Nie robi ceregieli z umawianiem się na mieście, tylko zaprasza do swojego domu. Od razu proponuje przejście na ty. Nie przynudza. Opowiada o tym, jakim zainteresowaniem cieszył się wśród kobiet, gdy musiał sam wychowywać najstarszego syna Jasia. – Byłem wtedy samotnym rodzicem i podziemnym dziennikarzem. Między nami mówiąc, to jest przepis na popularność wśród kobiet. Wtedy nie liczy się nawet brak urody – uśmiecha się znacząco, bo wie, że uderzył w humor w rodzaju „między nami dziadersami”.
Jest sympatyczny, nawet serdeczny i nie wygląda na swoje 71 lat. Szczupły, pełen energii – widać efekty aktywnego i zdrowego trybu życia, który promował na łamach „Gazety Wyborczej”, gdzie przez wiele lat był zastępcą redaktora naczelnego.
– Piotr ma rzadką cechę wśród ludzi, a już zwłaszcza tych w pewnym wieku: potrafi obserwować zmieniającą się rzeczywistość. Na podstawie tych obserwacji uczy się i wyciąga wnioski, a nawet zmienia poglądy – zauważa Adam Leszczyński, były dziennikarz „GW”, obecnie autor OKO.press, a także profesor Uniwersytetu SWPS.
Dzwonię do osób młodszych o około 20 lat niż prawie 50-letni Leszczyński, bo zaczynam podejrzewać, że sympatia do niego to sprawa pokoleniowa. – W kontaktach z Piotrem pomimo różnicy wieku i stanowiska nigdy nie odczuwałem, że rozmawiam z jakimś wielkim redaktorem naczelnym. Skraca dystans i sam jest niezmordowanym pracownikiem. W OKO.press chyba to on harował najciężej, przynajmniej na początku. Redaguje teksty, ale przez długi czas był też najbardziej wydajnym dziennikarzem i pisał najwięcej – podziwia swojego byłego szefa Sebastian Klauziński, do 2023 roku dziennikarz śledczy OKO.press, obecnie w TVN24.pl. Inni dodają jeszcze, że cenią go za to, że z OKO.press nie pobiera wynagrodzenia.
Jego była szefowa z „Tygodnika Mazowsze” i „Gazety Wyborczej” Helena Łuczywo zastrzega, że nie chce, by jej wypowiedzi pojawiły się w tekście, jeżeli będzie w nim coś krytycznego o Piotrze. Po chwili stwierdza, że niemożliwe, żeby taki tekst powstał.
Tydzień po naszym miłym spotkaniu dzwonię do Piotra, bo chcę jeszcze zweryfikować kilka informacji. Słyszałem od dziennikarzy, że sam ich uczy, iż teksty, które piszą, powinny mieć wymiar ludzki, bez zbędnych tabu. Pacewicz spokojnie odpowiada na pytania m.in. o posiadane nieruchomości i pewien romans, który mógł mieć znaczenie dla jego życia zawodowego.
Jednak następnego dnia nagle do mnie dzwoni. Już nie ma spokojnego tonu. Wypala, że to, co robię, to uprawianie tandetnego dziennikarstwa, w stylu „Super Expressu”. I pyta, jakie znaczenie dla tekstu ma jego mieszkanie w Nowym Jorku albo dlaczego pytam go o Helenę Łuczywo. To były inne czasy, ukrywali się razem.
Przypomina, żebym podesłał autoryzację, choć już się na to wcześniej umówiliśmy.
Jeszcze większe zdziwienie ogarnia mnie, gdy zabiera się do autoryzowania swoich wypowiedzi. Dzwoni późnym wieczorem, wypytuje, co i jak opisałem w tekście. Potem jeszcze w mailu pisze do mnie „słuchaj” i wielkimi literami zastrzega, że nie zgadza się na publikowanie jego komentarza na temat mojej pracy – o tym „Super Expressie” – bo tego nie było w „wywiadzie”, jak nazywa naszą rozmowę u niego w domu. Dodaje, że musiałby poznać kontekst, w jaki sposób go „wrabiam”.
Okazuje się, że Piotr nie zawsze jest tylko miły i sympatyczny.
