
Nic dziwnego, że biskupi pod rękę z wielkimi umysłami na prawicy rozsiewają po świecie apel wzywający rodziców do wypisywania swoich dzieci z przedmiotu edukacja zdrowotna. Oprócz celów politycznych, które przyświecają biskupom oraz prawicowym obsesjonatom jest jeszcze moralna podstawa takiego działania. Otóż istnieje ewidentna sprzeczność między postawą i słowami hierarchów oraz polityków PiS, a założeniami ideowymi nowej podstawy programowej.
Innymi słowy, chwalebne cele, jakie przyświecają Ministerstwu Edukacji Narodowej, które chce, aby nasze dzieci wyrosły na ludzi, mają się nijak do niechlubnych metod, jakimi posługują się biskupi. Byłoby wręcz dziwne, gdyby biskupi odnaleźli się w dokumencie MEN – to dwa różne światy. Świat kłamstwa i natręctw oraz świat porozumienia i szacunku.
Biskupi, którzy politykują, nie powinni oczekiwać taryfy ulgowej, gdy mowa o elegancji polemicznej, o ile bowiem w kwestiach wiary są autorytetami, to w kwestiach politycznych, jak i wielu sprawach społecznych, nie mają pojęcia, o czym mówią. Zastrzegam to zaraz, bo ton tej wypowiedzi może wydawać się nieco konfrontacyjny.
List i akcja, bo deprawują dzieci
Lektura „Listu Prezydium Konferencji Episkopatu Polski w sprawie nowego przedmiotu edukacja zdrowotna” już dawno nie powinna wywoływać żadnych emocji, pochodzi on bowiem z 14 maja tego roku. Cóż kiedy tu przed początkiem nowego roku szkolnego biskupi postanowili go przypomnieć, bo wielce podoba im się akcja środowisk prawicowych, które nawołują do wypisywania dzieci z zajęć w ramach nowego przedmiotu. List ten więc – zdają się mówić hierarchowie – ludzie Kościoła powinni na nowo przestudiować. I to najlepiej „w duchu zrozumienia i pokory”.
„Prowadzona przez niektóre media propaganda podkreśla, że w edukacji zdrowotnej chodzi o zdrowie uczniów, a tymczasem w istotnej swej części przedmiot ten zawiera treści dotyczące tzw. zdrowia seksualnego, których celem jest całkowita zmiana w postrzeganiu rodziny i miłości” – piszą biskupi. Kłamią.
Podstawa programowa nowego przedmiotu nazwanego edukacja zdrowotna zawiera jedenaście podstawowych punktów. I tylko jeden, który należy uznać za dotyczący zdrowia seksualnego (bo też nazywa się „zdrowie seksualne”). Chyba że ktoś uznaje za seksualny punkt „dojrzewanie”, ale zakładam, że wszyscy jesteśmy tu zdrowi. Pozostałe punkty to: wartości i postawy, zdrowie fizyczne, aktywność fizyczna, odżywianie, zdrowie psychiczne, zdrowie społeczne, zdrowie środowiskowe, internet i profilaktyka uzależnień oraz system ochrony zdrowia.
Biskupi zatem – kłamiąc – są wybitnie daleko od założeń podstawy programowej, która wskazuje, że zachowania niegodne i pozbawione szacunku do drugiego człowieka (z pewnością takim zachowaniem jest kłamanie) nie powinny nigdy mieć miejsca („Uczeń dowiaduje się, w jaki sposób jest odpowiedzialny za własny rozwój, wymienia kompetencje, które pomagają prowadzić świadome i szczęśliwe dorosłe życie”).
Rodziny ponoć nie ma
Dalej biskupi piszą, że „Tematyka seksualności w ramach edukacji zdrowotnej jest oderwana od kontekstu małżeństwa i rodziny. Małżeństwo jest tu tematem prawie nieobecnym, zaś rodzina – rozumiana jako ojciec, matka i dzieci – jest całkowicie zmarginalizowana”. Gdyby tylko przeczytali podstawę programową, a nie opierali się na ideologicznych przesłankach, z łatwością dostrzegliby, że eksperci napisali, że uczeń powinien potrafić „wskazać sposoby dbania o więzi rodzinne z matką, ojcem, rodzeństwem i dalszą rodziną.” Oraz że „uczeń wyraża i komunikuje swoje uczucia, budując prawidłowe relacje w rodzinie oraz innych grupach społecznych, nawiązując bezpieczne relacje interpersonalne”. Albo że „uczeń zna czynniki wpływające na atmosferę w rodzinie oraz prawa i obowiązki dziecka i rodziców”. Lub też, że „zna funkcje rodziny oraz jej rolę w życiu osobistym, potrafi opisać jej prawidłowe funkcjonowanie i wartość dla człowieka”. I jeszcze że: „jest świadomy zmian, jakie mogą występować w rodzinach, takich jak separacja, rozwód, adopcja czy choroba, wie, jak radzić sobie w tych sytuacjach”.
