„Internetem nie zamachasz”

Rozmowa z Bartkiem Chacińskim, wicenaczelnym "Polityki"

– Mam zmysł szczura okrętowego. Odchodziłem z gazet, zanim się wywalały. Tak odszedłem z „Machiny”, z „City Magazine”. Z „Przekroju” też dwa lub trzy lata przed katastrofą – mówi Bartek Chaciński

– Włączasz TVN 24, widzisz tam, że ludzie rozmawiają o polityce. Rozumiem to. Ale jako drugi w telewizyjnym prime timie jest po polityce sport, a to już dla świata kultury policzek – mówi Bartek Chaciński, wicenaczelny „Polityki” w okładkowej rozmowie z Weroniką Mirowską.

Piszesz do „Polityki” o kulturze, zwłaszcza o muzyce, masz cotygodniowy terminarz nowości płytowych – w czerwcu było ich ponad 160 – prowadzisz bloga, do tego rubrykę o języku, masz cotygodniową audycję w radiu, a ostatnio zostałeś zastępcą redaktora naczelnego „Polityki”. Czasem śpisz?

To jest rutyna tygodniowa. W piątek muszę wstać wcześnie, bo wprawdzie w nocy wracam z radiowej Dwójki, ale wtedy wychodzą wszystkie nowe płyty. Wpisuję je do swojego arkusza excelowego. Zacząłem go kiedyś prowadzić, bo mnie wkurzyło, że nie ma nigdzie miejsca w sieci, w którym mogę znaleźć wszystkie informacje o nowościach płytowych.

Oczywiście to jest część pracy, za którą nikt mi nie płaci. Wykonuję ją z własnej woli.

W sobotę rano robię playlistę i siadam, bo tych płyt trzeba posłuchać. Zobaczyć, co jest ciekawego, choćby po łebkach. Moje słuchanie przypomina trochę to, jak kiedyś słuchało się w sklepach muzycznych. Nie wszyscy pewnie pamiętają, ale było tam coś takiego, jak wiszące na ścianie przesłuchiwarki płyt CD.

Oczywiście w tej chwili umożliwiają to także Spotify, Tidal i inne serwisy. Robię to wszystko, żeby nie zdziadzieć, bo mój główny lęk – a właściwie fobia związana z muzyką – jest taki, że wychowywałem się na pokoleniu Niedźwieckich, Kaczkowskich i Brzozowiczów.

I co z tego wynika?

Prawie każda osoba, którą kiedyś śledziłem, w pewnym momencie zaczynała się kręcić w kółko, zostając przy pewnego rodzaju muzyce. Wiedziałem z góry, co u nich usłyszę, i przestawałem odkrywać nowe rzeczy, bo oni nie fundowali mi niczego kompletnie zaskakującego. Są takie badania, które mówią, że około 35. roku życia zatrzymuje się w nas potrzeba odkrywania nowości, w kulturze ogólnie, a w muzyce w szczególności.

W tym wieku gust się ustala?

Wiąże się to też ze stabilizacją życiową, rodziną, dziećmi, stałą pracą. Nie kontaktujemy się już tak intensywnie z nowymi przypadkowymi ludźmi, którzy mogliby nas czymś zaskoczyć i o coś wzbogacić. Więc ja sam się zmuszam, by się ruszać, poznawać nowe rzeczy. A i tak nie znajdziesz na mojej playliście trapu, nie ma tanecznego EDM-u, mało jest dance-popu.

Więc prawdopodobnie tylko żyję złudzeniem, że jestem na bieżąco.

Pisałeś w „Biblii dziennikarstwa”: „Cóż z tego, że znam 30 płyt Milesa Davisa, skoro kompletnie nie mam pojęcia o wykonawcy, który miesiąc temu zrobił w internecie karierę nielegalnym remiksem nagrania wielkiego Trębacza?”.

Od sześciu tygodni śledzę OLiS, czyli listę najpopularniejszych singli w streamingu. Zespół Modelki jest od pięciu czy sześciu tygodni na pierwszym miejscu. Znasz Modelki?

Nie.

No właśnie. Ja też je znam tylko dlatego, że śledzę listę OLiS i przeglądam czasami to, co tam się dzieje.

Sama, choć skończyłam szkoły muzyczne, do niedawna nie miałam pojęcia, że istnieje ktoś taki jak Young Leosia – o ile nie przekręciłam pseudonimu.

Nie przekręciłaś. Jej kariera trwa ledwie kilka lat, ale Young Leosia doczekała się już podopiecznej, którą jest Bambi. Young Leosia ma też własną wytwórnię, która publikuje nagrania Bambi, a przynajmniej publikowała do niedawna, bo nie zaryzykuję twierdzenia, że nadal razem pracują, gdyż ten świat zmienia się zbyt szybko.

Pisałeś, że dziś 20-letni youtuber wie o specyficznych gatunkach sztuki więcej niż niejeden dziennikarz branżowy.

Bo to kwestia specjalizacji. Youtuberzy często mają niszowe zainteresowania, które docierają tylko do publiczności z tej niszy. Ale w skali całego globu ta nisza może być wielomilionowa i nie ma granic językowych. Nawet nie dlatego, że wszyscy mówią po angielsku. Mogą mówić po chińsku albo milczeć, widz często ogląda to, co youtuber pokazuje na ekranie, a do tego nie trzeba słów. Żaden dziennikarz nie ma z nimi szans.

Nie tylko w zasięgach.

Dochodzi do tego ważna kwestia, która cieszy ludzi od marketingu – kwestia ich podatności na korupcję. Od zawsze zarzucano mediom, że duży reklamodawca może je – choćby podprogowo – korumpować, płacąc miliony za reklamy. Choć ten wpływ był zapośredniczony przez redakcję i nie dotyczył konkretnego dziennikarza.

