Elżbieta Turlej, dziennikarka „Newsweeka”, długo w pamięci nie musi szukać takiego tematu. Zaledwie kilka miesięcy temu na Facebooku dostała wiadomość od nieznajomego człowieka. Czytał jej poprzednie teksty, dlatego napisał właśnie do niej. Polecił zająć się sprawą Dagmary Kaźmierskiej, celebrytki znanej z formatu „Królowe życia” emitowanego w TTV i reality show „Dagmara szuka męża” w TV4. Kaźmierska stawiała wtedy pierwsze kroki w polsatowskim „Tańcu z gwiazdami”.
– Mężczyzna nie podawał szczegółów, ale zapewniał, że powinnam przyjrzeć się tej kobiecie, że to niedopuszczalne, że występuje teraz w „Tańcu z gwiazdami”, bryluje na salonach, a ma mroczną przeszłość i przestępstwa na swoim koncie – opowiada Turlej. Przejrzała internet, kilka dni później oddzwoniła do informatora i wprost powiedziała, że tematem się nie zajmie. Kaźmierska napisała już autobiografię, w której opisała, jak prowadziła agencję towarzyską. W książce przyznała też, że siedziała w więzieniu. – Informator był zdziwiony, że odpuszczam, ale stwierdziłam, że ludzie znają te fakty z jej życia, więc nie widziałam sensu przyglądania się temu – wyjaśnia dziennikarka. Burzliwe życie celebrytki wydawało jej się też zbyt błahym tematem dla takiego czasopisma, jakim jest „Newsweek Polska”. – Zlekceważyłam, zaniechałam – przyznaje.
Kilka tygodni później, dokładnie 25 kwietnia, internetowy Goniec opublikował pierwszy z cyklu materiał o dawnej przestępczej działalności Kaźmierskiej, w którym na podstawie akt sądowych opisano m.in. historię Marii A., kobiety pracującej w agencji towarzyskiej Kaźmierskiej, pobitej przez nią i zgwałconej na jej zlecenie. – Fatalnie, że odmówiłam temu czytelnikowi, że nie zgłębiłam tematu, bo jednak przeciętny Kowalski, w tym ja, nie wiedział, kim naprawdę jest ta kobieta – pomyślała od razu Turlej, gdy zobaczyła artykuł Gońca w czasie codziennego przeglądu mediów społecznościowych i prasy.
Potem przyszedł żal, bo materiał okazał się hitem. Ludzie mówili o nim, dzielili się tą informacją. W dodatku publikacja Gońca doprowadziła do tego, że Kaźmierska zniknęła z tanecznego show, a programy z jej udziałem wycofano z kanałów TV i platform internetowych. – Zadziałała moc sprawcza mediów. A mogłam w tym wziąć udział – stwierdza z żalem Turlej.
CZERWONA LAMPKA ZAWIODŁA
Gdy Sławomir Skomra, dziennikarz Jawnego Lublina i News4media, słyszy o mocy sprawczej, to od razu przypominają mu się dwie sprawy, przy których mógł tego doświadczyć. Mógł, bo niestety nie doświadczył. – Miałem temat w ręku. Wystarczył jeden, dwa telefony. Ale miałem inne bieżące sprawy. Nie zapaliła mi się czerwona lampka, żeby rzucić wszystko i się tym zająć – mówi. Wraca tym samym do maja 2011 roku, gdy był jeszcze dziennikarzem lubelskiego oddziału „Gazety Wyborczej”.
W skrzynce mailowej znalazł donos, w którym anonimowy autor informował, że lubelskie lotnisko w Świdniku, jeszcze przed otwarciem (oficjalnie uruchomiono je w grudniu 2012), kupuje limuzynę, która ma służyć do wożenia VIP-ów i załóg samolotów do hotelu. Wymagane parametry ujęte w przetargu spełniało wyłącznie ekskluzywne volvo S80. – To było coś niebywałego. Żadne lotnisko nie dysponowało takimi samochodami. W dodatku port lotniczy w Świdniku jeszcze nie działał, a już kosztował. Temat był superatrakcyjny – opowiada Skomra. Był przekonany, że anonim trafił wyłącznie do niego, więc może dzień poczekać.