Biskupi zatem – manipulując – są dalecy od celów, jakie przyświecają ekspertom od edukacji zdrowotnej. Ci bowiem w części na temat zdrowia społecznego wskazują, że trzeba umieć rozpoznawać „manipulację w swoim otoczeniu”, a uczeń powinien „reagować na nią asertywnie” i „omawiać sposoby rozwiązywania problemów i konfliktów, w tym alternatywne metody rozwiązywania sporów, takie jak mediacje”.
Ale jest erotyzacja
Polscy hierarchowie w liście z 14 maja piszą też wprost: „Według założeń nowego przedmiotu, uczniowie mają być od najmłodszych lat poddawani erotyzacji”. Obsesja Kościoła na punkcie seksu nie jest niczym nowym, tu jednak naprawdę mogłaby doczekać się jakiejś fachowej psychologicznej analizy. Bo potem jest jeszcze, że „edukacja zdrowotna wprowadza do szkoły genderową koncepcję płci” albo że pojęcie tożsamość płciowa oraz kwestie prawne i społeczne osób LGBTQ+, mogą ponoć prowadzić do podjęcia decyzji o zmianie płci, czyli – czytamy dalej – „nieodwracalnego okaleczenia ciała młodych ludzi i wielkiej tragedii dla nich samych i ich rodzin”.
W czym przejawia się „erotyzacja od najmłodszych lat”? Przytoczmy najlepiej cały fragment podstawy programowej dotyczący życia seksualnego w części dla klas IV-VI
(młodszych przedmiot nie obejmuje): „Uczeń rozumie pojęcia zdrowia seksualnego i seksualności oraz omawia ich rolę w życiu człowieka. Omawia pojęcie autonomii cielesnej, wie, jak asertywnie o nią dbać, oraz rozumie, jakie zachowania dorosłych lub rówieśników są przekroczeniem granic intymnych. Zna przepisy prawne dotyczące ochrony seksualności osób poniżej 15. roku życia i potrafi wskazać miejsca, gdzie można uzyskać pomoc w sytuacjach zagrożenia. Zna budowę i podstawowe funkcje narządów płciowych wewnętrznych i zewnętrznych oraz wyjaśnia proces zapłodnienia. Potrafi wymienić najważniejsze fakty dotyczące ciąży, porodu i opieki nad noworodkiem. Uczeń wymienia stereotypy płciowe oraz wyjaśnia ich wpływ na funkcjonowanie człowieka”
To jest erotyzacja według biskupów/według normalnie myślących dorosłych ludzi (niepotrzebne skreślić).
Biskupi – widząc wszędzie erotyzację – ewidentnie sprzeniewierzają się idei, jaka przyświeca ekspertom w programie edukacji zdrowotnej. Ci bowiem podkreślają, że na zajęciach już nastolatek „identyfikuje elementy seksualizacji oraz presji związanej z podjęciem aktywności seksualnej, obecne w mediach społecznościowych, kulturze młodzieżowej oraz w otoczeniu, a także wymienia sposoby przeciwdziałania im i radzenia sobie z nimi”.
Oraz deprawacja i demoralizacja
Na koniec biskupi – zapewne w duchu zrozumienia – w mocnych słowach apelują do rodziców: „Nie wolno Wam zgodzić się na systemową deprawację Waszych dzieci, która ma być prowadzona pod pretekstem tzw. edukacji zdrowotnej. W trosce o wychowanie i zbawienie, apelujemy, abyście nie wyrażali zgody na udział Waszych dzieci w tych demoralizujących zajęciach”. A zatem deprawacja i demoralizacja. Eksperci zapewne mieliby uwagi do tych bezsensownych hiperboli. Chcą bowiem, że aby już dzieci z klas IV-VI „w relacjach międzyludzkich wykazywali empatię, potrafili spojrzeć na sprawy z perspektywy innych osób”. Dla biskupów to za wiele.
A piszę to wszystko w pełni świadomy swojej roli potrójnego rodzica i członka Kościoła jednocześnie. Rodzica, który wiele razu zawiódł, i który wie, jak niełatwa to rola. I wie, jak bardzo może pomagać tutaj szkoła. I który ma świadomość, o jak ważnych obszarach życia mówi edukacja zdrowotna. I który znów zdał sobie sprawę, jak bardzo biskupi błądzą i oddalają się od wspólnoty.