A w wypadku influencerów mamy do czynienia z korupcją na poziomie osobistym. W dodatku czasem za barter. Jeden zrobi lub powie coś za szminkę, a drugi za aparat fotograficzny do testów. Są bardzo pożytecznym i tanim medium reklamowym dla marek i producentów.

W dodatku po nich przyjdą nowi, którzy też będą potrzebować szminki albo aparatu.

Twoimi szminkami mogły być CD od wydawców płyt. Nie żal Ci kolekcji, której już wkrótce na niczym nie odtworzysz? 

Nie wierzę w to, że płyty CD znikną, a myślę, że nawet mogą stać się niedługo takim nowym winylem. Winyle wróciły. W dzisiejszych czasach sprzedaż 100 płyt winylowych jest dla artysty więcej warta niż tysiące streamów na Spotify. Kupno płyty to jest nasze potwierdzenie, że cenimy i wspieramy danego artystę. Bardzo lubię winyle, ale kompakty doceniam teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie mam już gdzie przechowywać płyt w mieszkaniu, a potrzebuję ich do radia.

Możesz być tym ostatnim Mohikaninem, który zamacha prawdziwą płytą.

No fakt, nie zamachasz internetem. To jest tak jak z gazetami, które są zamkniętą całością. Możesz je przechować na półce. Tymczasem ten stary serwis „Przekroju”, przy którym pracowałem przez kilka lat, przepadł. Tych wszystkich tekstów już nie ma. Nie ma tekstów z „Machiny” w sieci. Przepadły – stąd popularność profilu Skany ze Starej Machiny na Facebooku. A jeśli jakiś artysta wycofa się z umowy z serwisem streamingowym, to też zniknie z usługi, za którą zapłaciłem.

Mając na półce płytę tego artysty, nie jestem zależny od nikogo, kto mi tę muzykę dostarczy w jakiejkolwiek formie. Rozumiem więc ludzi korzystających ze streamingu, sam słucham w podróży, bo to wygodne. Ale wolę płyty.

Masz drogie złote kable do głośników?

Nie, moje głośniki na Allegro kosztują około tysiąca złotych. Wzmacniacz i kompakt są przyzwoitej francuskiej firmy Micromega, kupiłem łącznie pewnie za tysiąc pięćset złotych na Allegro. To niezawodny sprzęt z ładnym brzmieniem. Ja nie jestem słuchaczem od tego, żeby mi sprzęt robił dobrze. Ja jestem słuchaczem, żeby usłyszeć, co dany artysta tam nagrał. Są ludzie, którzy lubią mieć ocieplone brzmienie. Są inni, którzy lubią brzmienie chłodne, krystaliczne, takie, żeby usłyszeć każdy szczegół.

I jest coś pomiędzy, co mam ja, a co jest w studiach nagraniowych. Sprzęt, który wcale nie jest bardzo drogi, jeśli chodzi o wzmacniacze kolumny itd., a który zapewnia prostą, nieprzekłamaną charakterystykę brzmienia. Czyli nic tu nie jest podbite. Ani tony wysokie, ani niskie, ani średnie. I wtedy słyszysz to, co jest nagrane na płycie. Tego nie oszukasz. Jeśli coś gorzej brzmi, to dlatego, że po prostu zostało źle nagrane.

Ile lat prowadzisz audycje o muzyce?

W tym roku stuknie mi 30 lat od pierwszej audycji. Jako dzieciak chciałem być takim Markiem Niedźwieckim. W Rozgłośni Harcerskiej mieliśmy dwutygodniowy obóz ze świetnymi radiowcami, gdzie dowiadywaliśmy się, jak pracować z mikrofonem. To jest coś, co każdy dziennikarz powinien w życiu przejść, ale nikt już takich kursów nie robi. Byliśmy grupą pod Pawłem Sitą, który był niczym nasz starszy brat. Organizował nam pracę i o ile okazało się, że jakoś nadawałem się do prowadzenia godzinnej autorskiej audycji o muzyce, o tyle prowadzenie bloku od godziny 6 do 10 rano było dla mnie niemożebnie trudną pracą.

Do dziś podziwiam wszystkich, którzy wstają o 3.30, żeby być w radiu na 6, mieć zrobioną prasówkę i jeszcze takie flow, żeby w kółko niegłupio gadać.

Gdy pierwszy raz wszedłem do studia, już wiedziałem, że to będzie tylko moja praca po godzinach. W radiu musisz mieć doskonały refleks, szybko reagować i świetnie płynnie mówić.

Po czasach PiS wróciłeś już z audycją do Trójki.

Od 20 lat pracuję w duecie z Jackiem Hawrylukiem, kolegą z Rozgłośni Harcerskiej. Jacek jest radiowcem z krwi i kości. Gdy się go sadza za mikrofonem, to w studiu zapanowuje antenowy zen. Ja jestem zbyt nerwowy. Palnę coś głupiego, zagalopuję się. Nasza współpraca jest idealna, bo jesteśmy w stałym dialogu. Przy nim nie boję się niczego, a otwarty mikrofon w radiu na żywo wyzwala spory stres.

Co Ci daje kontakt radiowy ze słuchaczem?

To jest druga noga pisania. Odkrywanie świata, w którym nie wszyscy siedzą stale w internecie. Bo są czytelnicy gazet, którzy konsumują tę całość przygotowaną przez redakcję, jaką jest nasz tygodnik. A będąc w radiu, słyszę ten cud: że są jeszcze słuchacze, którzy nie siedzą tylko na Spotify i nie czekają, co im poda algorytm.

Siłę radia poznaliśmy przy okazji rozparcelowywania Trójki. Dotychczas słuchacze utrzymują Radio 357 i Radio Nowy Świat. To jest moim zdaniem niebywała historia na poziomie europejskim, a może nawet światowym.

Ja lubię pracować głosem, moim niezrealizowanym marzeniem jest zostać lektorem filmów. Po prostu czytać. To jest kapitalny rodzaj pracy.

