„Gazeta Wyborcza” 13 marca br. zapowiedziała tekst o Krzysztofie Stanowskim i jego Kanale Zero. Tytuł „Zero hamulców”. A dalej mizoginizm, homofobia i hazard. Takie zarzuty miały zniechęcić sponsorów nowo powstałego Kanału Zero Krzysztofa Stanowskiego. Że tak się nie stało, sprawiły dwie osoby: Stanowski, który wybronił się filmem ujawniającym dziesiątki błędów w artykule „Wyborczej”, oraz sam autor tekstu – Piotr Głuchowski. Znany ze zmyśleń, plagiatów, kreowania anonimowych informatorów i podkręcania tekstów.
PRZECIĘTNA LICZBA BŁĘDÓW
Stanowski w filmie bezlitośnie punktował Głuchowskiego: a to, że myli firmy i podmioty, o których pisze („Nie odróżnia KTS Weszło od spółki akcyjnej, nie odróżnia drużyny piłkarskiej, półprofesjonalnej od akademii dla dzieci”); a to, że nie zauważa dziur w swojej opowieści („Ledwie trzyletnia rozbieżność, ale ta rozbieżność okazała się zbyt trudna dla Piotra Głuchowskiego”); że pomylił się, przepisując liczbę obserwujących profil na Instagramie; że myli walki MMA z boksem i napisał nieprawdę, podając, ile miał lat Stanowski, gdy zmarł jego ojciec. „Tu jest błąd na błędzie” – podsumował Krzysztof Stanowski.
Szydził z Głuchowskiego: „Piotrek, ty masz duży problem z kalendarzem. Ty nie ogarniasz kalendarza”. Udowadniał, że dziennikarz „GW” posługuje się wypowiedziami anonimów, w dodatku niekoniecznie istniejących: „Człowieku, wymyśl sobie ludzi, którzy coś wiedzą, a nie wymyślasz ludzi, którzy nic nie wiedzą, albo spotkaj takich, którzy coś wiedzą – na tym polega twoja praca”.
Stanowski udowodnił, że przypisywane mu przez Głuchowskiego wulgarne słowa w rzeczywistości pochodziły od trenera polskich piłkarzy, a Stanowski zacytował je tylko na Weszlo.com w krytycznej recenzji.
Jakub Wątor, były redaktor prowadzący serwisu Spider’s Web, doszukał się jeszcze, że w swym tekście Głuchowski wykorzystał stare fragmenty artykułu ze Spider’s Web: „Rozbił pełną wypowiedź na dwie mniejsze, usunął trzy zdania, zmienił przecinki i wydrukował jak swoje” – napisał Wątor w Goniec.pl.
Na Piotrze Głuchowskim te wszystkie pretensje nie robią większego wrażenia: – Mamy do czynienia z pięcioma–sześcioma drugorzędnymi błędami w tekście liczącym 50 tysięcy znaków. Jak powiedział jeden z moich szefów, taka liczba błędów to przeciętna dla większości tekstów ukazujących się nie tylko w naszej gazecie, ale też innych. Z niczego zrobiła się afera – tłumaczy mi.
Znajomi Głuchowskiego i jego byli współpracownicy nie dziwią się, że zdemaskowanie błędów i manipulacji, jakich się dopuścił, mało go obchodzi. – Powiedzmy sobie szczerze, jak na Głuchowskiego, to w tekście o Stanowskim nie ma jeszcze koszmaru. Nawet gdy w redakcji „Gazety Wyborczej” wybuchały grubsze afery z nim w roli głównej, zawsze znalazł się w Agorze ktoś, kto go wybronił – mówi mi jeden z byłych współpracowników Piotra Głuchowskiego.
SYN WYBITNEGO OJCA
Dla znajomych – Głuchy. Rocznik 1967, ale wygląda 10 lat młodziej. Wysoki, szczupły, ulubiona garderoba to bluza z kapturem, T-shirt i dżinsy. W młodości nosił długie włosy, podobał się kobietom. Teraz włosy ma krótsze, przyprószone siwizną, nadal jest szczupły, a podczas rozmowy skraca dystans.
Pochodzi z profesorskiej rodziny. – Jest synem prawnika i ekonomisty profesora Jana Głuchowskiego, człowieka o nieprawdopodobnej erudycji, inteligencji i światowym obyciu. To pokolenie profesorskie, które w peerelowskim świecie szarzyzny było diamentem intelektualno-towarzyskim. Piotr Głuchowski wychował się w domu, w którym dyskutowało się nie tylko o ekonomii, lecz również o sztuce, literaturze, muzyce. To był świat ówczesnej inteligencji, która wtedy była trochę bohemą – opowiada dawny znajomy Piotra Głuchowskiego.
Jest rok 1989. Piotr Głuchowski kończy studia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Chce być niezależny. Gdy został studentem, nie wytrzymał długo w profesorskim domu. Mimo że miał pokój i łóżko w rodzinnym mieście, zamieszkał w akademiku. – Tam toczyło się życie, tam byli znajomi – opowiada o czasach, gdy mocno udzielał się towarzysko.
Ma świetny zawód: malarz i konserwator zabytków, ale właśnie kończą się czasy, gdy polscy konserwatorzy są rozchwytywani na świecie i zarabiają kokosy. Rozgląda się za pracą. Łatwo nie jest, bo ruszają przemiany ustrojowe i ludzie raczej tracą pracę, niż ją znajdują.
– Konserwacja zabytków to nie był już w 1989 roku dobry biznes – brakowało mecenatu. Można było podłapać jakieś zlecenie w kościele, ale trzeba było mieć znajomości w kurii, a ja nie miałem. Złożyłem więc kilka aplikacji do różnych firm, w tym na przedstawiciela handlowego i do „Wyborczej” – wspomina Piotr Głuchowski.
Zgłosił się na anons, że powstaje lokalna redakcja „GW” i szukają ludzi do pracy. Na takie ogłoszenia przychodziło wtedy po kilkaset zgłoszeń, więc „GW” zorganizowała konkurs dla przyszłych dziennikarzy. Polegał na tym, że trzeba było napisać i przesłać do redakcji swój artykuł na jedną stronę. Cokolwiek. Głuchowski napisał wymyśloną historyjkę o facecie, który podłożył zegarek w miejscu publicznym i przyglądał się, jak ludzie zareagują.
– Tekst przypadł do gustu nie tyle organizatorowi konkursu, czyli pierwszemu szefowi „Gazety Wyborczej” w Bydgoszczy Józefowi Heroldowi, ile jego żonie, która pomagała segregować teksty przychodzące na ten konkurs – opowiada Głuchowski.
Teksty Piotra Głuchowskiego zaczęły się ukazywać w „GW” od marca 1990 roku. Ciągnęło go do najnowszej historii. Jeden z jego pierwszych artykułów nosił tytuł „Boję się zemsty”. Głuchowski opisał w nim historię z lat 80. o tym, jak oficerowie Służby Bezpieczeństwa porwali m.in. Antoniego Mężydłę, późniejszego posła, i jeszcze trzech działaczy Solidarności, a potem jeden z tych działaczy okazał się agentem SB.
– Gdy trafił do redakcji „Gazety Wyborczej” w Bydgoszczy, było po nim widać, że jest człowiekiem z innego świata. Miał bogate erudycyjne słownictwo, wyróżniał się na tle innych oczytaniem i intelektualną sprawnością – opowiada dawny znajomy.