NAJLEPSZY WE WSZYSTKIM
– Znamy się z Piotrem od 14 roku życia – opowiada Anna Bikont, reportażystka związana z „Gazetą Wyborczą”, która z Pacewiczem chodziła do tej samej klasy w Liceum Ogólnokształcącym im. Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie. – Nie znam drugiego takiego przypadku, ale Piotr był najlepszy ze wszystkich przedmiotów szkolnych. Był najlepszy z WF-u, najlepszy z polskiego, najlepszy z matematyki, a do tego był supersympatyczny. Nam, humanistom, wydawało się, że liczy się tylko czytanie książek, ale matematyka – to już niekoniecznie. On natomiast dużo czytał, ale był też świetny z matematyki, i do tego sprawny fizycznie. Znała go cała szkoła. Istniało nawet stowarzyszenie dziewczyn, które się w nim kochały – opowiada Bikont.
– Gdyby losy się inaczej potoczyły, dziś pewnie byłby brodatym profesorem psychologii – mówi prof. Adam Leszczyński z SWPS, który pracował z Pacewiczem najpierw w „Wyborczej”, a później w OKO.press.
Rzeczywiście najpierw myślał o karierze naukowej. Skończył studia psychologiczne na Uniwersytecie Warszawskim i w 1980 roku został adiunktem w Instytucie Psychologii Polskiej Akademii Nauk. Zdobył tam tytuł doktora. Napisał książkę „Pomiędzy myślą a rzeczywistością. Psychologia społeczna rewolucji”, wydaną w 1982 roku, o teoriach rewolucji z nawiązaniami do tej solidarnościowej w Polsce, która została niedawno zdławiona przez wprowadzenie stanu wojennego.
– Największą zaletą tej książki jest to, że dzięki niej moja żona zdecydowała się na związek ze mną. Miałem wtedy opinię, niebezpodstawną, osoby lekkomyślnej, a ona przeczytała tę naukową książkę i nabrała przekonania, że warto zaryzykować związek – Piotr Pacewicz opowiada o tym po kumpelsku, uśmiechając się.
Pierwszą żoną Pacewicza była Dorota, nie mieli dzieci. Drugą była Majka, z którą ma syna Jasia. To o Jasiu, który do szkoły poszedł w 1977 roku, wspominał Pacewicz, gdy opowiadał, że wiele kobiet gotowych było nieść mu pomoc jako samotnemu ojcu wychowującemu dziecko. – Majka w pewnym momencie sporo czasu spędzała poza Warszawą i wtedy Piotr zajmował się Jasiem – zapamiętała Bikont.
Majka zabierze w końcu Jasia do Stanów Zjednoczonych – w 1987 roku wyjedzie kontynuować doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Jaś wyrośnie zaś na Josha Pacewicza, profesora socjologii Uniwersytetu Browna w stanie Rhode Island.
Ojciec będzie go wspierał i promował, tak jak dwóch synów z trzeciego małżeństwa z Alicją – Krzysztofa (ur. 1989 r.) i Mateusza (ur. 1992 r.).
PRACA Z ZASADAMI KONSPIRACJI
Mówi, że życie akademickie ze swoimi rytuałami i tytułami zaczęło go nudzić. – Przeszkadzało mi, że w nauce wszystko odbywało się powoli, a ja lubię szybko – podkreśla.
Tłumaczy, że górę w nim zaczęły brać rodzinne tradycje dziennikarskie. Opowiada o przodku, który przed wojną był redaktorem naczelnym gazety w Poznaniu, ale jej tytułu nie pamięta. Pacewicz jest krewnym rodziny Fikusów. Dziadek Feliks Fikus pisał do endeckich pism w Poznaniu.
Piotr Pacewicz wspomina też swojego wuja Dariusza Fikusa, syna Feliksa, który w 1958 roku współtworzył tygodnik „Polityka” i pracował w nim do momentu wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Od 1989 roku do śmierci w 1996 roku był redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej”. Przyzwoitym i legendarnym.
Pacewicz do dziennikarstwa trafił przez antykomunistyczną opozycję, w której działał, ale – jak podkreśla ze skromnością – nie był żadnym bohaterem. Dodaje, bo chyba nie chce, żeby lekceważyć jego opozycyjną kartę: – Mam tyle lat, że już w 1968 roku zdążyłem oberwać milicyjną pałą po grzbiecie.