Jestem słuchowcem, bardzo dobrze słyszę, choć nigdy nie potrafiłem śpiewać. Bo zawsze słyszałem, że fałszuję. Zdarzyło mi się parokrotnie – a myślę, że te prawdziwe głosy radiowe mają tak stale – że podchodzi do mnie ktoś w klubie i pyta: „Pan Bartek? Poznałem po głosie!”.

W czasach, gdy wszyscy sprzedają swoją twarz, fakt, że ktoś Cię rozpozna po głosie, nie jest sprawą banalną.

Beata Stasińska wspomina, że jako bardzo młody chłopak przyszedłeś do nich do dodatku „Ex Libris” w „Życiu Warszawy” z gotowym, świetnym tekstem o Borisie Vianie.

Było to jakoś w okolicach mojej matury. Dotarłem do redakcji „Ex Librisu” przy ulicy Obrońców na Saskiej Kępie. Jako uczeń jedynego wówczas liceum w Wołominie byłem kompletnie onieśmielony sytuacją.

Za pierwszym czy drugim razem w redakcji usiadłem na kanapie obok jakiejś pani, której twarz była mi znana. Gdy redaktorzy zgrywali tekst z mojej dyskietki, uświadomiłem sobie, że to Agnieszka Osiecka, która przyszła w sprawie swojego felietonu. To był niesamowity czas, sam nie wierzyłem, że mogę mieć tyle szczęścia.

Z tym szczęściem to przesada. Beata Stasińska mówi o Tobie tak: „Znał świetnie francuski, miał wszystko porządnie przeczytane, research genialnie zrobiony”. Czyli jednak zaważyła tu też ciężka praca?

Ogromnie dużo zawdzięczam Beatom Stasińskiej i Chmiel oraz Kindze Dunin – wspaniałej żeńskiej załodze wyjątkowego pisma, jakim był „Ex Libris”. W dodatku, kiedy „Ex Libris” już padał, to szefowe zarekomendowały mnie Igorowi Jankemu. Wylądowałem więc jako stażysta w dziale kultury „Życia”, przez chwilę nawet u Pawła Goźlińskiego, który potem szybko przeniósł się – z konieczności – do „Gazety Wyborczej”.

Ciekawe, że Beata przywołała tego Borisa Viana, bo o ile dobrze pamiętam, był bohaterem raczej mojego drugiego czy trzeciego tekstu. Kochałem go miłością pierwszą. Przeżył tylko 39 lat, ale za to jak! Animował francuskie środowisko jazzowe, sam grał na trąbce z naprawdę dobrymi zespołami. Ale to, co mnie najbardziej w nim cieszyło, to fakt, że był promotorem we Francji amerykańskiej literatury science fiction, w dodatku interesował się komiksem.

Fascynowało mnie też, że był inżynierem, który miał na koncie wynalazki, a ja właśnie zdawałem na telekomunikację na Politechnice.

Dlaczego zatem rozmawiamy o mediach? 

Politechnika miała w każdym semestrze jeden przedmiot humanistyczny. Wybrałem filozofię kultury i cywilizacji. Na zajęcia, które prowadził sympatyczny brodaty profesor, przychodziło pięć osób, ale ja robiłem z tego jakąś nieprawdopodobną masę notatek, czytałem lektury i stwierdziłem, że to jest to.

Postanowiłem wiać na uniwersytet. Miałem już zresztą ten „Ex Libris” i zacząłem stażować w Rozgłośni Harcerskiej. Ucieczka z Politechniki była jedną z lepszych decyzji życiowych, podjętych zresztą wbrew wszystkim dookoła.

A kiedy książki zdradziłeś dla muzyki?

Pisałem o nich do „Ex Librisu” i przez długi czas do „Machiny” jako dziennikarz z wolnej stopy. W 1998 roku zacząłem w „Machinie” pracować etatowo i musiałem wybrać specjalizację. Uznałem, że nie da się być na bieżąco z całą literaturą światową, a z muzyką jest już trochę łatwiej.

W „Machinie” byłeś redaktorem działu muzycznego, a za współpracowników miałeś Grzegorza Brzozowicza, Pawła Dunin-Wąsowicza, Rafała Bryndala czy Kazika Staszewskiego. Silna ekipa.

Ściągnęła mnie Bogna Świątkowska, która zajmowała się tam literaturą i sztuką. A później została redaktor naczelną. Pod koniec mojej trzyletniej pracy w „Machinie” zostałem na krótko jej zastępcą. Tam też po raz pierwszy zobaczyłem z bliska, jak psują się media drukowane. Po okresie prosperity lat 90., kiedy były te gigantyczne sprzedaże, a w gazetach dobrze żyło się z reklam – nagle okazało się, że sprzedaż topnieje, nadchodzi internet, a reklamy znikają z dnia na dzień z powodu zmiany prawa. Ograniczono reklamy papierosów i alkoholu – słusznie oczywiście – ale zabiło to połowę prasy muzycznej.

Nie tylko zresztą u nas, na Zachodzie także. Dlatego mam wrażenie, że jestem częścią pokolenia dziennikarzy, które cały czas ucieka przed falą, jaka zalewa nasze środowisko zawodowe. Pracuję teraz w całkiem sprawnie funkcjonującej gazecie, ale – jeśli chodzi o nakłady – jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż 25 lat temu.

Co pomyślałeś, gdy nowy wydawca „Machiny” dał na okładkę Madonnę stylizowaną na Matkę Boską?

Prawdę mówiąc, nawet go rozumiałem. Wcześniej była olbrzymia afera wokół okładki „Wprost” z Matką Boską w masce przeciwgazowej. „Machina” połączyła Matkę Boską i piosenkarkę Madonnę, więc było to bardziej lajtowe. Ale ja się przejmowałem czymś innym. Tym, że nowy wydawca „Machiny” natychmiast z tej prowokacji się wycofał. Podkulił ogon i udawał, że był to wypadek przy pracy. Tymczasem ja uważałem, że jak się robi coś takiego, to potem trzeba stanąć murem za zespołem, bronić decyzji i dziennikarzy. Przynajmniej robić dobrą minę do złej gry. Więc mój wniosek był taki: teraz będziemy pracować już z takimi właśnie wydawcami. Na podobne myślenie u wydawców trafiałem potem częściej.