– Następnego dnia rano robiłem sobie prasówkę i zobaczyłem, że wszyscy mają teksty o limuzynie. Od redaktorów dostałem ochrzan – wspomina.
Na publikacje lokalnych gazet zareagowali m.in. akcjonariusze spółki oczekujący wyjaśnień, a prezydent Lublina Krzysztof Żuk wezwał radę nadzorczą portu do ściślejszego nadzoru nad finansami spółki. – Afera zrobiła się na tyle głośna, że lotnisko zrezygnowało z kupna luksusowego volvo. Interwencja, którą podjęły gazety, zadziałała.
– Temat sam się pchał w moje ręce. Do jego zrobienia wystarczył telefon do rzecznika portu. Gdybym się bardziej postarał, mógłbym też wydzwonić dwa inne lotniska, które powiedziałyby, że nie praktykują takich rzeczy – mówi.
Na swoją obronę ma to, że zaniedbanie informacji nie wynikało z niechęci, tylko – jak to zwykle bywa w pracy lokalnego dziennikarza – z nawału innych tematów i obowiązków. – Gazetę papierową trzeba było zapełnić. Jeśli zamiast dwóch ustalonych i zapowiedzianych wcześniej tekstów oddałbym jeden, choć ciekawszy, to wciąż w gazecie zostaje dziura na jeden tekst – stwierdza. Dużo się jednak dzięki temu nauczył. – Gdy dostaję takie informacje, pilnuję, żeby ta czerwona lampka już zawsze mi się zapalała. Nawet kosztem zostania po godzinach staram się nie przerzucać tematu na kolejny dzień – mówi.
ŻEBY KTOŚ ZROBIŁ TO, CO JA POWINIENEM
O tym, jak ważna jest ta czerwona lampka w głowie, przekonał się też Tomasz Patora, dziennikarz śledczy „Uwagi” TVN, laureat polskich i zagranicznych nagród dziennikarskich.
Wraz z Marcinem Stelmasiakiem, jeszcze w „GW Łódź”, mieli informatorów w różnych służbach. – Sprawdzonych, ale takich, którzy dla swojego bezpieczeństwa nie chcieli się z nami bezpośrednio kontaktować, tylko przez człowieka, który był z nimi związany – wyjaśnia Patora.
Informator przekazywał dziennikarzom informacje, które wymagały weryfikacji, ale przez pewien czas jego wiadomości były niezawodne. Układ przestał się sprawdzać, gdy dziennikarze zauważyli, że mężczyzna zaczął przekręcać pewne fakty, koloryzować je. – Na jednym ze spotkań opowiedział nam kilka historii, w których mylił nazwy firm, nazwiska, które od razu były łatwo weryfikowalne. Uznaliśmy go odtąd za mało wiarygodnego i z przymrużeniem oka traktowaliśmy to, co opowiadał – wspomina Patora.
A w czasie spotkania mówił m.in., że Aleksander Kwaśniewski, ówczesny prezydent Polski, ułaskawił skazanego za morderstwo Petera Vogla, który w czasie przerwy w odbywaniu kary w niewyjaśnionych okolicznościach dostał paszport, wyjechał do Szwajcarii, a potem w tamtejszym banku miał obsługiwać konta czołowych polityków Lewicy, na które miały wpływać łapówki.
– Oczywiście wtedy tak szczegółowych informacji nie mieliśmy. Padło tylko hasło o ułaskawieniu bankiera Lewicy. Temat olaliśmy – przyznaje Patora. Potem nie mieli już okazji do niego wrócić, bo miesiąc później przeczytali o sprawie w „Życiu Warszawy”. – Pluliśmy sobie w brodę, że nie podążyliśmy za tym, co powiedział nasz informator. Historia przepadła nam bezpowrotnie, a była smaczna dziennikarsko.
