Wiernikowska dla Kanału Zero przywiozła kilka przypadkowych rozmów

Mogło być gorzej

Dokument Marii Wiernikowskiej został zrealizowany w surowy sposób. Nie ma w nim wzbudzającej emocji muzyki, a komentarz autorski został sprowadzony do minimum

Zapowiadało się sensacyjnie: Maria Wiernikowska – przed wieloma laty popularna reporterka, która całkiem niedawno zasłynęła z szerzenia proputinowskiej propagandy – kręci reportaż na polsko-białoruskiej granicy dla Kanału Zero. Realizację zleca jej Krzysztof Stanowski, który pluje jadem w stronę każdego, kto uważa, że uchodźców na granicy powinno się traktować humanitarnie. Efekt? Wyszło nieco nużąco, powierzchownie i po staroświecku – pisze Mariusz Kowalczyk z „Presserwisu”.

Krzysztof Stanowski już wcześniej pokazał, jak potrafi wywoływać i wykorzystywać emocje związane z kryzysem na polsko-białoruskiej granicy. Gdy zginął tam polski żołnierz, w Kanale Zero wszystkich uchodźców zaliczył do przestępców i tak umiejętnie formułował oskarżenia oraz ferował wyroki, że Kanał Zero na tym temacie zdobywał największe zasięgi w polskim internecie.

Wiernikowska szerzyła kremlowską propagandę

Natomiast Marię Wiernikowską wiele osób pamięta jako nieustraszoną korespondentkę wojenną, która w latach 90. ubiegłego wieku relacjonowała wojny w Afganistanie, Czeczenii czy Bośni i Hercegowinie. Jeszcze więcej osób pamięta jej brawurowe materiały z powodzi w 1997 roku.

Ostatnio Wiernikowska zasłynęła jednak z szerzenia też kremlowskiej propagandy. Gdy w 2023 roku Warszawę odwiedził prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden, stanęła koło Zamku Królewskiego z tabliczką „GO HOME”. Gdy ktoś z tłumu zapytał, kto ma iść do domu, odparła: „No ten pan z kolegami” i pokazywała na Bidena na telebimie. A potem, niczym rosyjska tuba propagandowa, przekonywała ludzi, że wojnę w Ukrainie sprowokowały Stany Zjednoczone.

Na Facebooku Wiernikowska relacjonowała: „Ja szybko, każdemu po kolei odpierałam, że to jankesi zaczęli tę wojnę, ściągając broń i wojskowych doradców pod nos Rosji” – wywodziła. „I do nas ją przywlekli, a ta wojna nie jest nasza. Że przeszkadzało im, że Europa od Ruskich ma tani gaz i ropę. Liczyli na gaz łupkowy w Donbasie, na przerwanie jedwabnego szlaku z Chin i takie tam… Nie trzeba było z Ruskimi zadzierać, a teraz trzeba to jakoś skończyć, zanim się zacznie…”.

Trudno było się nie obawiać, że z połączenia emocjonalnego populizmu Stanowskiego z prorosyjskimi przekonaniami Wiernikowskiej powstanie na granicy polsko-białoruskiej materiał wybuchowy. Taki, który wysadzi nie tylko Wiernikowską, ale też z pół Kanału Zero. Ale takie nadzieje, formułowane przez niektórych, okazały się płonne.

Najprostszy sposób realizacji materiału

Maria Wiernikowska obrała najprostszy sposób realizacji swojego materiału – jeżdżąc w pobliżu granicy, pokazuje, co widzi i słyszy. Gdy dostrzega ludzi, zatrzymuje się przy ich domach i pyta, czy nie boją się cudzoziemców. Z tych krótkich, zdawkowych rozmów dowiadujemy się, że ludzie na pograniczu nie chcą przyznawać się, iż kontaktowali się z uchodźcami. Najtrudniej im przyznać, że pomagali, nawet jeżeli ta pomoc polegała tylko na przekazaniu kawałka chleba.

– A czego? A oni nie przychodzą do ludzi – odpowiada jej starsza kobieta siedząca na ławce przed domem.

W innym miejscu reporterka zatrzymuje się przy rodzinie, która też siedzi na ławce. Rodzina twierdzi, że „cudzoziemcy” nie rozmawiają z nimi. Jednak kilkuletni chłopiec prostuje: – Rozmawiali, z dziadkiem – chłopiec pokazuje na mężczyznę. – Chcieli chleba – dodaje chłopiec.

– Dał dziadek chleba? – dopytuje Wiernikowska.

– Nie pamiętam – zdawkowo odpowiada mężczyzna i uśmiecha się tylko.

Przez płot rozmawia też z mężczyzną w średnim wieku, mającym na sobie bluzę w kolorze khaki z biało-czerwonymi barwami na rękawie i pokaźnych rozmiarów orłem na piersi. Mężczyzna odpowiada przekazami PiS, które jeszcze niedawno słychać było codziennie w TVP. Mówi, że granicę trzeba szczelnie zamknąć, żeby nie było tak, jak w Szwecji czy Wielkiej Brytanii, których „już praktycznie nie ma. Tam same emiraty niedługo będą”. – To nie są lekarze czy inżynierowie. To zwykłe bydło – mówi mężczyzna w „patriotycznej” bluzie.

Inny, starszy mężczyzna, którego spotkała przy granicy Wiernikowska, mówi o uchodźcach: – To nie są ludzie. Muzułmanie.