Co było potem?

Przeszedłem do „City Magazine”, czyli sieci darmowych pism kulturalno-społeczno-gastronomicznych. Przez trzy lata byłem szefem warszawskiego wydania, które zresztą z całą firmą zostało kupione przez Agorę. Cieszyliśmy się z tej transakcji, bo jak chcą inwestować, to znaczy, że idziemy w górę.

Po paru miesiącach przenieśli nas jednak na Czerską do tego miejsca nad obecnym Tok FM – tam gdzie trafiły też magazyny z Prószyńskiego, jakieś pisma motoryzacyjne.

Wkrótce okazało się, że jesteśmy w tej Agorze, jednak nie jesteśmy „Gazetą Wyborczą”. Żartowaliśmy, że jesteśmy za śluzą, bo tam były takie podwójne drzwi – między naszą częścią budynku a tą, gdzie była „Gazeta”. Liczyliśmy, że „City Magazine” stanie się czymś bliskim „Gazecie”, że dojdzie do jakiejś synergii, że podzielimy się z kolegami pomysłami, oni będą pisać u nas, a my u nich. Do niczego takiego nie doszło.

Byliście jak niechciane dzieci?

Trochę tak. Na szczęście mnie osobiście przydarzyła się wspaniała rzecz. Przedarłem się przez śluzę, poszedłem do Mariusza Burcharta i Pawła Goźlińskiego, których dobrze znałem. Paweł, słysząc moje opowieści, zaproponował mi rubrykę o języku w „Dużym Formacie”, czym odmienił moje życie. Dobry redaktor tak potrafi, wystarczy jedno pytanie: „A może byś o tym pisał dla nas?”.

Napisałem, a Małgorzata Szejnert konsultowała moje pierwsze teksty telefonicznie. Mieliśmy długą rozmowę, tłumaczyła co tak, a co nie, jak trzeba zmienić i jakie stosować przykłady. Jedna rozmowa uformowała mój felietonowy odcinek o słowach na wiele lat.

Może teraz w „Polityce” te kawałki są bardziej moje, ale widać sposób myślenia Małgosi, który otworzył mi głowę.

Pisałeś do „Dużego Formatu”, „Nowej Fantastyki”, a nawet „Expressu Wieczornego”. Co najlepszego tam wydrukowałeś?

Moje stare teksty mi się nie podobają, ale byłem diablo dumny z tekstu o Williamie Burroughsie, który puściłem wtedy – jeszcze jako współpracownik – w „Machinie”. Niestety nieszczęśliwie poszedł pod pseudonimem, który w dodatku złożyłem z nazwisk byłych chłopaków mojej ówczesnej dziewczyny. Zrobiłem to złośliwie. No i do tej pory mi żal.

Żal, że nie poszło pod nazwiskiem?

Tak, przedrukowałem ten tekst nawet gdzieś na moim blogu, żeby było wiadomo, że to ja go napisałem, bo stwierdziłem, że…

…byli chłopcy byłej dziewczyny nie są warci tego fejmu?

No właśnie. Dziś już też jest nieważna tamta rywalizacja i konkurencyjne gierki między dawnymi tytułami, przez które trzeba było wymyślać pseudonimy. Dzisiaj można się z tego pośmiać, bo nie ma w Polsce ani jednej porządnej gazety o muzyce popularnej. Istnieją „Teraz Rock” i heavymetalowy „Noise”, ale w prawie 40-milionowym kraju nie ma już dużego magazynu, który opowiadałby o całym zakresie muzyki rozrywkowej. To smutne.

A o czym pisałeś w „Expressie Wieczornym” i „Nowej Fantastyce”?

W „Expressie” m.in. recenzje filmowe. Witold Górka pisywał o filmach poważnych, a mnie wysyłali na filmy niepoważne, z gatunku „zabili go i uciekł”. Trochę też o muzyce.

W „Nowej Fantastyce” zaprzyjaźniłem się z Maciejem Parowskim. Poczuł, że mogę być ciekawym partnerem do dyskusji, bo przychodzę z „Ex Librisu”, ale czytam Lema, Dukaja czy Philipa Dicka. A on szukał bliskości science fiction z mainstreamem.

Potem był „Przekrój”. Ilu naczelnych i ile zmian przeżyłeś?

Trzech naczelnych i dużo zmian. Przyszedłem za Piotra Najsztuba, jego „Przekrój” był ciekawym przypadkiem autorskiego tygodnika robionego w poprzek wydarzeń. A sam Najsztub był fajnym szefem dzięki miękkiemu zarządzaniu, które było raczej rzucaniem pewnych idei niż wypełnianiem rubryk w tabelkach. Gdy Najsztub odchodził, wprowadził Mariusza Ziomeckiego. Mariusz był wykształcony na wzorcach prasy amerykańskiej, raczej newsowej i biznesowej. Chyba nie czuł się dobrze w „Przekroju”, ten przeszczep się nie przyjął. W dodatku osieroceni przez Najsztuba szybko stworzyliśmy front dziennikarzy. Poczuliśmy, że jesteśmy w stanie pójść i dyskutować z wydawcą, że jednak chcielibyśmy innego naczelnego. I w tym zamieszaniu wyłonił się Jacek Kowalczyk, który był poprzednio zastępcą Najsztuba. A ja zostałem zastępcą Jacka, choć, szczerze mówiąc, był to też efekt tego, że Wawrzyniec Smoczyński uciekł do „Polityki”.

Jak się tam pracowało?