Szybko dał się też poznać jako sprawny i pracowity reporter. – Gdy Ela Opiła, zastępczyni Herolda, prowadziła „Gazetę”, dzwoniła do mnie często i mówiła: „Głuchy, ty mi musisz na dzisiaj napisać czołówkę, szukaj czegoś”. No więc biegłem w miasto i szukałem tej czołówki. Tak się wtedy pracowało. Dobrym reporterem był ten, który nie siedział w redakcji, ale przychodził z tematem, pisał go i znów biegł w miasto szukać następnego story – wspomina Głuchowski.
Tego, jak Elżbieta Opiła ocenia dziś współpracę z Głuchowskim, już nie sprawdzę, zmarła w zeszłym roku na raka płuca.
– Miałem przyjemność osobistej rozmowy z ojcem Tadeuszem Rydzykiem w roku 1991 – chwali się Głuchowski z uśmiechem. Redemptorysta Tadeusz Rydzyk, który uruchamiał wtedy w Toruniu swój koncern medialny z Radiem Maryja na czele, był przez lata gorącym tematem w mediach. Teksty o nim redaktorzy w Warszawie chętnie publikowali w ogólnopolskim wydaniu „GW”. – Interesowałem się nim, słuchałem Radia Maryja, jeździłem na imprezy organizowane przez rozgłośnię i w ten sposób stałem się redakcyjnym specjalistą od Rydzyka – wspomina.
NA RYDZYKA
Pracowitość Głuchowskiego i jego sprawność w pisaniu tekstów zostały dostrzeżone, wkrótce został sekretarzem redakcji oddziału „GW” w Bydgoszczy, do której codziennie dojeżdżał z Torunia.
– Potrafił zwrócić na siebie uwagę – mówi Roman Daszczyński, były dziennikarz trójmiejskiego oddziału „GW”, a obecnie redaktor naczelny serwisu samorządowego Gdansk.pl. Kiedyś któryś z szefów „Wyborczej” uczył nas, że dobra historia jest nie wtedy, gdy pies pogryzie człowieka, ale gdy człowiek pogryzie psa. No to Głuchowskiemu człowiek zagryzł psa – opowiada Daszczyński. Zaglądam do archiwum „Wyborczej”. Rzeczywiście, reportaż Piotra Głuchowskiego „Człowiek zagryzł psa” ze stycznia 1996 roku zaczyna się literacko: „Burana pożarł diabeł, który mieszka w bunkrze – opowiada czteroletnia Ania. – Jest cały czarny, ma czarne zęby i nazywa się »Szlaja«”.
– To jest zmyślona historia, czego mógł się domyślić średnio rozgarnięty czytelnik. W głowie się nie mieści, że „Gazeta”, która miała wtedy poważną markę na rynku, coś takiego zamieściła – dziwi się Roman Daszczyński.
Głuchowski za „Człowiek zagryzł psa” zebrał pochwały. I jako sekretarz redakcji oddziału w Bydgoszczy zaczął nadzorować pracę innych autorów, a także redagować ich teksty.
Pod koniec lat 90. po redakcjach lokalnych na północy Polski chodził mężczyzna, który twierdził, że ma niesamowitą historię do opisania o przemycie narkotyków do Polski w herbacie. Zajął się tą sprawą młody dziennikarz z oddziału „GW” w Toruniu, który podlegał oddziałowi bydgoskiemu – Karol Dolecki. Głuchowski nadzorował powstawanie tego tekstu i go redagował. Artykuł „Herbata czy krew” ukazał się na pierwszej stronie ogólnopolskiego wydania „GW”. Tym razem pochwał nie było. Wybuchł skandal.
– Okazało się, że to była całkowicie zmyślona historia oparta na konfabulacjach wariata, który przyniósł tę opowieść. „Wyborcza” musiała przepraszać za katastrofę – opowiada były dziennikarz oddziału w Bydgoszczy.
Redakcja „GW” tekst „Herbata czy krew” uznała za tak kompromitującą wpadkę, że usunęła go nawet z elektronicznego archiwum. Ale Piotr Głuchowski nie ma sobie wiele do zarzucenia. – Karol był młodym dziennikarzem, a historia pochodziła rzekomo z kręgów handlarzy narkotykami, więc trudno było mu zweryfikować informacje. Dość naiwnie zaufał informatorowi – tłumaczy Głuchowski. Jako redaktor, który powinien wychwycić pułapki w tekście, też nie czuje się winny. – Ten tekst Doleckiego czytał jego redaktor w Toruniu, czytał redaktor w nadzorującej Toruń Bydgoszczy, czyli ja, czytali redaktorzy w Warszawie, bo szedł na pierwszą stronę, i nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. Tekst był napisany bez szału, ale poprawnie – wyjaśnia Głuchowski.
– „Herbata czy krew” nie była kojarzona z Głuchym tylko dlatego, że nie był podpisany jego nazwiskiem. A powinien być. Wie pan, jak wyglądało redagowanie tekstów przez Głuchowskiego? A tak, że młody dziennikarz przy nim siadał, a Głuchowski pisał nowy tekst – opowiada były kolega Głuchowskiego z Bydgoszczy.
Inny dziennikarz, który pracował z nim wtedy, potwierdza, że często redagowanie zamieniało się w pisanie tekstów na nowo. – Szczególnie młodzi dziennikarze nie mieli odwagi mu się sprzeciwić albo nie robili tego, bo byli w niego wpatrzeni jak w obrazek.
REDAKTORSKI GABINECIK
Rok 2004. Piotr Głuchowski wspomina: – Ówczesny szef redakcji lokalnych „Wyborczej” Wojtek Fusek zaproponował mi przejście do większego oddziału, czyli do Gdańska, na funkcję zastępcy naczelnego.
Wojciech Fusek zapamiętał to tak: – Wprowadziłem wtedy system, dzięki któremu ludzie aktywni i wyróżniający się mogli przechodzić do innych oddziałów i odświeżać w nich spojrzenie na miasta, w których pracują i wprowadzać nowe pomysły, słowem – odświeżać w nich zastaną atmosferę. Szefem oddziału trójmiejskiego został Jan Grzechowiak z Bydgoszczy i zabrał tam ze sobą Piotra Głuchowskiego. Nie mieli łatwo, bo na początku w Gdańsku krzywo na nich patrzono, jak na kolegów z mniejszego oddziału, którzy mają teraz nimi kierować. Dla Gdańska Bydgoszcz to była prowincja.
Prowincjusz Głuchowski dostał dobre warunki do pracy i życia. Redakcja wynajmowała mu wygodne mieszkanie w Sopocie przy ul. Grunwaldzkiej, niedaleko mola. Dziennikarze, którzy wtedy pracowali w trójmiejskim oddziale, wspominają, że Głuchowski naprawianie zaczął od zlikwidowania im pomieszczenia socjalnego, gdzie mogli zaparzyć herbatę lub kawę i szybko coś zjeść. – Siedziba oddziału była niewielka. Dla Grzechowiaka, jako naczelnego, znalazł się gabinet, ale brakowało miejsca dla Głuchowskiego. Jak zobaczyli to nasze pomieszczenie socjalne, to do nas od razu z buta, że tu ma być miejsce do roboty. To było niewielkie pomieszczenie, ale nadawało się na zgrabny gabinecik – wspomina Roman Daszczyński, były dziennikarz „Gazety Wyborczej Trójmiasto”.