Wśród historii, których Patora nigdy nie zrobił, a powinien zrobić – jak sam stwierdza – jest interwencja w sprawie starszej kobiety z Wielkopolski. – Do dziś pamiętam, jak się nazywa – mówi Patora. Zgłosiła się do niego w 2010 roku, niedługo po tym, jak przeszedł do TVN-u z „Wyborczej”.
Kobieta ze swoim mężem zarządzała fabryką spożywczą, na której oboje zarobili fortunę. Mężczyzna – zdaniem bohaterki – wykorzystując układy z policją, prokuraturą, sądem, pozbawił ją majątku. Patora pojechał do niej na dokumentację. – Jej mieszkanie przypominało dom osoby obłąkanej. Każde pomieszczenie było zawalone dokumentami z informacjami o wszystkich sytuacjach związanych z jej mężem od czasu ich rozwodu – wspomina dziennikarz. Kobieta od 10 lat żyła tylko tym. – Mówiła nieskładnie, chaotycznie, ale pomyślałem, że skoro już przyjechałem, to poczytam najważniejsze dokumenty, o których przygotowanie wcześniej poprosiłem – mówi.
Dokumenty rzeczywiście potwierdzały historię kobiety, jej były mąż był powiązany z prokuraturą, policją i co najgorsze z miejscowym notariuszem i wydziałem ksiąg wieczystych, który sfałszował dokumenty. – Byłem jednak bezradny. Nie ma reportażu telewizyjnego bez bohatera, a kobiety, która zgłosiła się do mnie, nie dało się pokazać tak, by nie wyglądała na chorą psychicznie. Z punktu widzenia reportażysty historia była bezużyteczna. Mimo to wiedziałem, że moja niedoszła bohaterka ma rację – wyjaśnia Patora. Do dziś zastanawia się, czy gdyby pracował wtedy jeszcze w gazecie, dałby radę pomóc kobiecie.
Bohaterka uznała, że skoro Tomasz Patora nie zajął się jej sprawą, to i on jest częścią spisku przeciwko niej. Spisała go na straty.
Siedem lat później, w 2017 roku, do dziennikarza „Uwagi” zadzwonił reporter z lokalnych mediów. Chciał się dowiedzieć, co sądzi o sprawie, bo dostał prośbę o interwencję. – Mega się ucieszyłem, kibicowałem mu. Mówiłem: „Jak tylko możesz, zrób to, bo kobieta ma rację” – opowiada. Patora nie śledził już, czy dziennikarz w końcu zajął się tematem. W regionalnych portalach artykułu o procederze fałszowania dokumentów, przejmowania majątku i skłóconych małżonkach nie znaleźliśmy. – Chciałbym, żeby ktoś zrobił to, co ja powinienem był zrobić, a czego nie zrobiłem – podsumowuje z żalem.
NIE KISIĆ TEMATÓW
Podlasie, lasy, piękne, naturalne tereny. I mieszkańcy walczący z pobliską firmą, która wytwarzała węgiel aktywny do filtrów, a przy okazji zanieczyszczała pyłem sąsiednie osiedla i zatruwała wodę. – Dostałem do nich kontakt od znajomego znajomych z prośbą, żebym pomógł – mówi Piotr Świerczek, dziennikarz śledczy TVN24.
Jeden z mieszkańców przekazał mu na pendrivie zdjęcia nieszczelnych instalacji i nagrania pokazujące nieprawidłowości przy produkcji. – Kiedy zobaczyłem materiał zdjęciowy, temat wydał mi się atrakcyjny. Powiedziałem, że się tym zainteresuję – opowiada Świerczek.