Do Edipresse przechodziłem z „City Magazine”. Szczęśliwy bardzo, bo zobaczyłem, że to jest wprawdzie korpo, ale na mniejszą skalę. Wtedy to był chyba najlepszy pracodawca w mediach. Każdy dziennikarz miał fotel Hermana Millera, do tego dobry komputer, na którym wygodnie dało się pracować. Myślę, że na tym polegała klasa szefa Edipresse Zbigniewa Napierały oraz jakaś ostatnia inwazja mocy prasy z początku XXI wieku.

W dodatku po jakimś czasie zaliczyliśmy przeprowadzkę do świeżo wyremontowanej kamienicy przy ul. Wiejskiej, która robiła wrażenie, jakby media były największą potęgą naszego kraju. Trochę to było zwodnicze, bo po paru latach „Przekrój” przejął przedsiębiorca z Krakowa Grzegorz Hajdarowicz, który odkupił gazetę i przeniósł nas do pomieszczeń o czterokrotnie mniejszej kubaturze. Dostaliśmy małe biureczka i niewygodne krzesełka. Porzucono ideę robienia pisma ironicznego i kazano nam pracować w bardziej koncernowym drylu.

Uważam nasz zawód, przez niektórych nieceniony, za ciekawy i rozwijający, a nawet momentami szlachetny. Jest jednak profesją bardzo spauperyzowaną. I pauperyzuje się coraz bardziej. Dotyczy to nie tylko prasy, ale wszystkich mediów redakcyjnych – tak je nazywam.

Napisałeś w „Biblii dziennikarstwa”: „Rozmowa o kulturze, jaką podejmowały popularne media jeszcze 20 lat temu, zamieniła się w rozmowę o Dodzie i Feelu (nawet nie o ich piosenkach)”. Czujesz żal za tymi czasami, w których rozmawiało się o prawdziwych gwiazdach, a wszyscy znali ich dokonania?

Czuję duży żal, a nawet jakiś rodzaj urażonej dumy.

Są sprawy ważne i ważniejsze – więc włączasz TVN 24, widzisz tam, że ludzie rozmawiają o polityce. Rozumiem to. Ale jako drugi w telewizyjnym prime timie jest po polityce sport, a to już dla świata kultury policzek.

W prime timie nie ma dyskusji o kulturze, muzyce, literaturze czy plastyce. Polityka i sport – dwie najważniejsze kwestie życiowe. To sprawia, że młodzi ludzie zafascynowani kulturą, jak ja w latach 90., nie dostaną już szansy, żeby pojawić się przed kamerą w najlepszym czasie antenowym.

Nikt ich nie pchnie na głęboką wodę, nie namówi na pogadanie ze starszymi kolegami czy koleżankami o nowej książce, nie pospiera się z nimi o jakieś istotne problemy w sztuce i nie zainteresuje tym masowego odbiorcy.

A z masowym widzem jest tak, że im mniej czegoś widzi wokół siebie, tym mniej go to obchodzi.

Wszyscy znają się na polityce.

Politycy zagrażają nawet gwiazdom pokroju Dody i Feela. Bo jak masz tak barwne charaktery jak politycy Konfederacji, Giertych, Ziobro, pół prawicy i część polskiej lewicy – ludzie, których się kocha albo nienawidzi, którzy mówią i robią rzeczy kontrowersyjne, a przy tym wspaniale się kłócą na pokaz – to po prostu zaczynasz nagle żyć tą polityczną telenowelą.

Podobnie jest z piłkarzami. Weszli do prime time’u i już z niego nie wyjdą. Książka, teatr i muzyka nie mają szans.

Sukces transmisji z obrad Sejmu na YouTubie pokazuje, że nawet posiedzenia mogą stać się telenowelą.

I potem mamy problem, gdy zaczyna się sezon ogórkowy. Na portalach same bzdury. Później się dziwimy, że w naszej prasie nie ma takich debat jak w niemieckiej, albo tytułów, jakie są we francuskich tygodnikach, np. „Co nam mówią o współczesnym życiu wielcy filozofowie?”. Nic nam nie mówią, bo ich nie znamy, gdyż przez lata rugowaliśmy tę tematykę z codziennych łamów i z anten radia i telewizji.

A później podczas ciszy wyborczej media nie mają o czym mówić ani pisać.

Albo gdy przychodzą wakacje, mogą tylko cytować statystyki utonięć, komentować wyczyny motocyklistów na drodze i wspominać kryminalne sprawy sprzed lat. Jak to widzę, to wiem, że przyszło lato.

Dlatego uważam, że powinny istnieć media – publiczne – obejmujące telewizję, radio i portale internetowe. Portalowa obecność mediów publicznych w 2024 roku to po prostu warunek sine qua non, żeby w ogóle do społeczeństwa dotrzeć z jakościowym przekazem. I waham się, czy jeszcze nie powinny istnieć gazety publiczne, takie o profilu ogólnym. I nie mówię o pismach typu „Dialog” czy „Twórczość” albo „Ruch Muzyczny”, które są fundowane z naszych podatków.

Wiem, że to, co mówię, jest ryzykowne, ale po naszej generacji biblioteki na prasowych półkach nie będą miały dużo ciekawego do przechowywania. A przecież jeśli potrafimy jako społeczeństwo ufundować sobie Radio Nowy Świat i Radio 357, to może powinniśmy też ufundować takie medium, które będzie zbalansowane światopoglądowo i politycznie?

Państwo już posiada takie gazety, balansowane po każdych wyborach – nazywają się Polska Press Grupa. I nie jest to dobre rozwiązanie.

Bo nie ma ustawowej bazy i brak jest klarownych zasad, które mówiłyby, jak te gazety powinny funkcjonować, z jasnym i niepolitycznym wyborem szefostwa oraz transparentnym nadzorem.

Czy jesteś jedynym ze swego pokolenia, który wie, kim są gwiazdy w „Tańcu z gwiazdami” i te występujące u Kuby Wojewódzkiego?

Od dawna nie wiem, te światy rozjechały się kilkanaście lat temu. W tych miejscach pojawiają się teraz gwiazdy świata internetu. A to jest rzeczywistość, za którą nie nadążam. Często muszę pytać o nią moje dzieci.

