Granica empatii

Lokalne media patrzą na kryzys oczyma państwowych służb

Agnieszka Sadowska: "Tylko raz widziałam, że policjant zapytał przy mnie migrantów, czy chcą wody. I wyjął zgrzewkę. Tylko raz!"

Wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej przykuły uwagę mediów z całego świata. Z wyjątkiem tych miejscowych.

Dzwoni pan Anatol – mieszkający w okolicy zalewu Siemianówka przy granicy z Białorusią. – Wracajcie. Mam grupę w lesie – mówi. Dziennikarka Joanna Klimowicz i Agnieszka Sadowska, fotoreporterka z „Gazety Wyborczej” Białystok, niedawno od niego wyjechały, po wywiadzie o migrantach. Tym razem Anatol natknął się na 13 Jezydów – członków prześladowanej na Bliskim Wschodzie mniejszości religijnej. – Nacja mocno dotknięta przez potworne nieszczęścia, ocaleńcy z doliny Sindżar, w 2014 roku ISIS dokonało tam rzezi – mówi Klimowicz.

W lasku za gęstymi choinkami dziennikarki „GW” spędziły z uchodźcami cały dzień i kawał nocy. – Do dzisiaj, gdy o tym mówię, mam łzy w oczach – Sadowskiej łamie się głos.

Migranci byli od wielu dni w lasach i na mokradłach. Wymęczeni, przestraszeni, wygłodniali, w butelkach mieli żółtą wodę z rzeki, ze źdźbłami trawy. Dziennikarki dały im, co miały w aucie: gruszki, kanapki, wodę mineralną. Gdy uchodźcy przekonali się, że kobiety mają dobre zamiary i że nie wydadzą ich Straży Granicznej – co robiło wielu mieszkańców Podlasia – dwaj dorośli mężczyźni zaczęli rozdzierająco płakać.

Sadowska przez smartfonowego tłumacza rozmawiała z rodzeństwem migrantów. Brat opowiadał jej, że w swoim kraju dalej są dręczeni, nawet siedem lat po ludobójstwie. Siostra próbowała jeść. W jednej ręce ogórek, w drugiej gruszka. – Ale nie dawała rady. To jedzenie jakby jej puchło w gardle – opowiada mi Agnieszka i płacze. – To jest nieludzkie. Ludzie gadają o nich, że są źli, że to kryminaliści, a ty widzisz dziecko w takiej sytuacji – dodaje fotoreporterka.

Pan Anatol wysłał po obiady i ubrania dla migrantów. Przyjechali też wolontariusze, by opatrzyć uchodźców. W nocy dziennikarki rozstały się z nimi. Ale kontakt mają nadal. Głównie z Husejnem – chłopakiem, który najlepiej mówił po angielsku. – Byłam przeszczęśliwa, gdy mogłam zobaczyć szczęście jego mamy, kiedy był już bezpieczny w Niemczech – opowiada Klimowicz.

To była jedna z wielu akcji pomocowych w lesie, w jakich brali udział dziennikarze „Gazety Wyborczej” Białystok.

TU SIĘ DZIEJE HISTORIA

Białostocki dodatek „GW” opublikował od połowy sierpnia do 8 grudnia 330 tekstów poświęconych granicy. Średnio prawie trzy na dzień. „Zespół był tak wycieńczony pracą, że Mikołaj Chrzan – odpowiedzialny za oddziały lokalne – podesłał im dodatkowych dziennikarzy do pomocy” – opowiada Roman Imielski, jeden z wicenaczelnych „Gazety Wyborczej”. Faktycznie, malutka, czteroosobowa redakcja po ponad dwóch miesiącach maratonu w listopadzie została zasilona dziennikarzami „GW” z kraju (m.in. Pawłem Figurskim z „GW” Kraków). – To było duże wsparcie dla nas – potwierdza Joanna Klimowicz.

To także z tego oddziału „Wyborczej” pochodzi najwięcej zdjęć migrantów i akcji z nimi związanych. Agnieszka Sadowska jest autorką słynnych zdjęć „dzieci z Michałowa” obrazujących malutkie brzdące wypchnięte kilka godzin później z całymi rodzinami. – Bardzo wiele organizacji zwracało się do nas, bo chciały drukować je na plakatach, transparentach, ogłoszeniach itp. Również media współpracujące z Agencją Wyborcza.pl pobierały te zdjęcia około 400 razy – informuje mnie Beata Łyżwa-Sokół z tej agencji fotograficznej.