Potrafi też sam siebie skrytykować. Pod koniec lat 70. dostał zadanie ukrycia Wietnamczyka, na którego ambasada komunistycznego Wietnamu nasłała osiłków, by zmusić go do powrotu do kraju. Wietnamczyka wszyscy nazywali Nam, chociaż w rzeczywistości na imię miał inaczej. Nam – zostańmy przy tym – który ćwiczył wschodnie sztuki walki, dał sobie radę z osiłkami, ale musiał się ukryć. Pacewicz uznał, że trzeba działać jak na filmach o partyzantach, czyli wywieźć go na bezludzie, najlepiej do lasu.
– Zawiozłem go do ośrodka kempingowego w środku lasu, gdzie pracował zaprzyjaźniony stróż. Problem polegał na tym, że wtedy była potwornie ostra zima i Nam mało tam nie zamarzł – opowiada Pacewicz. Sam stwierdza, że to był absurdalny pomysł. Bo gdyby ktoś wtedy w lesie zobaczył marznącego Wietnamczyka, pewnie w pierwszej kolejności poinformowałby o tym ambasadę i Nam szybko zostałby odtransportowany do ojczyzny. Na szczęście udało mu się w końcu dostać do Francji.
Pacewicz mocno przeżył wprowadzenie stanu wojennego. – Odczuwałem potrzebę działania. Na początku spisywałem na kartkach informacje, które udało mi się usłyszeć w zachodnich rozgłośniach, np. w Radiu Wolna Europa. Przepisywałem to w kilku czy kilkunastu egzemplarzach przez kalkę i rozkładałem w miejscach publicznych – opowiada.
Pewnego dnia zapukała do jego mieszkania Anna Bikont. Poprosiła Pacewicza, żeby włączył głośno radio i odkręcił wodę w łazience, by nie było słychać, o czym rozmawiają. Zaproponowała mu pracę archiwisty w uruchamianym przez Solidarność podziemnym „Tygodniku Mazowsze”. – Natychmiast się zgodziłem. Choć wytrzymałem tylko kilka miesięcy jako archiwista, bo to nie była praca dla mnie. Wymagała systematyczności i doskonałej pamięci, a to nigdy nie były moje silne strony – przyznaje skromnie.
– Zbierałem napływającą z całego kraju bibułę, która była źródłem informacji m.in. o represjach w kraju, ale przechowywałem też dowody tożsamości, które służyły ukrywającym się ludziom. Te dowody schowałem u siebie na strychu, na Żoliborzu, gdzie mieszkałem, a potem nie potrafiłem ich znaleźć, co nie wywołało entuzjazmu moich przełożonych – opowiada Pacewicz.
Pracę archiwisty przekazano innej osobie, a 29-letni Piotr pomagał m.in. w organizowaniu spotkań redakcyjnych w prywatnych mieszkaniach i przewożeniu – z zachowaniem wszelkich zasad konspiracji (np. zmieniając samochody po drodze) – osób, które się ukrywały. Jedną z nich była redaktor naczelna „Tygodnika Mazowsze” Helena Łuczywo.
„Tygodnik Mazowsze” to były cztery strony formatu A4, zadrukowane drobniutką czcionką, żeby zmieściło się jak najwięcej materiałów. – Jednym z naszych obowiązków było informowanie o represjach i przejawach buntu społecznego przeciwko władzom stanu wojennego, a drugim publikowanie odezw i oświadczeń podziemnych władz Solidarności regionu Mazowsze. Chcieliśmy jednak, żeby nasz tytuł przypominał prawdziwą gazetę, w której można przeczytać np. felietony. Piotrek szybko stał się członkiem redakcji i je pisał – wspomina Helena Łuczywo.
Pisał pod pseudonimem „Feliks Felicki”. Zaczął też redagować teksty innych autorów. Jak mówi, w „Tygodniku Mazowsze” nauczył się wręcz nabożnego stosunku do redagowania. Od kilku osób, które pracowały z Pacewiczem, słyszę, że dotychczas lepiej redaguje, niż pisze.
Wspólna praca w warunkach konspiracji zbliżała ludzi do siebie. – Było widać, że Piotr i Helena są blisko – mówi osoba, która ich wtedy poznała.
Pytam Helenę Łuczywo o wpływ ich bliskich relacji osobistych na dalszą karierę zawodową Piotra Pacewicza. W „GW” podejmowała kluczowe decyzje, a niektórzy twierdzą nawet, że miała tam nie mniejszą władzę niż naczelny Adam Michnik.