Przyszedł jednak inny temat, ważniejszy, pilniejszy. Nie ukrywa, że stacja widziała go też w innej tematyce, więc u niego lądowały głośne, mocne polityczne sprawy, niekoniecznie związane z ekologią i problemem ludzi walczących z uciążliwymi warunkami mieszkalnymi. Firma z Podlasia zeszła na dalszy plan. Świerczek parę miesięcy zwodził głównego informatora. Obiecywał, że jak skończy inny temat, to Podlasie będzie następne. – Naprawdę miałem cały czas coś innego, więc zwodzenie nie było celowe – tłumaczy się. – W dodatku czułem ten temat, chciałem go zrobić. Wierzyłem, że w końcu się tym zajmę. Zwłaszcza że zdjęciowo był dobrze udokumentowany, więc wydawał się łatwy do zrobienia – dodaje.
Cały czas woził pendrive’y w aucie i obiecywał sobie, że na pewno dziś je wyjmie. Mijały tygodnie i wpadł w ślepy zaułek. Czuł dziwny przymus, który zresztą sam sobie narzucił, i zablokował się. Informator w końcu się poddał i przestał pytać. – Ale był tak zły na mnie, że zażądał zwrotu pendrive’ów, żeby mi pokazać, że dałem ciała – mówi Świerczek. – Bo dałem ciała. Ten temat to mój dziennikarski wyrzut sumienia – stwierdza.
Minęło 10 lat, a Świerczek żałuje, że nie pomyślał wtedy trochę szerzej. – Zachowałem się jak egoista, a nie jak osoba, która powinna pomóc ludziom. To było głupie. Trzeba było znaleźć kogoś, kto to zrobi – mówi. Albo przynajmniej spróbuje zrobić. – Bo tak naprawdę w ogóle nie zweryfikowałem tej historii, więc w sumie nie wiem, kto miał rację i czy prawda nie leżała gdzieś po środku – dodaje.
Z tej sprawy wyciągnął wnioski. Dziś bez wahania przekazuje tematy, których sam nie da rady zrobić. – Nie mogę kisić tematu dla siebie. Nawet gdyby wydawał się najlepszy, nawet gdyby za niego można było dostać nagrody. Widz jest ważniejszy niż moja ambicja. Jeśli mam znowu coś stracić, mieć pretensje do siebie i ktoś ma mieć pretensje do mnie, to wolę przekazać temat. Niech ktoś zrobi to do newsów czy w formie reportażu, ale niech to powstanie – mówi.
Do niezrealizowanej historii z Podlasia wrócił, gdy odbierał pierwszą nagrodę Grand Press za reportaż „Siła kłamstwa” o podkomisji smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Z sceny w czasie przemowy przypominał, że każdy dziennikarz ma taki temat, który traktuje jak dziecko. Pielęgnuje go, dba, ale później porzuca.
– Tę nagrodę dostałem za to, że nie porzuciłem tematu o Smoleńsku i byłem konsekwentny. Ale w przemowie tak naprawdę nawiązywałem do Podlasia, bo robiąc „Siłę kłamstwa”, z tyłu głowy miałem podlaską historię. Obiecałem sobie, że ona się nie powtórzy. To pozwoliło mi nie porzucić Smoleńska. Wszystko było więc konsekwencją tego jednego wyrzutu sumienia – stwierdza.
Choć nie wyklucza, że były też inne tematy, na które nie zareagował, bo maili i wiadomości na Twitterze ma pełno. Podlasia nie może sobie jednak wybaczyć.
Zaledwie parę tygodni temu wrócił do niego myślami, gdy sprzątał auto i znalazł pendrive ze zdjęciami. – Nie oddałem go. To mój kolejny wyrzut sumienia. Nie odważyłem się też jeszcze zadzwonić do mężczyzny, który się ze mną kontaktował, i go przeprosić – mówi Świerczek.