W gabinecie przy biurku Głuchowski powiesił tablicę korkową, a na niej przypiął swoje wezwania do sądu. Zrobiło to spore wrażenie na dziennikarzach trójmiejskiej „Wyborczej”. – Patrzę, liczę te wszystkie wezwania na jego nazwisko. Jedno, dwa, trzy, cztery, było ich chyba ze dwanaście i mówię: „Chyba ze dwanaście wezwań do sądu”. I zapamiętałem jego odpowiedź, która mnie zdumiała. Na zupełnym luzie stwierdził, że to nie wszystkie, bo kiedyś miał ich sporo więcej. Pomyśleliśmy wtedy, że to facet, który wąską ścieżką nie chodzi – wspomina Roman Daszczyński.
– Zależałoby mi, żeby pan to zmieścił w tekście, że nie przegrałem żadnego procesu sądowego, a miałem ich ponad 20 – podkreśla Głuchowski.
W Gdańsku zajął się głównie redagowaniem. Miał ambicję, żeby z trójmiejskiej „Wyborczej” wychodziły ciekawe teksty. – W Gdańsku zastaliśmy redakcję, która była, jak to się mówi, dobrze poukładana na mieście. Wszyscy ze wszystkimi się tam lubili, życie płynęło wygodnie, na łamy szły rytualne tematy: rocznica Solidarności, rocznica wybuchu II wojny światowej, wielki artysta przyjeżdża do Gdańska. A ja próbowałem zachęcić ludzi do szukania dziury w całym, wiadomości raczej złych niż apologii – mówi Głuchowski.
Opowiada, że zajmował się w Gdańsku dłuższymi, poważniejszymi tekstami, bo „pizdryków kryminalnych” już nie redagował. A gdy tekst wydawał mu się za mało emocjonujący, to go podrasowywał. W redakcji dochodziło z tego powodu do awantur. O jednej sam opowiada. – Roman Daszczyński przyniósł informację, że prezes sądu wysłał na Uniwersytet Gdańskim listę dzieci prawników, które powinny być przyjęte w odwołaniu na studia prawnicze. Zredagowałem tekst Daszczyńskiego w ostrym tonie, żeby widać było, że to przykład korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa. Gdy Roman rano przeczytał swój artykuł na pierwszej stronie krajowej „Wyborczej”, zrobił mi awanturę ze słowami, że za mocno podkręciłem i on się czuje, jakby mu ktoś „biurko rozwalił siekierą”. Bo on by nigdy nie użył tak ostrych sformułowań. Potem dostał za ten tekst Grand Pressa i już nie miał pretensji – twierdzi Piotr Głuchowski.
Ma na myśli zapewne nagrodę Grand Press z 2004 roku dla Romana Daszczyńskiego i Krzysztofa Wójcika w kategorii News za cykl dziewięciu tekstów, w których ujawnili aferę na wydziale prawa Uniwersytetu Gdańskiego związaną z przyjmowaniem z tzw. odwołania krewnych i znajomych trójmiejskich prawników oraz pracowników uniwersytetu.
– Miałem do niego pretensję, bo tak zredagował tekst, że naraził mojego informatora na ujawnienie – prostuje Daszczyński.
OBIEKTYWNE ZMYŚLENIA
Roman Daszczyński pod nazwiskiem, a inni gdańscy dziennikarze off the record mówią, że mieli z redagowaniem Głuchowskiego problem. – Lansował coś, co sam nazywał „obiektywnym zmyśleniem”. To taka sytuacja, która co prawda nie miała miejsca, ale mogłaby mieć. Jego zdaniem dla dobra narracji można w dziennikarskim tekście zastosować taki zabieg. Ja się z tym podejściem nie zgadzałem – zastrzega Daszczyński.
Inni dziennikarze opowiadają mi, że po redakcji tekstów przez niego znajdowali „obiektywne zmyślenia” np. w formie scenek, których nikt na oczy nie widział.
– Zdarza mi się przerobić suchą informację na scenkę – przyznaje Głuchowski. – Starałem się, żeby tekst po mojej redakcji był lepszy, ciekawszy, barwniejszy, napisany z biglem – dodaje.
Marek Sterlingow, były dziennikarz oddziału „GW” w Gdańsku, zastrzega, że co prawda nie utrzymuje ostatnio kontaktów z Piotrem Głuchowskim, ale wciąż uważa go za swojego przyjaciela i nie chciałby go krytykować. Sposób redagowania tekstów przez Głuchego nazywa „agresywnym”. – Był zawsze mocno ingerującym w tekst redaktorem. Mnie się to akurat podobało, często jego propozycje miały sens. Ale dziennikarz przy takim redaktorze musi mieć dość siły, żeby protestować, gdy to idzie za daleko i wypacza informacje, które zebrał. Ja miałem – zapewnia Sterlingow. – Autorzy, którzy narzekają na to, że Głuchowski im coś dopisał, muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy przypadkiem sami się na to nie godzili. Ja się nie zgadzałem na zmiany, które przekłamywały tekst, bo żaden autor nie powinien się nigdy na to zgadzać – zapewnia.
Większość moich rozmówców przyznaje, że teksty po redakcji Głuchowskiego czytało się o wiele lepiej. – W praktyce wyglądało to tak: niby tekst był już gotowy, ale wtedy w Głuchego wstępował jakiś demon. Wracał do niego, bo uważał, że może być jeszcze lepszy i dopisywał nieistniejące sytuacje, nieistniejących bohaterów, fakty wyssane z palca – opowiada jeden z byłych dziennikarzy „GW”.
WYBITNI I ICH PROTEKTORZY
Dziennikarze wspominają, że zaraz po przyjeździe do Gdańska Głuchowski dał im do zrozumienia, że wprawdzie ich oddział jest teraz słaby, ale on nauczy ich pisać tak, by dostawali się do agorowego programu motywacyjnego „Wybitni” i zdobywali nagrody Grand Press.
W lipcu 2000 roku tak o programie „Wybitni” pisał Piotr Pytlakowski w „Polityce”: „Co roku od trzech lat tworzone są listy wybitnych. Kierownicy działów przydzielają im punkty za osiągnięcia zawodowe, swoją pulę punktów ma do wyłącznej dyspozycji ścisłe kierownictwo redakcji. Na tej podstawie ustala się roczny ranking kilkudziesięciu najlepszych dziennikarzy. (…) Wybitni dostają premie gotówkowe, ale też zostanie im przydzielona specjalna pula akcji. Na razie kierownictwo nie ujawniło jeszcze, ile warta jest w spółce wybitność”.
– To były duże pieniądze. Na przykład reporter „Dużego Formatu” dostawał 20 tysięcy akcji. I choć z czasem akcje Agory na giełdzie taniały, to wciąż były to wartości, za które można było kupić kawalerkę w Warszawie – wyjaśnia były wicenaczelny „Gazety Wyborczej” Jerzy. B. Wójcik.
Jak mówi jeden z byłych dziennikarzy z Gdańska: „Nagrodami były akcje, nagrodami były premie, ale największą nagrodą było to, że jeśli załapałeś się na »Wybitnych«, to nie mogli cię wywalić z roboty”.