Sam odkryłeś, że mamy teraz „wyż nisz”? Mówisz, że nie ma już jednej kultury, a każdy z nas jest mozaiką. „Każdy niesie w sobie indywidualną kompozycję niszowych upodobań” – pisałeś kiedyś w „Press”.

Odkryłem to trochę dzięki swojemu nosowi dziennikarskiemu, nie mam żadnych badań na ten temat. Gdy Wydawnictwo Znak zaproponowało mi napisanie nowej książki o subkulturach młodzieżowych, żeby pociągnąć wcześniejszą pracę mojego redakcyjnego kolegi Mirosława Pęczaka – napisał „Mały słownik subkultur młodzieżowych” – odpowiedziałem wydawnictwu, że teraz nie ma już takich subkultur. Oczywiście mamy fankluby partii politycznych, mamy narodowców, ale nie ma już takich grup jak kiedyś punkowcy, którzy mieli swój pełny kod: od ubioru, przez muzykę, aż po politykę i sprawy społeczne. I zestaw haseł. Zebrałem więc nisze związane z hobby, upodobaniami, stylem życia.

Mój 16-letni syn w tej chwili interesuje się cosplayem. Wspólnie ze znajomymi przebierają się za różne postaci, przygotowują kostiumy, jeżdżą na zjazdy. To jest hobby, które wypełnia sporą część życia. A w dodatku integruje ludzi na całym świecie, mają świetną wymianę międzynarodową. W dawnych czasach musiałeś mieć czyjś adres pocztowy, by z kimś korespondować. A potem pojawiły się listy dyskusyjne, następnie fora, profile i grupy na Facebooku, Twitterze, Discordzie i tak bez końca. I nagle okazuje się, że każda niszowa społeczność może się błyskawicznie integrować na poziomie światowym.

Napisałeś trzy książki o języku młodzieży. Wypasione, wyczesane i totalne. Sprawdźmy, które nowe słowa jeszcze pamiętasz.

Spróbujmy.

„Delulu”.

To jest taki stan, w jaki wpadają ludzie beznadziejnie zakochani w swoich idolach i żyjący iluzją, że ten kontakt jest możliwy. Ale w szerszym znaczeniu to zaczęło być coś, co opisuje stan ogólnej iluzji. Jako delulu zaczęto opisywać ludzi, którzy są po prostu oderwani od rzeczywistości, zaczynają żyć we własnym świecie.

„REL”.

Mam tak samo. To jest takie słowo z kręgu pisanego języka mówionego. Gdy chcemy komuś napisać, że się z nim zgadzamy, czujemy tak samo – to możesz napisać REL.

Okej, a „zgerypała”?

Niedostateczny z geografii w dość starej już szkolnej gwarze, ale o co w tym wszystkim chodzi teraz? Nie mam pojęcia, chyba bardziej o to, żeby się pośmiać, niż coś powiedzieć. Był taki obśmiewany filmik, z uczniem albo uczennicą biadolącą: „Z gery pała, z matmy kolejna”.

Jesteś jurorem w konkursie na Młodzieżowe Słowo Roku. Podobno są coraz większe naciski na Was. Mówiliśmy o korumpowaniu mediów, a Was czym próbują korumpować?

Raczej próbują ściemnić, oszukać, bo głosowaniami w internecie łatwo manipulować. Takim słowem był „śpiulkolot”. Niektórzy się śmiali, że nie jest ono w ogóle używane. Wiem, że autorzy Make Life Harder lansowali ten śpiulkolot i wpłynęli na to, że został Słowem Roku.

My w jury staramy się takie akcje wynajdywać na jak najwcześniejszym etapie. Słowo gilbert, które próbował wylansować młody influencer na TikToku, zdyskwalifikowaliśmy, bo było utworzone od imienia.

Zostałeś przy okazji panem od języka polskiego. Jesteś w Radzie Języka Polskiego, w jury Konkursu na Młodzieżowe Słowo Roku, tylko patrzeć jak Cię ogłoszą Mistrzem Mowy Polskiej.

Chyba nie. Miałem chyba 35 lat, gdy dostałem tytuł Młodego Ambasadora Polszczyzny. Wkrótce potem zaproszono mnie do Rady Języka Polskiego. Nie mam na bycie w tej radzie żadnych papierów, nawet nie skończyłem studiów filologicznych. Czasem się śmieję, że nie zajmuję się eliminacją błędów językowych, ale raczej ich wprowadzaniem do języka. Nie zajmuję się odchwaszczaniem języka, ale jego zachwaszczaniem. Pewnie ktoś w radzie pomyślał, że jak facet od tylu lat pisze o neologizmach i wpuszcza co jakiś czas w obieg prasowy jakiś nowotwór językowy, to lepiej mieć go po swojej stronie.

Jak sobie radzisz we współpracy z autorem, który ma ekstremalną dysgrafię i do tego nie zawsze bywa kulturalny? Mówię o Kubie Wojewódzkim.

Z Kubą nie jest tak źle, jeśli chodzi o dysgrafię. Będę go bronił, bo przez lata dostawałem jego teksty w „Przekroju”. Teraz w lekturze jego felietonów pomaga mi często Aneta Kyzioł, dlatego że lepiej zna tę sferę internetu, o której pisze Kuba. Nie wiem, czy jest dysgrafikiem, w pewnym momencie mieliśmy zabawną sytuację, bo przysyłał teksty, w których rzeczywiście trzeba było dużo poprawiać. Ale po jakimś czasie okazało się, że w edytorze ma ustawione sprawdzanie pisowni języka czeskiego. Gdy zwróciłem mu na to uwagę, zaczęły przychodzić dużo gładsze teksty.

A w puentach mu czasem pomagacie?