TEMAT BYŁ, ALE NIE BYŁO ŹRÓDEŁ
– Zwodzenie też mam na koncie, i to całkiem niedawne, choć nie tak spektakularne – przyznaje się Sławomir Skomra. Do redakcji Jawnego Lublina odezwał się człowiek, którego matka jechała miejskim autobusem z małym torebkowym pieskiem. Została ukarana mandatem, bo zwierzę nie miało kagańca. Mężczyzna był oburzony, uważał, że wymagany kaganiec to przesada. – Sprawdziłem regulamin MPK i faktycznie widnieje w nim zapis, że psy muszą mieć kaganiec lub podróżować w transporterach – mówi Skomra. Pomyślał, że opiszę tę historię, ale będzie ona tylko pretekstem do zorganizowania dużej miejskiej akcji, by nieżyciowy regulamin zmienić. – Może sięgnąć po rozwiązania z innych miast, od innych przewoźników? – takie pomysły chodziły mu po głowie.
Skomra skontaktował się z czytelnikiem, obiecał mu ponowny kontakt i na tym się skończyło. Przyszły święta wielkanocne, urlop, a ostatnio szczyt kampanii przed eurowyborami. Temat się rozmył. Skomra z jednej strony wciąż ma nadzieję wrócić do sprawy, zrobić interwencję i przy okazji dziennikarską akcję społeczną. – Z drugiej strony jeśli w tekście napiszę, że pani dostała mandat kilka miesięcy temu, w marcu, to artykuł straci na sile rażenia – nie ukrywa.
Odraczanie jednej z interwencji Tomasz Patora może liczyć nie w miesiącach jak Skomra, a w latach. – To była sprawa na zasadzie: temat rodzi temat – opowiada Patora. Po „Łowcach skór” Patorę i Stelmasiaka traktowano jako specjalistów od branży funeralnej. Pogrzebowcy zgłaszali się więc do nich z różnymi historiami. I ta wypłynęła właśnie od jednego z renomowanych zakładów pogrzebowych w Krakowie. – Nazwaliśmy to „zimne urny” – mówi Patora.
Był 2006 rok i dynamiczny moment rozwoju branży kremacyjnej. W skrócie: chętnych było za dużo, pieców za mało. Samo zdobycie zezwolenia na wybudowanie takiej konstrukcji zajmowało średnio pięć lat. Do tego trzeba doliczyć prace budowlane, a potem remonty i naprawy. Przedstawiciele zakładów pogrzebowych, którzy zwozili ciała do jednego z krematoriów na Śląsku, zwrócili uwagę na to, że dostają urny z prochami zaledwie po 30–40 minutach, i w dodatku są one zimne. – To było nieprawdopodobne. Zazwyczaj odbiera się prochy po dwóch godzinach i urna z prochami musi być jeszcze ciepła – wyjaśnia Patora. Do tego zakłady zgłaszały, że mimo konserwacji jednego z pieców (w krematorium były dwa) przeprowadzano wciąż taką samą liczbę kremacji.
Padły więc podejrzenia, że właściciel krematorium ciała układał w piwnicy, palił je hurtowo w nocy, a do urn wsypywał popiół z przygotowanej wcześniej skrzynki ukrytej za piecem. To mogło oznaczać, że tysiące rodzin pochowały prochy wcale nie swoich bliskich.
– Ale nie mieliśmy na to potwierdzenia – tłumaczy Patora. Dziennikarze próbowali obserwacji zakładu. Chcieli, żeby zatrudnił się tam ich zaufany człowiek. Mieli też pomysł, by do jednej z trumien podłożyć mikronadajnik i sprawdzić, co się z nim stanie. – Nic nie wypaliło. Chodziliśmy kilka miesięcy wokół tego tematu, ale zderzyliśmy się ze ścianą – wspomina. Sprawę często przedstawiał studentom na zajęciach, jako tę, której nie zrealizował z powodu braku dowodów. – Bo co innego wiedzieć, że tak jest, a co innego to udowodnić. Wszystko się tu spinało. Od początku wiedzieliśmy, że to jest temat, tylko nie było źródeł – mówi.
Patora zdążył zmienić pracę, tematykę interwencji. Co prawda informatorom zapowiedział, że jeśli dojdzie nowy element, to się odezwie, ale był przekonany, że warunki się zmieniły i proceder się skończył.