Do programu „Wybitni” kierownicy działów i szefowie oddziałów lokalnych co kwartał zgłaszali swoich kandydatów i publikowane teksty. System z czasem ewoluował. Program był podzielony na część ogólnopolską, ale swoje premie przyznawały też oddziały lokalne, których szefowie dostawali pulę akcji dla swoich ludzi. W przypadku programu dla dziennikarzy z oddziałów lokalnych pieniądze były mniejsze, ale nawet dziś robią wrażenie: – W 2003 roku dostałem równowartość 60 tysięcy złotych – mówi dziennikarz ze wschodniej Polski.
O wiele intratniejsza była część ogólnopolska. Szefom oddziałów lokalnych opłacało się mieć u siebie „Wybitnych”. – Sami w nich nie byli, ale mieli swoje cele redakcyjne: ilościowe, jakościowe, związane z rozwojem, poprawą jakości, specjalnymi projektami albo utrzymaniem lub wzrostem sprzedaży. Piotrek miał sporo „Wybitnych”. Redaktorzy i szefowie oddziałów w ramach swoich programów też dostawali akcje. Nie tak dużo jak „Wybitni”, ale były to spore pieniądze. Różni inni kierownicy też dostawali premie za to, że Głuchy i jego zespół dostarczają dobre teksty – wyjaśnia Jerzy B. Wójcik, były wydawca „GW”.
System „Wybitni” stał się źródłem patologii. Były już dziennikarz „GW” tłumaczy: – Przy promocji głośnych tekstów nikomu nie zależało na mocnej weryfikacji faktów, ocenie wiarygodności rozmówców i skrupulatnym ważeniu racji. Ten system zachęcał dziennikarzy do pisania mocno i z przytupem, a szefów do przymykania na to oka.
Szefowie oddziałów początkowo mieli odmienne strategie związane z „Wybitnymi”, więc promowali różnych autorów. Jan Grzechowiak i Piotr Głuchowski z Gdańska jako jedni z pierwszych zorientowali się, że w tym systemie trzeba grać na nielicznych wybranych i w kolejnych kwartałach dawać im lepsze tematy, zlecać głośniejsze teksty. To zwiększało prawdopodobieństwo, że taki dziennikarz nazbiera najwięcej punktów w roku, sam zarobi i jeszcze pomoże szefowi w realizacji jego celów – tłumaczy jeden z byłych szefów „GW”.
Pod koniec istnienia programu – gdy akcje Agory traciły na wartości – dostawało się w akcjach równowartość ok. 100 tys. zł. – To wciąż było dużo i mieliśmy nadzieję, że zawsze ten program będzie istniał. Wygasł około 2020 roku – opowiada jeden z jego uczestników.
– W Gdańsku bycie blisko Głuchego po prostu się opłacało. Wielu z nas uzależniło się od tych ogromnych pieniędzy, bo nauczyliśmy się je mieć. Gdy dostawałem akcje i przez pięć lat je zbywałem, to potem szedłem sobie do salonu i kupowałem nowego passata. Płaciłem cztery raty za samochód i jechaliśmy na wakacje. Nie interesowało mnie, ile kosztują buty. Po prostu je kupowałem. Oprócz tego miałem normalną godną pensję. A ja tam byłem małym pikusiem. Głuchowski też dostawał akcje. Oni z Grzechowiakiem potrafili wypełniać różne agorowe, korporacyjne tabelki, w których znakomicie się odnajdywali, i dzięki temu pieniędzy było jak u cygana gwoździ – mówi były dziennikarz „GW”.
– Oddziały bydgoski i gdański, gdy był w nich Głuchy, były uważane za jedne z najmocniejszych – potwierdza dziennikarz ze wschodniej Polski.
Głuchowski dorobił się wtedy nowej ksywki: Cycek. Sam tłumaczy to tak: – Chodziło o to, że jak ktoś się dostał do Głuchowskiego, to miał jak u mamy przy cycuszku, bo Głuchowski wszystko mu przeredagował, przerobił gorszy lead na lepszy i wymyślił bardziej wciągający tytuł.
RACZEJ NEGATYWNIE
Ale chyba nie chodziło tylko o leady i tytuły. Chcę się dowiedzieć od Piotra Głuchowskiego, jak powinienem napisać tekst o nim, żebym mógł go potem wysłać na jakiś konkurs dziennikarski.
– Powinienem napisać tekst przedstawiający Pana w dobrym, czy złym świetle? – pytam.
– Raczej w negatywnym. Tekstom zawsze lepiej robi, gdy opisują zło – radzi mi Głuchowski.
Tych rad, których przez lata udzielał dziennikarzom w Gdańsku, jest więcej.
Opowiada dziennikarz, który pracował z Piotrem Głuchowskim: – Jak wybrać temat i bohatera? Zasada pierwsza: nie ma ludzi czystych. Na każdego coś można znaleźć. Zasada druga: najlepsze wiadomości przynoszą ci, którzy sami mają coś za uszami. Gdy już masz negatywnego bohatera, dzwonisz do takiego gościa, ale odpowiednio ustawiasz pytania. Albo wysyłasz mu mail. Dobrze, gdy w ogóle na niego nie odpowie, jeszcze lepiej, gdy się zdenerwuje albo wystawi ci rzecznika. Wtedy już go masz, bo chce coś ukryć.
Zasada trzecia: opowiadasz historię rzekomo realną, ale selekcjonujesz same negatywne informacje. I jasno od początku sugerujesz, kto jest bohaterem negatywnym. W efekcie takim zostaje. Nie ma możliwości, by z tobą wygrał. Wszystko pod jednym warunkiem – że odpowiednio dobierasz rozmówców, zlewasz tych, którzy sieją wątpliwości, mówią, że facet lub kobitka może ma i dobre strony. Jednak dla zachowania pozorów warto coś pozytywnego w tekście zacytować. Oczywiście w odpowiednich proporcjach z wypowiedziami negatywnymi.
Piotr Głuchowski zaprzecza, że promuje takie metody i standardy. Jednak o „metodzie Głuchowskiego” słyszę od kilku osób. Zapewniają, że nie była to oficjalna spisana instrukcja, a Głuchowski nigdy nie mówił o niej publicznie. Tę wiedzę poznawało się na etapie praktycznej pracy nad tekstem.
Mikołaj Podolski, dziennikarz Wirtualnej Polski, który wcześniej pracował m.in. w „GW” i poznał Głuchowskiego, gdy obaj zajmowali się sprawę molestowania dziewcząt w sopockiej Zatoce Sztuki: – Głuchowski znalazł w dziennikarstwie dziury i nauczył się je wykorzystywać dla własnego pożytku. Zauważyłem, że w jego metodzie mieści się też konfrontowanie dwóch stron sporu. Tylko że tą drugą stroną często bywa on sam.
Od dziennikarzy pracujących z Głuchowskim słyszę, że sylwetka Stanowskiego została napisana według „metody Głuchowskiego”, którą on stosuje od dawna i zainfekował nią wielu młodszych dziennikarzy, gdy był ich redaktorem i szefem w Gdańsku.
– Między podkręceniem tekstu a przekłamaniem jest cienka granica – zauważa Wojciech Fusek, były szef oddziałów lokalnych „GW”. – Piotr, ale też wielu innych, stąpali po tej cienkiej granicy, bo bez tego mogą powstać tylko nudne teksty o cenie pietruszki na bazarze. Piotr ostatnio nadział się na Stanowskiego, który wypunktował mu błędy i przeinaczenia. Jednak tu było też sporo winy redakcji, która nie przypilnowała należycie Piotra i jego tekstu.
