich oczekiwania obejmowały m.in. 12-miesięczne okresy wypowiedzenia, dodatkowe 12-miesięczne odprawy, dodatkowe urlopy zdrowotne, samochody i pełną opiekę medyczną dla rodzin”. Ludzie w redakcji nie wierzą: – To blef. Wójcik piłował ludzi do granic ich fizycznych możliwości, ale nie poszedłby na to, żeby za ich plecami coś sobie załatwiać – mówi nam jeden z reporterów.

Ostatecznie Jerzy Wójcik znalazł się (formalnie) poza Agorą, mimo starań szefostwa redakcji, by wrócił do pracy. Przynajmniej tak twierdzi zarząd. Czy czyta teraz „swoją” gazetę? – Oczywiście że czytam, to wciąż najlepsza polska gazeta, papierowa i cyfrowa. Jestem prenumeratorem wyborcza.pl, mam subskrybcję “Na 100 lat”. A emocje? No cóż, “na życie patrzeć bez emocji?”, podobnie z gazeta, nie potrafię – mówi w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl.

No i ma też swoje zdanie na temat zwolnienia z „Wyborczej”, zgoła odmienne od stanowiska zarządu. – Do „Gazety Wyborczej” zapisywał mnie Adam Michnik, i tylko on mógłby mnie z niej wypisać. Jeśli pan pyta o tryb mojego powrotu, to odpowiem tak: trudno wracać do czegoś od czego się nie odeszło. Zresztą pracuje dla redakcji: wkrótce ukaże się mój tekst w „Wyborczej”. Bo ja nie jestem wyłącznie pracownikiem Agory – mówi na koniec, podkreślając z mocą ostatnie zdanie: – I nie aspiruję.

Czytaj więcej na: https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/jerzy-wojcik-agora-kto-to-jest-czemu-zwolniony