Puent nie ruszamy. To Kuba jest człowiekiem od puent. Mamy taki gentleman agreement, żeby mu w puentach nie grzebać. Jeżeli już czegoś nie rozumiemy – albo coś nas mniej śmieszy – to wolimy pominąć jakąś notkę. Mam nadzieję, że nie urazi go opisywanie tych detali – najwyżej trafię do jego rubryki jako bohater.

Wiesz, że są tacy, którzy czytają w „Polityce” tylko jego?

Tak. To jest autor, który ma swoich fanów i ma swoich przeciwników.

Dyskutowaliście w redakcji, co robić, gdy okazało się, że koncept biznesowy Palikota i Wojewódzkiego nie wypalił i tysiące ludzi nabito w butelkę? Dodajmy, że w butelkę na piwo i whisky, i to na miliony złotych?

Tak, opublikowaliśmy nawet tekst na ten temat. To był materiał opisujący i samego Palikota, i Kubę, jako jego partnera w tym przedsięwzięciu.

Jak to możliwe, że właściwie obu panom uchodzi to na sucho? Naprawdę wystarczy jedno przepraszam w mediach społecznościowych?

Rozmawialiśmy o sytuacji dziennikarskiej, a Ty mnie pytasz teraz o etyczną. Ja bym tak nie zrobił, ale jestem frajerem, który generalnie nie inwestuje pieniędzy, bo tego nie potrafi, a przede wszystkim ich nie ma. Więc dylemat Palikota i Kuby jest mi obcy – i należę do osób, które mogą z wyższością przejść nad tym do porządku dziennego. Bo ich na takie dylematy nie stać.

Kuba od zawsze części środowiska imponował, bo w naszej zawodowej biedzie potrafił pokazać, że można w dziennikarstwie błyszczeć. Każdy ma swoją ścieżkę. Ja miałem moment, kiedy otworzyła mi się ścieżka do tej ścieżki – gdy zaproszono mnie na przesłuchania do programu „Idol”.

Jako jurora?

Tak. Nie zgodziłem się przyjść na przesłuchanie.

Rozumiem, że miałeś ważne powody?

Zasadniczy powód był taki, że inaczej patrzę na życie zawodowe. Dla mnie zawsze czynnikiem wyboru nie jest, co mi to da, tylko co mi to odbierze. I byłem przerażony tym, że może mi to odebrać możliwość poważnego uprawiania zawodu i snucia opowieści o muzyce. Pomyślałem sobie, co chcę robić za 20 lat? Odpowiedź była taka, że chcę mieć twarz i wizerunek.

Miałbyś i to, i to, i jeszcze pieniądze. Jak Hołownia. Zmieńmy temat. Nie masz czasem ochoty przywalić z grubej rury? Napisać, co naprawdę czujesz?

Parę razy przywaliłem i na blogu, i w recenzjach. W „Przekroju” pastwiłem się nad bohaterami kultury popularnej, np. nad płytami Ich Troje i Michała Wiśniewskiego. Wiśniewski chyba mnie znienawidził, wypisywał w internecie jakieś niesympatyczne rzeczy na mój temat, zresztą włożył mnie do jednej przegródki z Kubą Wojewódzkim. Waliłem też na odlew w Piotra Rubika. Pamiętam, że pytał bliską mi osobę, czy mam obsesję na jego punkcie. A kiedyś w recenzji naśmiewałem się z jakiegoś występu w reklamie Natalii Kukulskiej. Gdy niedawno robiłem z nią wywiad wideo, spytałem, czy wie, co o niej pisałem. Stwierdziła, że nie czyta wszystkiego o sobie. Takie podejście mi zaimponowało, a sam miałem lekkiego kaca. Uznałem więc, że już trochę się w życiu naszalałem i czas ustąpić pola innym.

Taki kulturalny ten Chaciński.

Miałem kiedyś ogniste spory z młodszymi dziennikarzami z serwisów internetowych. Był taki portal Porcys.com. Szkoda, że go już nie ma, bo był nowym głosem w krytyce muzycznej. Oni się nie obcyndalali. Jak mieli komuś dać od zera do dziesięciu…

…dawali minus dwa?

Jakoś tak. Ja też dostałem od nich ze trzy razy za jakieś błędy. Wytykali je bezlitośnie. Byłem z nimi skonfliktowany, a potem się poznawaliśmy z poszczególnymi autorami i nagle okazywało się, że jest nam do siebie bliżej niż dalej. Fajniej i zdrowiej jest żyć bez złych emocji.

Powiedziano mi o Tobie: „Kulturalnie pisze o kulturze. Rzetelny, w pisaniu zachowuje dystans, nie jest prowokacyjny”. Proszę Cię, nie wiesz, że abyś został zauważony, powinieneś być prowokacyjny, agresywny, subiektywny i niekulturalny?

Jestem wychowany na brytyjskiej prasie muzycznej, a ona była zawsze niesłychanie złośliwa. Tam, jeśli złośliwość nie pojawi się w tekście, to na pewno znajdziesz ją w podpisie pod zdjęciem. W dziale kultury „Przekroju” czasem pozwalaliśmy sobie na lekkie przycinki w podpisach pod zdjęciami. I gdy przyszedłem do nowej redakcji, spróbowałem oczywiście po swojemu coś ironicznego wcisnąć. Koledzy spoglądali na mnie wymownie – zrozumiałem, że może niekoniecznie.

Czy Ty chociaż raz zrobiłeś coś źle?

Niestety tak. Kiedyś napisałem o hip-hopolo, co było naigrywaniem się z tandetnego hip-hopu. I wyobraź sobie wkrótce dostałem zaproszenie na jakąś imprezę hip-hopową. Nie chciało mi się iść, więc posłałem tam stażystę. No i dostał w zęby za mnie.