SZŁA FAMA Z GDAŃSKA
Kierownictwo „GW” nie dostrzegało, a może wolało nie dostrzegać, że z Głuchowskim może być jakiś problem. Ale do centrali „GW” przy Czerskiej w Warszawie już docierały informacje o nim. – Mówiło się, że to redaktor, na którego trzeba uważać, bo dopisuje niestworzone rzeczy w tekstach – opowiada była dziennikarka „GW”.
Tomasz Patora, dziennikarz śledczy z oddziału „GW” w Łodzi, wspomina swoje pierwsze spotkanie z Piotrem Głuchowskim w centrali przy Czerskiej: – Miał wysoko podwinięte nogawki dżinsów i w te podwinięte nogawki włożoną paczkę papierosów. Wyglądało to pretensjonalnie.
Jerzy B. Wójcik wraz z Grzegorzem Piechotą uruchomili w 2007 roku w „Gazecie” cykl „Witamy w Polsce”. Dziennikarze z oddziałów regionalnych publikowali w nim teksty reporterskie. Wójcik postanowił ściągnąć Głuchowskiego do centrali i powierzyć mu prowadzenie tego cyklu. Wójcik, który wkrótce awansował na zastępcę naczelnego „GW”, zawarł z Piotrem Głuchowskim umowę. – Chciałem go mieć w zespole, bo to genialny reporter. Wiedział, że będę go chronił do momentu, aż mnie nie zawiedzie i nie wywinie jakiegoś numeru. Nie zawiódł mnie – uważa Wójcik.
Głuchowski starał się nie zawodzić, ale nie zawsze mu się udawało. Jakub Wątor, były dziennikarz „GW”, obecnie w serwisie Goniec.pl – ten sam, który znalazł w materiale o Stanowskim przepisane fragmenty – nie wspomina dobrze współpracy z Piotrem Głuchowskim, o którym wcześniej słyszał, że jest redaktorem dopisującym: – Opisałem historię oszusta, który został zatrzymany w Austrii, i wysłałem Głuchemu materiał do zredagowania. Wrócił do mnie tekst, w którym przeczytałem szczegóły tego zatrzymania. Historia działa się w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Z jednego zdania na ten temat Głuchy wykreował scenę zatrzymania tego przestępcy. Oszust miał siedzieć nad świątecznym daniem, gdy wpadła policja i założyła mu kajdanki. Ja nie znałem tych szczegółów, nie wiedziałem, czy policja założyła mu kajdanki. Może austriacka policja nie jest taka ostra i nie zakłada wszystkim kajdanek, zwłaszcza w święta – ironizuje Wątor. – Gdy w swoim tekście znalazłem dopisane bajki, z jednej strony zdziwiłem się, ale po chwili uzmysłowiłem sobie: no tak, czyli mi też coś dopisał – opowiada Wątor i zapewnia, że udało mu się usunąć przed drukiem fragmenty dodane przez Głuchowskiego.
– Znam opowieść Wątora, że dopisywałem mu w artykule jakieś bajki. Absolutnie zaprzeczam. Męczyłem się nad napisanymi przez niego zdaniami, a teraz tak mi się chłopak odpłaca – mówi mi Piotr Głuchowski, twierdząc, że Wątor ma bujną wyobraźnię i po prostu chce mu zaszkodzić.
Głuchowski w Warszawie zajmuje się głównie redagowaniem, ale gdy wpada ciekawy temat, sam bierze się do pisania. W 2009 roku jego redakcyjny kolega jeszcze z czasów bydgoskich – Marcin Kowalski – przyniósł historię o ambasadorze Korei Północnej w Polsce, synu założyciela dynastii dyktatorów w tym kraju Kim Ir Sena i bracie przyrodniego ówczesnego przywódcy Korei Północnej Kim Dzong Ila. Gdy niedługo potem obaj odbierali nagrodę na gali konkursu Grand Press za tekst „Ukochany syn Wielkiego Wodza” w „Dużym Formacie”, Piotr Głuchowski nosił jeszcze długie włosy i wystąpił w stroju rasowego reportera: bluzie z kapturem i dżinsach.
KSIĄŻKA NA PRZEMIAŁ, A POTEM DEPRESJA
Jeśli w redakcji przy Czerskiej Głuchowski miał chwilę wolnego – np. czekał na tekst od dziennikarzy – wyciągał laptopa i pracował nad książkami.
Agora rozwijała wtedy swoje wydawnictwo książkowe i po sukcesie serii literatury XX w. zaczęła namawiać autorów „GW” do pisania własnych książek reporterskich. W 2008 roku ukazała się pozycja, którą napisał z Marcinem Kowalskim zatytułowana „Nie trzeba mnie zabijać”. Była to historia żydowskiego chłopca, który miał umrzeć, ale ocalał i został łotewskim legionistą Waffen SS. Książka nie zrobiła furory, ale Głuchowski z Kowalskim kontynuują tematykę historii Żydów z czasów II wojny światowej. Pod koniec 2008 roku Agora wydaje ich kolejną książkę „Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich”. To opowieść o żydowskim oddziale partyzanckim, który działał podczas okupacji niemieckiej na Nowogródczyźnie. Czas na wydanie tej książki wydaje się dobry, bo do kin wchodził właśnie film na ten sam temat zatytułowany „Opór” z Danielem Craigiem w roli głównej. Jednak „GW” 31 stycznia 2009 roku publikuje recenzję „Odwetu”, napisaną przez dr. Dariusza Libionkę, adiunkta w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, i prof. Monikę Adamczyk-Garbowską, kierującą Zakładem Kultury i Historii Żydów na UMCS w Lublinie. Krytyka jest miażdżąca. Recenzenci zarzucili Głuchowskiemu i Kowalskiemu plagiat książki Nechamy Tec „Defiance”. „Już po kilkunastu stronach lektury zaczęło nam towarzyszyć przemożne uczucie, że już gdzieś wcześniej o tym wszystkim czytaliśmy. Niby inaczej, a jednak bardzo podobnie” – czytamy w recenzji. „Sięgnęliśmy zatem po wydanie »Defiance« i zaczęliśmy porównywać. Okazało się to bardzo łatwe ze względu na niezwykle bogaty i starannie opracowany indeks nazwisk, miejsc i tematów w książce Tec. Po jakimś czasie zaczęło to przypominać grę w okręty, w dodatku niemal wszystkie strzały były trafione: z dużą dozą prawdopodobieństwa można było przewidzieć, że jeśli jakieś wydarzenia związane z konkretnymi nazwiskami czy miejscowościami pojawią się w książce Głuchowskiego i Kowalskiego, będą miały one swój pierwowzór w książce Tec, a w niektórych przypadkach mogliśmy wręcz czytać wybrane fragmenty jednym głosem” – napisali naukowcy.
Pod koniec lutego 2009 roku Agora wycofuje cały świeżo wydrukowany nakład „Odwetu” ze sprzedaży. Książka idzie na przemiał. Jako powody tej decyzji „GW” na swoich łamach podaje „występujące w książce braki i uchybienia”.
