
Ostrzeżenie: jeśli jesteś w dziennikarskim fachu stosunkowo krótko, to czytasz ten tekst na własną odpowiedzialność. Bo może on wprowadzić cię w osłupienie i niedowierzanie, może też wywrócić do góry nogami twoje myślenie o mediach. Albo może zrodzić w twojej głowie myśl: „co ten Feluś gada”. Akurat tym ostatnim efektem przejmuję się najmniej. Tymczasem zaczynamy podróż pod hasłem: “kiedyś to było tak…”.
Na początek krótki, ale nie bez znaczenia dla tej opowieści, rys historyczny. Do dziennikarstwa wchodziłem na początku lat 90. Rzemiosła uczyłem się pod okiem starszych kolegów w “Dzienniku Polskim” i “Echu Krakowa”. Były to czasy, kiedy w redakcjach paliło się papierosy, teksty rodziły się w maszynach do pisania, w drukarniach królowali linotypiści i metrampaże, a pager wydawał się cudem techniki.
I kiedyś, w tamtych czasach, to było tak, że dziennikarze z różnych redakcji się szanowali, kolegowali, a w piątek szli na piwo. Pomagali sobie, dzielili się numerami telefonów do ważnych osób, współpracowali podczas obsługi dużych wydarzeń.
Wtedy też mieli różne poglądy polityczne, ale nie zwalczali się, tylko spokojnie siadali przy jednym stole na wspomnianym piwie.
A dziś? Sami dobrze wiecie jak jest. Nie ma czegoś takiego jak środowisko dziennikarskie. Są podszyte polityką klany, które się tłuką niemiłosiernie. A na barykadzie między nimi siedzą (na szczęście jest ich jeszcze trochę) tzw. symetryści, czyli dziennikarze, którzy uporczywie próbują uprawiać ten zawód według jego szlachetnych zasad. Opluwani z obu stron barykady.
Jedna z takich zanikających zasad to szanowanie pracy konkurencji. Jak ciężko czasem podać źródło, powołać się na redakcję, która coś ujawniła. Jak się muszą nagimnastykować niektóre media, by ominąć to święte prawo. Jednym z takich wytrychów to formułka: „potwierdzają się informacje, że…”. Ale kto pierwszy ją podał już nie pada. Taką intelektualną złodziejką jest też coraz częściej sztuczna inteligencja. Nie tak dawno temu duży portal, rękami AI, zerżnął bezczelnie z innego dużego portalu tekst będący efektem wieloletnich obserwacji dociekliwego i porządnego dziennikarza.
Kiedyś to było tak, że w redakcjach można się było nauczyć roboty, bo działał klasyczny mechanizm: mistrz uczy czeladnika. Owszem, czasem to była ciężka nauka, okraszona soczystymi wulgaryzmami, które padały po przeczytaniu tekstu młodego. Ale potem mistrz siadał z praktykantem i tłumaczył, jak napisać, żeby było dobrze.
Dziś coraz mniej mistrzów i nie ma czasu, żeby się pochylać nad młodymi. Poza chwalebnymi wyjątkami, gdy ta czy inna redakcja prowadzi czasem jakiś program stażowy.
Gdy dziś uczę studentów, jak poprawnie zbudować informację i opowiadam im o zasadzie odwróconej piramidy, że najważniejsze jest na początku, to zaraz dodaję, żeby się nie przywiązywali do tej wiedzy, bo jeśli trafią jako tzw. redaktorzy internetu do popularnego serwisu, to zaraz się przekonają, że najważniejsze jest na końcu, a czasem to go nawet w ogóle nie ma.
Kiedyś to było tak, że redakcje żyły własnym życiem, a redaktor naczelny to był ktoś. Miał autorytet, rządził niepodzielnie. Owszem, z różnym skutkiem, bo w tamtych trudnych ekonomicznie czasach wychodzenia z komuny łatwo było o wywrotkę. Ale redakcje miały dużo więcej “powietrza” do działania.
Dziś redakcje są fragmentem potężnie rozbudowanych korporacji, pełnych specjalistów od wszystkiego. Pracując w takich medialnych fabrykach czasem odnosiłem wrażenie, że dla korporatów redakcje są swego rodzaju utrapieniem, że wszystko mogłoby pójść o niebo lepiej, gdyby nie one, generujące ciągle jakieś problemy.
I w tej korporacyjnej gęstwinie redaktor naczelny znaczy coraz mniej. Musi mieć wyjątkowo mocną pozycję i autorytet, by walczyć o redakcję, a nie tylko o swoją karierę i pensję. Walczyć na przykład w sytuacji, gdy napiera reklama ze swoimi interesami.
Kiedyś to było tak, że między redakcją a reklamą był wysoki mur. Dziś trzeba tworzyć skomplikowane i wielostronicowe kodeksy regulujące styk tych dwóch organizmów.
Wróćmy na koniec do dziennikarzy.
Kiedyś to było tak, że ludzie wykonujący ten zawód cieszyli się społecznym zaufaniem. W 1991 roku ufało nam 75 proc. społeczeństwa. W 2023 roku już tylko 33 proc. To co robimy? Dalej się naparzamy i idziemy na dno (nie tylko w rankingach zaufania) czy idziemy na piwo?