Joanna Klimowicz od lat pisze o migrantach, dawniej najczęściej o uchodźcach z Czeczenii. Obecny kryzys humanitarny śledzi od samego jego początku, jeszcze zanim zaistniał w mediach. To ona, razem z redaktorem naczelnym i fotoreporterem „GW” Białystok Grzegorzem Dąbrowskim, opisała pierwszy udokumentowany przypadek push-backu, czyli wypchnięcia przez granicę białoruską migrantów, którzy weszli już na teren Polski.

W temat zaangażowała się tak bardzo, że gdy we wrześniu zrobiła sobie cztery dni przerwy i wyjechała do greckich Salonik, nie mogła tam sobie znaleźć miejsca. – Byłam wściekła i miałam do siebie żal, że jestem na urlopie, a nie przy granicy. Nie wypoczywałam. Ciągle czytałam komunikatory, informacje o tym, co się dzieje w nadgranicznej strefie. Serce i głowa zostały tu – wspomina. Od tego czasu do momentu rozmowy 8 grudnia dziennikarka wzięła tylko jeden dzień wolny. Miał być cały weekend, ale gdy wracała z Warszawy, znaleziono zwłoki migranta pod granicą. I już znów pisała.

Fotoreporterka Agnieszka Sadowska też od sierpnia jest prawie codziennie w terenie. Od Sejn po Czeremchę. W samym listopadzie, jeżdżąc na interwencje i spotkania z wolontariuszami, zrobiła ponad 3,2 tys. km, choć w drugiej połowie miesiąca ruch migrantów na granicy już mocno zmalał.

Z redakcji dostała carte blanche – bez pytania kogokolwiek mogła ruszyć w teren, gdy tylko dostawała na telefon pinezkę z pozycją migrantów w lesie.

Kilkanaście razy jechały z Joanną na takie akcje, także nocami. Nie wszystkie przynosiły efekt, czasem nie udało się znaleźć nikogo albo pogranicznicy byli szybsi – złapali już uchodźców i ich wywieźli. Sadowska dolicza się 14 akcji w lesie, które udokumentowała swoim aparatem.

Dziennikarki poznawały tragiczne historie migrantów – ucieczki z rodzinnych wiosek lub obozów, a potem push-backi na bagna, do rezerwatów czy historie pobić przez Białorusinów. Słuchały o wycieńczeniu, głodzie, pragnieniu, poronieniach. Oglądały zniszczone stopy i widziały, jak polskie służby traktują tych ledwo żywych ludzi. Niektórzy z nich nie pili czystej wody od pięciu, sześciu dni.

– Tylko raz widziałam, że policjant zapytał przy mnie migrantów, czy chcą wody. I wyjął zgrzewkę. Tylko raz! – podkreśla Sadowska. Nie zapomni Somalijczyków, z których jeden był tak wyczerpany, że nie miał siły wejść po drabince na pakę ciężarówki.

A żołnierz tylko krzyczał po polsku: „Wchodzić! Wchodzić!”. Jakiś wolontariusz wciągnął uchodźcę jak worek kartofli. – To wygląda tak nieludzko, że czasem miałam skojarzenia z czasami wojennymi i wywózkami – opowiada fotoreporterka.

– Nawet gdybym nie pracowała dla „Gazety Wyborczej”, też bym ich fotografowała. Bo u nas dzieje się ponura historia i trzeba jej dać świadectwo – tłumaczy swoje zaangażowanie Sadowska. Klimowicz: – Muszą być dowody na to, jak ci ludzie byli traktowani. By w przyszłości można było rozliczyć winnych.

„Wyborcza” w Białymstoku nie organizowała zbiórek dla migrantów. Ale znajomi dziennikarek, którzy wiedzieli, że te jeżdżą codziennie w teren, znosili im rzeczy dla migrantów. A one przekazywały je wolontariuszom.