Rozpętała się burza. Adam Michnik domaga się wyrzucenia Głuchowskiego z pracy. Wstawia się za nim Helena Łuczywo, zastępczyni redaktora naczelnego „GW”, której Głuchowski był jednym z ulubieńców.
– Sporo mnie ta sprawa kosztowała. Najadłem się wstydu jak cholera. Straciłem miejsce w programie „Wybitni”, a więc i spore pieniądze – przyznaje dziś Głuchowski.
Ale swoją winę umniejsza, zrzucając wszystko na kolegę. – Marcin Kowalski przy pracy nad tą książką ogarniał wszystko, co nie było pisaniem, w tym niestety bibliografię. Ja jedynie pisałem lity tekst. Tymczasem w przypisach zabrakło najważniejszej pozycji: „Defiance” Nechamy Tec. I pojawił się zarzut o plagiat, mimo że ja w tekście wielokrotnie powoływałem się na tę książkę. No, ale trzeba było bibliografię sprawdzić, więc też moja wina, nie zaprzeczam. Przeprosiłem panią Tec, przeprosiny przyjęła – wyjaśnia Piotr Głuchowski. Winny znów jest inny.
Marcin Kowalski, który odszedł z dziennikarstwa i współpracuje z reżyserem Wojciechem Smarzowskim, zajmuje się m.in. pozyskiwaniem funduszy na produkcje filmów, odmawia rozmowy o swoim byłym koledze, z którym kiedyś pisał teksty i książki. Mówi tylko, że nie utrzymuje już z nim kontaktów.
Piotr Głuchowski zdradza, że odchorował historię z „Odwetem”. Mimochodem wspomina o „epizodzie depresyjnym”. Opowiadał o nim w lipcowo-sierpniowym wydaniu „Press” w 2019 roku, w tekście Małgorzaty Wyszyńskiej o depresji wśród dziennikarzy.
Wtedy jednak problemy zdrowotne wiązał z przepracowaniem, a nie ze skandalem wokół książki „Odwet”. Z tego, co wtedy mówił, wynika, że depresja dopadła go długo po tej kompromitacji, bo w 2018 roku. W domu koło Bydgoszczy z rodziną spotykał się tylko w weekendy. W tygodniu pracował w Warszawie przy Czerskiej, a mieszkał w jednym ze służbowych mieszkań Agory, nazywanych „kibucami”, w których zatrzymywali się też inni pracownicy spoza Warszawy.
– To była bardzo niekomfortowa sytuacja. Miałem prawie 50 lat, a tkwiłem w jednym mieszkaniu z dwójką innych dorosłych osób. Każdy z nas wracał i zamykał się w swoim pokoju. Gdy chciałem skorzystać z toalety, musiałem nasłuchiwać, czy nie jest zajęta. A to już przecież nie akademik, gdzie pije się razem piwo, ogląda filmy i gra w karty, gdzie im więcej ludzi, tym fajniej – wspomina Głuchowski.
Przed laty w „Press” opowiadał, że wracał do mieszkania, kładł się na łóżku i gapił w sufit. Z Warszawy zabrał go brat i zawiózł do psychiatry. Lekarz przepisał leki, ale nie działały. Poczuł się lepiej dopiero wtedy, gdy inny lekarz znacznie zwiększył dawkę.
– Od tamtej pory czuję się dobrze. Zacząłem prowadzić bardziej higieniczny tryb życia. Odstawiłem alkohol, gram w koszykówkę, chodzę po lesie z psem. To pomaga – zapewnia.
WYJŚCIE Z LODÓWKI
Po skandalu z „Odwetem” trafił do lodówki. Tak w redakcji mówiono o jego sytuacji. Dostał polecenie, że ma się nie wychylać, tylko redagować teksty. – Ludzie obchodzili go szerokim łukiem – przyznaje Jerzy B. Wójcik, były zastępca naczelnego „GW”.
On też izolował się od innych, pracując w specjalnych żółtych słuchawkach tłumiących dźwięk. Twierdził, że przez wieczny harmider w redakcji nie może się skupić. Tekstów do gazety nie pisał, ale nadal pracował nad książkami.
W 2015 roku dziennikarze śledczy interesowali się sopockim klubem Zatoka Sztuki, do którego miały być zwabiane pod pozorem ofert pracy młode dziewczyny. Sprawa wyszła na jaw po samobójstwie 14-letniej Anaid Tutghushyan, która była molestowana i zgwałcona przez Krystiana W. ps. Krystek. Jej matka Joanna Skiba próbowała wyjaśnić sprawę. Zgłosiły się do niej inne molestowane i zgwałcone młode dziewczyny.
W maju 2015 roku swoje materiały na ten temat publikują Mikołaj Podolski w lokalnym tygodniku „Reporter”, a potem Sylwester Latkowski i Michał Majewski w nieistniejącym już serwisie Kulisy24.pl. Do Trójmiasta od maja 2015 roku jeździ też Tomasz Patora, dziennikarz programu „Uwaga!” w TVN.
Piotr Głuchowski wychodzi z redakcyjnej lodówki. Razem z koleżanką z gdańskiego oddziału Bożeną Aksamit interesują się tym tematem. – Dziennikarze zajmujący się tą sprawą pomagali sobie w nadziei, że każdy zajmie się nią z innej strony i dzięki temu zostanie ona gruntownie wyjaśniona – opowiada Mikołaj Podolski. – Piotrowi Głuchowskiemu i Bożenie Aksamit załatwiłem numery telefonów do poszkodowanych dziewczyn, załatwiłem im nawet ich zgody na rozmowę. Wystarczyło zadzwonić, umówić się i porozmawiać. Nie zadzwonili, za to opisali je w negatywnym świetle, wymyślając np. okoliczności, w jakich dochodziło do gwałtów – dodaje.
Teksty Głuchowskiego i Aksamit o Zatoce Sztuki ukazywały się przez dwa miesiące od listopada 2015 roku. Mikołaj Podolski opublikował na YouTubie swoją rozmowę z Joanną Skibą, matką Anaid, która skarżyła się, że nie rozpoznawała w tekstach dziennikarzy „GW” swoich wypowiedzi i faktów, o których opowiadała dziennikarzom. Podolski ujawnił też korespondencję Joanny Skiby z Bożeną Aksamit na Messengerze. „Cześć z tych dziewczyn zakochiwała się w nim??????” – pyta matka Anaid o to, co przeczytała w tekście. I tłumaczy: „boże o co chodzi ja nie rozumiem przecież one go nienawidziły”. I dalej Skiba pisze do Aksamit: „wcielał się w rolę romatycznego kochanka?????? Co za bzdury jest mi przykro że aż tyle rzeczy jest błędnych”.
Podolski twierdzi, że Głuchowski z Aksamit podorabiali historie opisywanych dziewczyn, w dodatku w krzywdzący dla nich sposób. Jako dowód zamieścił na YouTubie fragmenty swojej korespondencji z nimi. Jedna z dziewczyn pyta 12 listopada 2015 roku: „Co to za artykuł w dzisiejszej gazecie?” i dalej pisze: „Wszystko jest przekręcone. Wszystko… I kto wymyślił, że zaliczałyśmy wytrzeźwiałki? Nigdy w życiu nie miałyśmy nic wspólnego z policją. Co za bajki? I kiedy ja siedziałam i patrzyłam jak on się do niej dobiera? (…)”.