Temat powrócił po dziewięciu latach. Materiał ukazał się w 2015 roku w „Superwizjerze TVN” po tym, jak skontaktował się z nim były pracownik śląskiego krematorium. Patorze udało się dotrzeć do jeszcze innego pracownika oraz pasierbicy właściciela krematorium, którzy opowiedzieli, co tam się działo. Wrócił więc też do swoich informatorów. Sąd potwierdził ustalenia dziennikarza, ale właściciel krematorium nie został ukarany. Zdaniem Patory prokuratura nie dążyła do doprowadzenia do procesu właściciela krematorium.
NIE CZUŁEM, PRZEPUŚCIŁEM
Brak dowodów, czasu, lenistwo, przeoczenie, niezgłębienie tematu – wszystko to powoduje dziennikarskie zaniechania. Ale czasem o odrzuceniu tematu decyduje coś jeszcze.
Kilkanaście lat temu do „Gazety Wyborczej” w Lublinie zgłosił się mężczyzna ukarany mandatem przez straż miejską w jednym z miast województwa lubelskiego. Jego wykroczenie zostało zarejestrowane przez kamerę miejskiego monitoringu. Mężczyzna zaczął zgłębiać ówczesne przepisy i wykrył, że straż miejska postępuje niezgodnie z prawem, posługując się takimi nagraniami. – Mężczyzna opowiedział mi dokładnie sytuację. Wskazał przepisy, które jasno mówiły, w jakich wypadkach straż miejska może karać za wykroczenia zarejestrowane przez kamery. Uznałem, że rzeczywiście ma rację. Natomiast temat zwyczajnie mnie nie porwał. Nie miałem do niego przekonania – tłumaczy Skomra. Patrząc z boku, temat miał wszystko, żeby się ponieść i odbić szerokim echem. Dziennikarz stwierdził jednak, sam dziś się sobie dziwiąc, że sprawa jest zbyt hermetyczna i niekoniecznie zainteresuje szerokie grono czytelników. – Nie leżała mi po prostu – przyznaje.
Zazwyczaj decyzje o tym, nad czym pracuje, podejmuje sam. Przez to wszelkie błędy zapisują się na jego koncie, nie musi ich współdzielić. Wtedy jednak przedyskutował zgłoszenie czytelnika z innym dziennikarzem z redakcji, który stwierdził, że również niespecjalnie czuje temat. Tym tylko utwierdził Skomrę w przekonaniu, że warto zająć się czymś innym. Ostatecznie uznał, że nie pomoże.
Kilka tygodni później na sprawę mandatu i straży miejskiej natknął się, przeglądając konkurencyjny tytuł. – Tekst nie był porywający, ale doprowadził do tego, że straż miejska zaprzestała takich praktyk. To drugi temat, w którym przekonałem się o mocy sprawczej mediów i drugi mój grzech zaniechania. Miałem okazję coś zmienić w samorządzie, a sprawę przepuściłem. Pomyliłem się – przyznaje.
JUŻ MI PRZESZŁO
Magdalena Grzebałkowska, pisarka i reporterka, gdy trafiła do „Dużego Formatu”, nie miała wyczucia, który temat jest dla niej, a który nie, więc brała wszystkie. Wydawało jej się, że tak trzeba. Nie miała śmiałości, żeby odmawiać. Już jako pisarce przytrafiła jej się sytuacja odwrotna. Natrafiła na temat, który chciała opisać, ale nie zdecydowała się na to.
– Marzyłam, żeby napisać książkę o Jerzym Kosińskim – opowiada.
Twórczość pisarza znała od dzieciństwa. Poza tym pojedzie do Ameryki – planowała – porozmawia z nietuzinkowymi ludźmi. – O to przecież chodzi w tej pracy. Nie o pisanie – śmieje się.
Snuła nieśmiałe plany, co chciałaby konkretnie opisać. Rozmawiała nawet wstępnie o tym z wydawcą. Jednocześnie pracowała nad książką „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”. Gdy ją skończyła, musiała odpocząć. Historię Kosińskiego nosiła więc w głowie przez kilka lat. – Trochę się z tym tematem kokietowałam – przyznaje Grzebałkowska.