W słuchawce zapada cisza. Dopiero po chwili odpowiada z lekkim śmiechem w głosie, że przecież on był żonatym i dzieciatym mężczyzną. A potem zastrzega: – Nie mieliśmy żadnych intymnych stosunków.
Piotr Pacewicz natomiast po dobie przemyśleń zmienia zdanie i prosi mnie, żebym napisał, że odmawia komentarza na ten temat.
MANIPULANT PRZY OKRĄGŁYM STOLE
Ostatni numer „Tygodnika Mazowsze” ukazał się 12 kwietnia 1989 roku. Kilka dni wcześniej zakończyły się już negocjacje Okrągłego Stołu, które trwały od lutego. Sytuacja gospodarcza w Polsce była fatalna. Komunistyczna władza próbowała podzielić się odpowiedzialnością za taki stan rzeczy z opozycją solidarnościową.
Piotr Pacewicz zostaje oddelegowany przez redakcję do pracy przy Okrągłym Stole jako sekretarz jednego z głównych negocjatorów po stronie solidarnościowej prof. Bronisława Geremka. Dziś ze skromnością, znów budzącą do niego sympatię, mówi, że był sekretarką pana Bronka. Jednocześnie – żebym nie pomyślał, że był tam kimś kompletnie nieważnym – opowiada, jak bywał w mieszkaniu Geremka, który nie rozstając się z fajką, snuł z Pacewiczem dywagacje nad strategią negocjacji.
Jako redaktor został wyznaczony do redagowania wypracowanych porozumień. Robił to z przedstawicielem strony rządowej, żeby obaj patrzyli sobie na ręce. Zauważył, że człowiek, z którym miał pracować, nie był zbyt bystry i mało rozumiał z treści, które dostawali do zredagowania. Nie powstrzymał się więc przed redagowaniem tych materiałów w taki sposób, by brzmiały korzystniej dla strony opozycyjnej.
Pacewicz chciał zapunktować w oczach liderów opozycji, ale odniósł skutek odwrotny. – Pozwoliłem sobie nawet na małą manipulację, niestety nie przypominam sobie, na czym ona polegała. Ale pamiętam, że istotną rolę odgrywało tam przesunięcie przecinka. Niewiele brakowało, żeby przeszło, ale zauważył to Janusz Reykowski [prof. psychologii, przy Okrągłym Stole kierował zespołem politycznym strony rządowej – przyp. red.], który poszedł z tym do Jacka Kuronia. Kuroń tak mnie opierdolił, jak nikt inny w życiu. Dostałem, że aż mi kapcie spadły. Wrzeszczał na mnie, że kompromituję naszą stronę, że posługuję się takimi samymi metodami jak komuniści – opowiada Pacewicz.
Jednak niewiele go to nauczyło. Dziennikarze „GW”, których materiały redagował Pacewicz, do dziś wspominają „pacowanie tekstów”, czyli emocjonalne podkręcanie ich aż do przesady.
DOBRE STRONY ZŁEGO TEKSTU
Podczas Okrągłego Stołu ustalono, że opozycja przed pierwszymi, częściowo wolnymi wyborami, które miały się odbyć 4 czerwca 1989 roku, będzie mogła wydawać swój dziennik. Do pracy nad nim przystąpili ludzie, którzy do niedawna wydawali „Tygodnik Mazowsze”. Redakcja mieściła się w budynku żłobka przy ul. Iwickiej w Warszawie. Pierwszy, ośmiostronicowy numer „Gazety Wyborczej” ukazał się 8 maja 1989 roku w nakładzie 150 tys. egz.
Redaktorem naczelnym „GW” od początku był Adam Michnik, ale nad redakcją w dużej mierze panowała jego zastępczyni Helena Łuczywo. Piotr Pacewicz z nieżyjącym już Tomaszem Burskim dostali kolumnę z opiniami i komentarzami. Szybko jednak został szefem strategicznego wówczas działu krajowego, który zajmował się przede wszystkim tematyką polityczną.
Helena Łuczywo zasłania się niepamięcią: jak to się stało, że tak ważny dział przypadł właśnie Pacewiczowi? Chwali jego inteligencję. Potem stwierdza, że takie decyzje podejmowała kolegialnie z nieżyjącym już Juliuszem Rawiczem, również zastępcą naczelnego „GW”.