Piotr Głuchowski broni się, że przecież zadbał o anonimizację dziewczyn, które opisywał. – Kategorycznie zaprzeczam, żebym skrzywdził jakiekolwiek opisywane dziewczynki. Wszystkie imiona bohaterek, z którymi rozmawiała Bożena Aksamit, zmieniłem. Zmieniłem też miejsca akcji i najbardziej charakterystyczne okoliczności – podkreśla.
Mikołaj Podolski jest pewny, że oni nie kontaktowali się z tymi dziewczynkami, bo potem z nimi rozmawiał. – Zmiana imion niewiele tu dała, bo dziewczyny są rozpoznawalne w swoich środowiskach – zaznacza Podolski.
AMERYKAŃSKI FORMAT
W kwietniu 2016 roku ukazuje się książka Piotra Głuchowskiego i Bożeny Aksamit „Zatoka świń”. Agora anonsuje ją hasłem: „Wstrząsające historie bez fikcji”. Na okładce umieszczono zdjęcie Anaid. Jej matka, Joanna Skiba, dostała za to od autorów „Zatoki świń” ekspres do kawy.
– Mama Anaid nie chciała przyjąć pieniędzy za to zdjęcie od wydawnictwa – mówi Głuchowski. – Zresztą niezręcznie byłoby wciskać jej pieniądze. Wymyśliliśmy więc z Bożeną, że kupimy jakiś prezent. Bożena zapytała panią Joannę, co chciałaby dostać – usłyszała, że ekspres do kawy. Kupiliśmy go za pieniądze redakcji i wręczyliśmy – dodaje.
Nie zweryfikuję już u Bożeny Aksamit, czy na pewno tak to wyglądało, bo zmarła w 2019 roku. Jednak w rozmowie z Mikołajem Podolskim Joanna Skiba trochę inaczej przedstawiała tę historię. „Ja nie chciałam pieniędzy i powiedziałam, że nie będę zarabiać na śmierci swojej córki. Ja nigdy w życiu nie pobierałam żadnych pieniędzy za to, że ktoś może użyć zdjęcia czy nazwiska mojego dziecka. (…) Ja powiedziałam, że nie chcę żadnego prezentu. Postawili to na aucie mojego partnera i odjechali” – opowiadała Podolskiemu matka zgwałconej (dziewczynka w efekcie popełniła samobójstwo). Dalej Joanna Skiba mówi, że ekspres do kawy miał być prezentem nie tylko za wykorzystanie wizerunku jej córki, ale też za jej zgodę na to, co napisali w książce o niej, o jej rodzinie i znajomych Anaid.
Podolski uważa, że książka „Zatoka świń” jeszcze bardziej skrzywdziła ofiary wykorzystywania seksualnego. – Siedziałem nad Motławą z jedną z dziewczyn, która wręcz wyła po tym, co przeczytała o sobie w tej książce – mówi Podolski.
W książce opisane zostały też sytuacje, w których udział brali dziennikarze. – Czytam o sobie, że stoję i nerwowo palę papierosa, gdy ja już od kilku lat nie paliłem – mówi mi Tomasz Patora w „Uwagi” TVN.
Mikołaj Podolski podkreśla, że mieszanie fikcji do dziennikarstwa śledczego jest szczególnie niebezpieczne, bo w ten sposób łatwo skrzywdzić osoby, które i tak już wiele wycierpiały. – Ale Głuchowski zna się na dziennikarstwie śledczym tak, jak ja na balecie mongolskim – mówi Podolski.
Podolski wysłał pismo do Jarosława Kurskiego, pierwszego zastępcy redaktora naczelnego „GW”, i do zarządu Agory, w którym alarmował, że „Zatoka świń” składa się głównie ze zmyśleń, które szkodzą ofiarom. Zwracał też uwagę na to, że autorzy w nieuprawniony sposób wiążą sprawę Zatoki Sztuki z zaginięciem Iwony Wieczorek. Wypunktował około 20 błędów – popełnionych według niego – tylko na trzech stronach.
Podolski pisał m.in.: „A kolejne akapity, w których Państwo próbowali tłumaczyć czytelnikom, na czym polega sprawa Iwony, zdradzają, że autorzy »Zatoki świń« nie mają o niej zielonego pojęcia i porobili gigantyczne błędy. Np. Iwona nie miała żadnego przyjaciela Pawła (to był jej luźny znajomy, ledwo go znała), jego kolega wcale nie »poszedł gdzie indziej pod wpływem nudy« (wyszedł na chwilę do koleżanki w innym klubie, potem wrócił), mężczyzna z ręcznikiem wcale nie szedł za Iwoną »w stroju plażowym« (miał dżinsy i koszulę w kratę, to widać na nagraniu!), to nie on ją zaczepiał »o gówno« (połączyli sobie Państwo dwa wątki, które rozdziela 40-minutowy okres), Iwona nie szła do Brzeźna (mieszkała w Jelitkowskim Dworze, to kawał drogi od Brzeźna), nie wiadomo, czy Lidia90 i Meduza to ten sam internauta (śledczy nie ustalili ani jednego, ani drugiego IP), nie pisał też swojego postu na forum »Tygodnika Ostrołęckiego« (zrobił to na forum Wizaz), nie wskazywał na »Krystka« jako »zabójcę lub porywacza« (wskazywał tylko na związki), a mężczyzna z Jastrzębiej Góry nie był czarnoskóry ani nie został wskazany przez jasnowidza, tylko przez świadka. Nie było też tak, że znajomi z ogniska »nie przypomnieli sobie, by Iwona do nich dołączyła«, tylko zakończyli ognisko na długo przed jej przemarszem. I nie można pisać, że Iwona pokłóciła się ze znajomymi »o drobiazgi«, bo wersji nt. powodów tej kłótni jest kilka”.
I dalej zauważał: „Jak można zrobić tyle błędów na trzech stronach? I bezczelnie potem się mądrzyć na kolejnych, że Podolskiego rzekomo przeszły prądy i że Podolski rzekomo na siłę podpinał sprawę »Krystka« pod sprawę Iwony? Nie przesadzę stwierdzeniem, że Państwa autorzy »Zatoki świń« są bezczelnymi ignorantami. Państwo się skompromitowali wymądrzaniem się na temat sprawy, o której nie mają Państwo pojęcia”.
Mikołaj Podolski na ten list nie dostał żadnej odpowiedzi. Kolejny (Podolski zapewnia, że nie był jego inicjatorem) do Jarosława Kurskiego zaczynał się tak: „Wyrażamy zdecydowany sprzeciw wobec notorycznego naruszania i ignorowania prawa oraz zasad staranności i rzetelności dziennikarskiej przez redaktora Piotra Głuchowskiego przy relacjonowaniu sprawy »Zatoki Sztuki«. Tragedia wykorzystywanych nastolatek nie może być dla nikogo trampoliną” – pisali Mikołaj Podolski, Tomasz Patora i Katarzyna Włodkowska.
Jarosław Kurski odpowiedział autorom listu, nazywając zarzuty wobec Głuchowskiego „poważnymi”. Poinformował, że „w gronie redaktorów naczelnych zdecydowaliśmy o powołaniu bezstronnej komisji, złożonej z osób cieszących się autorytetem, która zbada sprawę”. Zaznaczył również, że pracy komisji nie powinien zakłócać medialny rozgłos – „proszę Was zatem o dyskrecję”. Wyraził też nadzieję, że autorzy listy przyjmą zaproszenie komisji i „złożycie stosowne wyjaśnienia, dostarczycie dowody – aby pomóc nam sprawiedliwie i rzetelnie rozpatrzeć te sprawę”.