Kiedy indziej zadzwonił do mnie – nieżyjący już – muzyk, którego żonę, również artystkę, zjechaliśmy w „Machinie”. Nie ja pisałem ten materiał, ale odebrałem telefon i musiałem przez 40 minut słuchać, jacy jesteśmy. To się zdarza, ludziom puszczają nerwy, bo dziennikarz wprawdzie nie zniszczy nikomu kariery, jednak może wpłynąć negatywnie na sprzedaż biletów, płyt czy książek. No i zostałem skrytykowany publicznie przez ministra, ale akurat to poczytuję sobie za zaszczyt.

Ministra od kultury?

Tak, na jego pierwszej konferencji usłyszałem o sobie, że jestem nieobiektywnym dziennikarzem. Było to w obecności wszystkich koleżanek i kolegów dziennikarzy, a ja nie wiedziałem nawet, o co chodzi. Potem okazało się, że Piotr Gliński miał jakiś problem z tym, co napisał mój naczelny w „Polityce”. Wyszła z tego nieprzyjemna jatka. Pewnie tak się czują muzycy, gdy ich skrytykujesz. Zostałem pomówiony bez powodu i dowodu.

Takie przykłady uczą czegoś. Wrzuciłem ten fragment z konferencji Glińskiego zgrany w wersji audio do sieci, żeby było wiadomo, jak to wyglądało naprawdę.

„Do spółki-komplementariusza dostał się mój zastępca Bartek Chaciński, a nie ja, i bardzo się z tego cieszę. Przekształcenie w spółkę ma otworzyć »Politykę« na młodych” – mówił Twój były szef w „Polityce”, nieżyjący już Zdzisław Pietrasik. Mówienie o tych młodych to jest jakiś fetysz „Polityki”?

Takie uroki redakcji wielopokoleniowej, że można być dłużej w kadrze juniorskiej. Gorzej gdy ludzie z twojego pokolenia, zmęczeni tym byciem młodymi, odchodzą do innych miejsc. Ale najgorzej jeśli – jak ostatnio Łukasz Lipiński – żegnają się z nami ostatecznie. Śmierć Łukasza to jest okropna rzecz dla całego zespołu, to był człowiek w ciągłym kontakcie ze wszystkimi. Imponujące było dla mnie to, jak przeszedł ten ostatni czas: znał rokowania, więc pewnie żegnał się z bliskimi, ale w pracy nie odpuszczał ani na moment. Co do Zdzisława – duchem z nami został, jest na zawsze obecny w Paszportach, pracuję też z uformowanym przez niego działem, to scheda po nim.

Bardzo się cieszę, że zostałem zaproszony do współzarządzania firmą. W poprzednich moich redakcjach nie było takich możliwości. Wydaje mi się, że to jest nawet ważniejsze niż możliwość pięcia się po szczeblach hierarchii. I uważam, że tę grupę należy poszerzać i odmładzać tak mocno, jak to tylko możliwe. Z drugiej strony – to nie jest gigantyczne przedsiębiorstwo i nasza redakcja nie działa z taką dynamiką, jak koncerny, że jak się zatrudnia, to 50 osób, a jak się zwalnia, to 200.

Przed dekadą ktoś z Twoich czytelników w internecie napisał: „Autor chyba jeszcze nie dorósł do powagi »Polityki«”. Widać, że już dorosłeś.

Nie wiem, czy dorosłem. Staram się w miarę możliwości być sobą, a jednocześnie być potrzebnym i lojalnym pracownikiem pisma, w którym jestem od 14 lat. Czytelnik „Polityki” powoli się zmienia. Potrzebna jest więc energia, którą niosą młodsi pracownicy naszej firmy. Czasami zaglądam do starych numerów z archiwum i widzę, że to była ta sama, ale jednak nie taka sama gazeta. Inaczej się pisało, a dziennikarstwo też wyglądało inaczej.

Lepiej?

Pod pewnymi względami tak, pod innymi nie. Był bardzo szeroki nurt publicystyczny, mocno autorski. Teksty, które opowiadały o pewnych zjawiskach, były felietonowo osadzone na temperamencie, oczytaniu i wiedzy autora lub autorki. Dzisiaj już by to nie przeszło. Bo współcześnie mamy do dyspozycji szerszą bazę wiedzy, na każdym kroku potrzebujemy badań i podbudowy faktami.

Gdy się dziś pisze jakiś tekst o geopolityce, to wszystkie źródła są pod ręką. Dość szybko można napisać w miarę kompetentny tekst. W dodatku można szybko skontaktować się z kimś po drugiej stronie globu.

Dawniej docierały do nas pojedyncze książki czy artykuły. I już te pojedyncze artykuły u nas tworzyły nowe światy i fundowały nowe spojrzenia.

Jak inni przyjęli Twój awans? 

Ostatnio jeden ze starszych kolegów trącił mnie na korytarzu w redakcji i mówi: „Bardzo panu gratuluję. Tylko niech pan nie przesadzi. Niech pan pamięta, że trzeba odpuścić w pewnym momencie. Ja jestem na emeryturze i jest mi z tym bardzo dobrze”. Biorę sobie do serca i takie uwagi.

Jeszcze tego nie mówiłem, ale mam chyba jakiś szósty zmysł. Zmysł szczura okrętowego. Odchodziłem z reguły z gazet, zanim się wywalały. Tak odszedłem z „Machiny”, z „City Magazine” udało mi się czmychnąć chyba pół roku przed zamknięciem go przez Agorę. Z „Przekroju” też dwa lub trzy lata przed katastrofą, która teraz ostatecznie skończyła się zamianą w rocznik, więc wypadnięciem z rynku prasy. Chyba mam jakiś sygnalizator, który wyczuwa, gdy jest źle.

Czyli jak „Presserwis” napisze, że Chaciński odszedł z „Polityki”, to możemy w „Press” napisać, że „Polityka” upada?

Do tego powolutku zmierzałem – żeby Cię na taką myśl nakierować. Ale od razu dodam, że jeszcze bardzo długo nigdzie się stąd nie będę ruszał.

***

Ta rozmowa Weroniki Mirowskiej z Bartkiem Chacińskim pochodzi z magazynu „Press”.