– Juliusz Rawicz był doświadczonym dziennikarzem, a Piotr Pacewicz był obyty i niezmiernie sympatyczny – zapamiętał z początków „GW” Ernest Skalski, który też był zastępcą naczelnego.
W 1993 roku szefowa działu reportażu „GW” Małgorzata Szejnert poszła na dłuższy urlop i reporterami zajął się Pacewicz. Stwierdził, że reportaże ukazujące się w „GW” nie mają polotu. Namówił Mariusza Szczygła, który dziś jest prezesem Fundacji Instytut Reportażu, do napisania materiału o podejściu Polaków do onanizmu. Tak powstał słynny tekst „Onanizm polski”. Wzbudził wiele kontrowersji. Odezwały się środowiska katolicko-narodowe. Organizowały akcję pisania listów do redakcji „GW”, w których twierdziły, że masturbacja jest zboczeniem i stanowi zagrożenie dla narodu polskiego.
– Piotr wymyślił, żebyśmy uruchomili rubrykę „Listy do onanisty”, którą prowadziłem – opowiada Mariusz Szczygieł. – Potrafił wymyślać tytuły, które zwracały uwagę. Pamiętam np. taki, obok którego nikt nie mógł przejść obojętnie: „Cała Polska bije dzieci” – wspomina Szczygieł.
I dodaje: – Gdy się z nim rozmawiało, zwykle coś rysował na kartce – przypomina sobie jeszcze Mariusz Szczygieł.
A ja wtedy przypominam sobie, że gdy rozmawiałem z Pacewiczem ponad trzy godziny, też siedział nad kartką. Gdy szukał myśli, długopisem rysował najpierw kwadraty, potem wpisywał je w okręgi.
W „GW” zależało mu, żeby być lubianym. I miał na to swoje sposoby, mimo że praca redaktora polega przecież czasami na mówieniu autorom brutalnej prawdy prosto w oczy – co w redakcjach często prowadzi do konfliktów.
– Nigdy nie spotkałem redaktora, który, recenzując każdy tekst, zaczynał od tego, jakie są jego zalety. A tak właśnie robił Piotr Pacewicz. I nie miało znaczenia, czy to był genialny, czy nienadający się do druku reportaż, który potem lądował w koszu. Ja mu wtedy mówiłem: „Piotrze, to jest w tobie takie amerykańskie”, bo wiedziałem, że on już wtedy jeździł do Stanów – opowiada Mariusz Szczygieł.
Pacewiczowi nie zależało jednak na sympatii wszystkich. – Mieliśmy pracowników, którzy robili za kierowców i załatwiali na mieście różne sprawy dla redakcji. Nie lubili Pacewicza, bo ich wykorzystywał na przykład do zawożenia do warsztatu swojego citroëna, którego wtedy sobie kupił. Wiedzieli, że korzysta z ich usług w prywatnych sprawach, więc na złość w warsztacie zamawiali do samochodu Pacewicza tylko najlepsze, oryginalne części zamienne. Oczywiście najdroższe – opowiada były redaktor „GW”.
CIĄŻE TO JEGO DZIAŁKA
Jest 1995 rok. Na porannym kolegium redaktorzy i dziennikarze głowią się nad zaplanowaniem kolejnego numeru „GW”. Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Staje w nich kobieta w zaawansowanej ciąży i pyta: – Czy tu jest sekretariat akcji „Rodzić po ludzku?”.
– Pacewicz, zajmij się panią, bo to twoja działka – zareagował naczelny Adam Michnik.
Gdy Pacewicz opowiada o akcjach społecznych „GW”, w jego oczach pojawia się błysk. Widać, że jest z nich dumny. – One się brały z mojego osobistego doświadczenia. Mój pierwszy syn rodził się w warunkach komunistycznego szpitala więzienia, czyli żonie co najwyżej można pomachać, jak podejdzie okna. Z aktualną żoną Alicją przed urodzeniem drugiego syna Krzysia w 1989 roku byliśmy w eksperymentalnym programie szkoły rodzenia. To był czysty absurd. Zajęcia prowadzili lekarze, którzy do przyszłych rodziców mówili jak do innych lekarzy. Opowiadali o patologiach i komplikacjach porodów, pokazywali na przykład porody kleszczowe. Siedzieliśmy straumatyzowani. Miałem być przy porodzie, ale zatrzymali mnie przy wejściu i powiedzieli, że akurat dzisiaj mają dużo porodów. Trzeci syn, Mateusz, urodził się już w prywatnej klinice, w dość partyzanckich warunkach, ale „po ludzku”. Na własnej skórze nauczyłem się, jak bezwzględny jest konserwatywny model medyczny i jak niezwykłe może być przeżycie porodu rodzinnego – wspomina Pacewicz.