Komisja autorów listu nie zaprosiła nawet do złożenia wyjaśnień. Agora poinformowała potem tylko lakonicznie, że Komisja stwierdziła uchybienia ze strony Piotra Głuchowskiego i zaleciła, aby przeprosił Katarzynę Włodkowską, Tomasza Patorę i Mikołaja Podolskiego. „Postępowanie było wewnętrzne, o szczegółach nie będziemy informować. Sprawę uważamy za zamkniętą” – napisano.
Piotr Głuchowski w rozmowach z dziennikarzami na ten temat mówił potem, że „Zatoka świń” to nie był reportaż, tylko „dokument fabularyzowany”, taki amerykański format, w którym idealne proporcje prawdy do fikcji to 30:70.
– Jeżeli szukać analogii literackich, to najbliższa jest „Inna dusza” Łukasza Orbitowskiego – Piotr Głuchowski tłumaczy mi, czym jest „dokument fabularyzowany”.
– Dzisiaj Netflix masowo produkuje takie dokumenty. Historia jest w nich prawdziwa, główne wątki są prawdziwe, wszystkie fakty typu: miasta, kwoty pieniędzy, zasądzone wyroki – są prawdziwe, natomiast sceny odgrywają aktorzy – słucham dalej Głuchowskiego rozprawiającego o nowym gatunku dziennikarskim, którego dotąd nie znałem. I przypominam sobie, że „Zatoka świń” była reklamowana przez Agorę jako „Wstrząsające historie bez fikcji”.
Autor „Zatoki świń” przekonuje mnie, że krytykę jego książki rozpętał z zawiści Mikołaj Podolski. – Sam napisał mało udaną rzecz o Zatoce Sztuki [„Łowca nastolatek” – przyp. red.]. Jest to książka głównie o dzielnym Mikołaju Podolskim, który rozwikłał aferę i chce, by inni trzymali się od tematu z daleka – szydzi Głuchowski.
Mikołaj Podolski stwierdza z kolei, że teraz rozumie, dlaczego Jarosław Kurski prosił sygnatariuszy listu o niewzniecanie medialnego rozgłosu. – Wychodzi na to, że chyba w tym czasie Agora negocjowała z HBO kupno praw autorskich do książki „Zatoka świń”, więc potrzebowali ciszy, a my ją lojalnie zachowaliśmy – przypuszcza.
Rzeczywiście, w maju 2021 roku telewizja HBO kupiła prawa do książki Piotra Głuchowskiego i Bożeny Aksamit. Na jej motywach miał powstać serial. Nie powstał. – Był już nawet pisany scenariusz. Wzbogaciłem się dzięki sprzedaży praw o kilkanaście tysięcy złotych. Tyle samo dostał mąż nieżyjącej już wtedy Bożeny. Resztę otrzymało wydawnictwo, jak to zwykle bywa przy takich okazjach. Potem przeczytałem gdzieś informację, że HBO Polska wstrzymuje wszystkie produkcje krajowe. Tak się dowiedziałem, że serialu o Zatoce nie będzie – relacjonuje mi Piotr Głuchowski.
SKORPION, KTÓRY ROBI SOBIE KRZYWDĘ
Po „Zatoce świń” Głuchowski pisał z Bożeną Aksamit kolejną książkę „Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego”, m.in. o tym, jak ks. Henryk Jankowski wykorzystywał seksualnie młodych chłopców. Bożena Aksamit zmarła w trakcie pracy nad tą książką. „Uzurpator” dokończony przez Głuchowskiego zebrał pozytywne recenzje jako książka bezkompromisowa, ujawniająca to, o czym wcześniej tylko szeptano.
Zaczął też pisać powieści sensacyjne. – Doskonale się je czyta – zauważa Wojciech Czuchnowski, dziennikarz „GW”. – Nie rozumiem, dlaczego tak zdolny facet i świetny autor sam od czasu do czasu robi sobie krzywdę. Nie wiem, czemu zdarzają mu się działania, które potem dezawuują jego dorobek. Bez tego mógłby być najlepszym z najlepszych. Ale on jest jak skorpion, który musi ukłuć, mimo że zrobi tym sobie krzywdę – zauważa Czuchnowski.
Redagował rubrykę „Witamy w Polsce”, ale w „GW” było na nią coraz mniej miejsca i ukazywała się coraz rzadziej. – Przesunęli go do działu krajowego, ale krótko to trwało. Znowu co chwila wybuchały awantury o to, że Głuchy wpisuje fantazje do tekstów albo zmienia całe teksty i dopisuje do nich swoje nazwisko – mówi dziennikarz „GW”.
Został przygarnięty w „Dużym Formacie” jako reporter. Gdy wybuchła pandemia, Głuchowski zaczął pracować zdalnie z domu na wsi koło Bydgoszczy. – Wcześniej dojeżdżałem do Gdańska i do Warszawy, żyjąc bez rodziny w najętym mieszkaniu z obcymi mi ludźmi. Dzięki pracy zdalnej wstaję rano, myję zęby, podchodzę do biurka i już jestem w robocie. Bez autobusu, pociągu, taksówki, wstawania o czwartej rano i wracania o trzeciej w nocy – cieszy się Głuchowski.
Nie planuje już pisania książek. – Mam trójkę dzieci i nie mogłem sobie nigdy pozwolić na to, żeby na koniec miesiąca przynieść do domu cztery tysiące złotych. Pisanie książek było dla mnie dodatkowym zarobkiem obok roboty redaktora. Teraz, gdy od pandemii pracuję jako autor „Wyborczej”, non stop myślę o tekstach, które piszę albo zamierzam pisać. Brakuje w głowie przestrzeni na nowe książki. Na szczęście dwaj starsi synowie są już samodzielni – mówi.
Nawet ci, którym zaszedł za skórę, przyznają, że zawsze był pracowity i potrafił szybko pisać oraz redagować. Ostatnio mu się to przydało. Jego pracowitość było widać zwłaszcza w okresie ostatniego pół roku, gdy Agora ogłosiła zwolnienia grupowe. Uważni czytelnicy mogli zobaczyć, że Głuchowski robi duży materiał prawie co tydzień. W tym ten o Krzysztofie Stanowskim. Głuchowski wyjaśnia, że zbiera materiały jednocześnie do kilku tekstów. A taki artykuł jak o Stanowskim zajmuje mu około trzech tygodni.
Jak to możliwie, że pomimo tylu poważnych błędów nie stracił pracy w „GW”? – Jego nazwisko pojawiało się na listach ludzi do zwolnienia – nie kryje były zastępca naczelnego „GW” Jerzy B. Wójcik. – Zawsze mówiłem, żeby je wykreślić. Głuchowski to facet, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Wielu dziennikarzy, do których przychodzi się z prośbą, żeby zajęli się jakimś tematem, od razu odpowiada: „nie da się” lub „już o tym pisaliśmy”. A Piotrek nie boi się brać do tematów, których inni nie chcą wziąć.
Najwyżej zastosuje obiektywne zmyślenie.
***
Ten tekst Mariusza Kowalczyka pochodzi z magazynu „Press”.