Innych lokalnych mediów prawie w ogóle przy strefie nie było. Z pewnymi wyjątkami.

„KURIER PODLASKI”: MOŻEMY PATRZEĆ W LUSTRO

Zbiórkę rzeczy dla uchodźców zorganizowała redakcja „Kuriera Podlaskiego” – lokalnego tytułu z Siemiatycz. – Strasznie nam żal tych ludzi uwięzionych między dwiema granicami. Mieliśmy kontakt z aktywistami, którzy im pomagają. I chcieliśmy zmienić nastawienie naszych czytelników – tak o powodach rozpoczęcia zbiórki opowiada Anna Kondraciuk, sekretarz redakcji „Kuriera Podlaskiego”.

Członków tej redakcji bolała postawa mieszkańców, którzy uwierzyli w to, co mówiła im propaganda „Wiadomości” TVP: że migranci to terroryści. Przez lata mieszkańcy Siemiatycz masowo jeździli dorabiać na Zachód i tam nielegalnie pracowali. Teraz jakby o tym zapomnieli. – Chcieliśmy się przeciwstawić narracji rządowych mediów i gazet Orlenu – dodaje Kondraciuk.

Zaczęli od rozmowy z Kurdem z Austrii, który przyjechał do Polski, by pomóc rodakom w pułapce na granicy. „Są w lesie od 11 dni. Bez jedzenia, bez picia. Chorzy. Jest z nimi kilkanaście osób. Kilka zmarło” – opowiadał. Tekst poruszył wszystkich. Już następnego dnia „Kurier” pisał, że pomoc migrantom jest legalna. Redakcja ogłosiła zbiórkę darów na rzecz uchodźców i dalej pisała o nich. Głównie na podstawie relacji ludzi, którzy sami jeździli pomagać do lasu. – Naszą rolą było wytłumaczyć ludziom, że migranci zostali oszukani przez białoruskie władze i trzeba im pomóc przeżyć – dodaje sekretarz redakcji. Opisywali, że mieszkańcy Czeremchy robią to samo.

Redakcję spotkał za to hejt. W negatywnych komentarzach sporo było głosów emigrantów z Polski na Zachód. Ale też odzew na apel o pomoc był bardzo duży. – Ludzie, z początku bardzo przeciwni, zaczęli przynosi dary. Prosili tylko, by nie podawać ich nazwisk. Bali się sąsiadów – opisuje Kondraciuk. Najpierw czytelnicy wyczyścili sobie szafy, wysyłając używane ubrania. Potem pojawiły się nowe rzeczy z metkami: śpiwory, odzież, buty, skarpety. Później fala jedzenia: konserwy, suche produkty, odżywki energetyczne. Wreszcie folie NCR, powerbanki, leki, odżywki dla dzieci, pampersy, środki higieniczne.

– Nie wiem, ile tego było. Kilka transportów rzeczy przekazywaliśmy osobom przy granicy. Kilku znajomych policjantów brało odżywki, by rozdawać je uchodźcom, gdy ich spotkają – mówi Kondraciuk. Ale po scenach z Kuźnic pokazywanych w telewizji, gdzie ogromna grupa migrantów próbowała siłą przebić się przez przejście graniczne, „Kurier” miał telefony z kpinami: „Przyślemy ciężarówkę kamieni, by uzbroić migrantów do dalszych ataków”.

Zbiórka nadal trwa, choć redakcja sygnalizuje, że już jest zawalona darami.

Czy bali się, że przeciwstawiając się tak ostro opinii swoich czytelników, stracą na tym biznesowo? – Chyba nie straciliśmy. A przynajmniej możemy sobie spojrzeć w twarz w lustrze – kończy Kondraciuk.

WIEDZA O MIGRANTACH? OD SAMORZĄDOWCÓW

Inne lokalne media z pogranicza właściwie zignorowały temat migrantów. Gdy Klimowicz dostała informację o interwencji pod Sejnami – daleko z Białegostoku – próbowała zainteresować nią tamtejszą lokalną gazetę. „Ale to już nie mój powiat” – usłyszała. – Ktoś, kto tak mówi, nie powinien siebie nazywać dziennikarzem – nie kryje emocji Klimowicz.