Gdy w końcu była gotowa zabrać się do materiału o pisarzu, okazało się, że temat jest już zaklepany. – W dodatku zajął się nim mój dobry kolega – mówi. Dwie książki o tej samej postaci nie miałyby racji bytu. Stwierdziła więc, że nie będzie wstrzymywać przyjaciela. W końcu zgłosił się pierwszy.
Przez dobre 10 lat chodziła za nią za to historia Marii Konopnickiej. – Wszystkim i wszędzie mówiłam, że to jest świetny temat, ale go nie zrobię, dlatego że jestem reporterką. W wypadku tej poetki nie spotkam już na swojej drodze nikogo, kto by ją znał za życia – mówi.
Gdy historia Kosińskiego nie wyszła, pomyślała, że widocznie Konopnicka jest jej pisana. – Właśnie kończę o niej książkę – mówi. – Temat okazał się wspaniały. Był trudny reportersko, ale przez to bardzo ciekawy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – podsumowuje Grzebałkowska. Na tym jednak nie koniec, bo zaledwie kilka tygodni temu dowiedziała się, że kolega o Kosińskim jednak nie napisze. Zrezygnował i zaproponował, by to ona wróciła do tematu. – Chyba już nie chcę. Przeszło mi – przyznaje. – Myślałam o tej książce w 2021 roku. Trzy lata to duży odstęp czasu w przypadku osoby, która zmarła tak dawno temu. Mogli odejść już ważni świadkowie jego życia. Kiedy pisałam książkę o Komedzie, to w pierwszym roku po jej skończeniu zmarło pięciu moich rozmówców. Nie dotarłabym do nich, gdybym zajęła się tematem dosłownie trzy lata później – tłumaczy.
– Zawsze byłem ogromnym fanem Janusza Głowackiego – mówi Kacper Sulowski, reporter magazynu „Czarno na białym” TVN 24. Dziennikarz namiętnie czytał wszystkie jego dramaty, znał całą jego biografię. „Antygonę w Nowym Jorku” recytował z pamięci. Podobnie jak jego książkę „Z głowy”, której fragment prezentował na konkursach recytatorskich jeszcze w liceum.
W 2015 roku pojechał do Kazimierza Dolnego na festiwal Dwa Brzegi, w którym Głowacki brał udział. – Do „Co Jest Grane” miałem zrobić z nim wywiad – wspomina Sulowski, wtedy dziennikarz kulturalny lubelskiej „GW”.
Podczas festiwalu Grażyna Torbicka rozmawiała z pisarzem m.in. o kondycji polskiego nowego dramatu. Sulowski z pisarzem nie porozmawiał. – Z jakichś powodów, których zupełnie już dziś nie pamiętam, musiałem wrócić do Lublina. Ale pomyślałem sobie, spoko, przecież Głowacki bywa w Kazimierzu, ja mam blisko. Kiedyś się spotkamy, uda się innym razem – opowiada.
Temat odłożył na półkę, pojawiły się kolejne i tak minęły dwa lata. W sierpniu 2017 roku, jadąc samochodem, usłyszał w radiu, że Janusz Głowacki nie żyje. – Siedziałem w aucie i nie dowierzałem. Poleciała mi łza. Po pierwsze, odszedł wielki człowiek, zasłużony dla polskiej literatury i kultury. Po drugie, nie udało mi się z nim porozmawiać. To był dla mnie jeden z celów, misja do spełnienia w moim dziennikarstwie, jeszcze wtedy kulturalnym – mówi.
Obejrzał jeszcze raz potem spotkanie Głowackiego z Torbicką w Kazimierzu. – Rozmowa o jego dramatach, nowojorskich historiach była cudowna. Zawsze chciałem z nim o tym pogadać i już nie pogadam. Przez własne zaniechanie nie zrobię tego wywiadu.
***
Ten tekst Aleksandry Pucułek pochodzi z magazynu „Press”