Reporterka nie pociągnęła trudnego tematu

Maria Wiernikowska podchodzi też z operatorem do słynnego płotu postawionego na granicy. Dzięki temu udaje się jej porozmawiać z tymi, którzy z Białorusi próbują nielegalnie dostać się do Polski, a w zasadzie dalej. Jeden z mężczyzn przyznaje, że celem jego podróży są Niemcy. Inni opowiadają, że są bici przez mundurowych z obu stron.

Z tych relacji wynika, że ich obecność jest koordynowana przez białoruskie służby (jeden mężczyzna mówi o szefie – Arabie, który jest na Białorusi). Wnikliwi widzowie zapewne zwrócą uwagę też na wypowiedź mężczyzny mówiącego, że na polsko-białoruską granicę dostał się z Moskwy, gdzie studiuje – co wskazuje na to, że kryzys na granicy wywoływany jest też przez rosyjskie służby na polecenie rosyjskich władz.

Reporterka rozmawia również z funkcjonariuszem Służby Granicznej. Próbuje go naciągnąć na zwierzenia: czy w głębi duszy nie współczuje ludziom, próbującym przekroczyć granicę?

– Powiem o autentycznych dylematach moralnych, kiedy idzie ktoś na służbę i dziecko pyta: „tato, kiedy wrócisz do domu” – funkcjonariuszowi łamie się głos i nietrudno się domyślić, że opowiada o sobie.

– Kurczę, wzruszył się pan. Ja też – reaguje Wiernikowska.

Reporterka nie pociągnęła jednak tego trudnego, osobistego tematu. A szkoda. Nie pogłębiła też wielu innych wątków, które aż się prosi potraktować obszerniej. Tylko najwnikliwsi widzowie z wypowiedzi migrantów wyciągną wnioski dotyczące tego, co się z nimi dzieje po białoruskiej stronie.

Dziwny fragment rozmowy z migrantem

Ważne jest uświadamianie odbiorcom – nie tylko w Polsce – że mamy do czynienia z zupełnie odmiennym rodzajem migracji i migrantów niż w innych częściach Europy. Na polsko-białoruskiej granicy znajdują się zwabieni podstępem ludzie wykorzystywani przez rosyjskie i białoruskie władze. Są oni tam ograbiani, bici i zmuszani do atakowania polskiej granicy. Być może, gdyby Wiernikowska postała trochę dłużej przy płocie i szczerzej porozmawiała z ludźmi z drugiej strony, udałoby się jej dowiedzieć więcej.

Zamiast tego oglądamy dziwny fragment rozmowy Wiernikowskiej przez graniczny płot z migrantem. – Nie chcesz zostać na Białorusi, tam jest fajnie? – pyta go autorka materiału.

Szkoda, że bardziej nie zainteresowała się tym tematem i nie opowiedziała widzom, jak „fajnie” jest nie tylko migrantom na Białorusi.

Niektóre wątki nie są w filmie Wiernikowskiej opowiedziane do końca. Autorka przedstawia historię rodziny, którą spotyka na granicy. Ich córka choruje – ojciec pokazuje – jest obrzęknięta i tak osłabiona, że trudno jej ustać na nogach. Reporterka dwukrotnie informuje Straż Graniczną o tej rodzinie. Podjeżdża samochód z funkcjonariuszami, którzy przekazują tylko jedzenie i bez słowa odjeżdżają. W przekazanej przez nich torbie nie ma jednak lekarstw. Pod koniec filmu widzimy tę samą rodzinę po polskiej stronie, koło budynku Straży Granicznej. Dziewczynka i jej ojciec rozpoznają reporterkę i operatora. Uśmiechają się do nich i ukradkiem machają. Z filmu dowiadujemy się tylko, że pojechali w głąb Polski. Ale nie wiemy, jak to się stało, że znaleźli się w Polsce i na podstawie jakich przepisów jadą dalej. A może nie jadą w głąb Polski, tylko z powrotem na granicę do lasu? Aktywiści pomagający migrantom na granicy często zarzucali polskim służbom takie praktyki.

Dokument Wiernikowskiej zrealizowany w surowy sposób

W filmie Marii Wiernikowskiej nie ma przedstawicieli organizacji pomocowych. Autorka czyta tylko ich komunikaty oraz ostrzeżenia, żeby nie rozmawiać z Kanałem Zero, bo jest on tak samo upolityczniony jak TVP Kurskiego czy rosyjski kanał RT.

Aktywiści mogli mieć wątpliwości co do intencji Kanału Zero. Wszak Krzysztof Stanowski opublikował oświadczenie po tym, jak na granicy zabity został polski żołnierz. W ekspresyjnej formie oskarżał o „krew na rękach” wszystkich, którzy krytykowali polskie służby za nieludzkie traktowanie migrantów na granicy. Z drugiej strony, dziennikarze od dawna informują, że działające przy granicy organizacje nie zawsze zachowują się właściwie – chcą wpływać na materiały dziennikarskie. Inna sprawa, że wielu przedstawicielom mediów myliły się tam role i sami stawali się bardziej aktywistami niż dziennikarzami.

Dokument Wiernikowskiej został zrealizowany w surowy sposób. Nie ma w nim wzbudzającej emocji muzyki, a komentarz autorski został sprowadzony do minimum. Można mieć zarzuty do konstrukcji – że materiał jest chaotyczny, a poszczególne wątki nie łączą się w całość. Do tego film został niezbyt umiejętnie zmontowany. Męczą liczne długie ujęcia, na których mało się dzieje. Jednak dzięki temu mamy wrażenie, że pojechaliśmy z reporterką na kilka dni na pogranicze i razem z nią widzimy oraz słyszymy, co się tam dzieje.