Postanowił zająć się tym na łamach „GW”. Jak sam opowiada, dzięki temu, że „Gazeta” zarabiała już poważne pieniądze, udało mu się zatrudnić pracowników i wolontariuszy. – Pomysł polegał na tym, że zrobimy przewodnik po szpitalach położniczych. Na podstawie ankiet przysyłanych przez kobiety do redakcji przyznawaliśmy szpitalom gwiazdki za udogodnienia, np. możliwość wybrania przez kobietę pozycji rodzenia, zapewnienie kontaktu, czyli łóżeczko dziecka obok łóżka matki, obecność osoby bliskiej przy porodzie. Serduszka dawaliśmy za życzliwość personelu. Internet wtedy jeszcze nie działał, kobiety w całej Polsce wypełniały długopisami nasze ankiety i przesyłały je do redakcji – opowiada Pacewicz o akcji, która rzeczywiście odbiła się echem w całym kraju.
I dalej: – Początkowo wywołała wręcz oburzenie środowiska medycznego, że kto się tutaj wtrąca. Pamiętam swoje wzruszenie, gdy dostaliśmy tekst uchwały pracowników jednego z oddziałów położniczych, że niniejszym nasz zespół wyraża poparcie i zobowiązuje się przestrzegać… – mówi Pacewicz.
„Rodzić po ludzku” miała dwie edycje – w 1994 i 1995 roku. Pacewicz poszedł za ciosem i postarał się wykorzystać powodzenie tej akcji w jeszcze inny sposób. W 1996 roku wraz z Anną Otffinowską założył Fundację Rodzić po Ludzku. Do dziś jest w jej radzie.
Wymyślał i prowadził kolejne akcje społeczne. „GW” promowała jeżdżenie na nartach w kaskach czy bieganie w akcji „Cała Polska biega”. Twarzą był Piotr Pacewicz.
Jego pomysłem było też drukowanie w „GW” wyników matur w ramach akcji „Sprawdź, czy zdałeś”. W czasach przedinternetowych wystarczyło kupić egzemplarz „GW”, żeby przekonać się, czy dobrze rozwiązało się zadania na maturze.
Pacewicz przekonuje, że akcje te znacząco zwiększały sprzedaż „GW”. – Zdarzało się, że podwajaliśmy nakład i zamiast 350 tysięcy drukowaliśmy 700 tysięcy egzemplarzy. A i tak kioski były wyczyszczone – chwali się.
– Te akcje nie miały żadnego aspektu prosprzedażowego – Marek Tretyn, który w wydającej „GW” Agorze pracował do 2013 roku na stanowisku dyrektora pionu wydawniczego „GW” i czasopism, studzi wyobrażenia Piotra Pacewicza. – Agora inwestowała w autorskie akcje Piotra, żeby promować wizerunek „Gazety Wyborczej” jako medium zajmującego się ważnymi problemami społecznymi – tłumaczy Tretyn, choć prywatnie Pacewicza ocenia wysoko.
Szefostwo „GW” też doceniło zacięcie społecznikowskie Pacewicza. W 1995 roku został jednym z zastępców redaktora naczelnego. Nie wszystkim jednak podobało się, że jeden z szefów redakcji tak mocno angażuje się w marketing „GW”.
Sam zainteresowania marketingowo-sprzedażowe tłumaczy tradycją rodzinną. Opowiada, jak jego dziadek Feliks Fikus w przedwojennym Poznaniu wpadł na pomysł, żeby listonoszom, którzy wtedy zbierali zamówienia na prenumeraty gazet, dawać rowery za określoną liczbę sprzedanych prenumerat. Dodaje, że zabieg ten spowodował, że sprzedaż poznańskiego pisma – w którym jego dziadek karierę zaczynał od stanowiska gońca – wystrzeliła.
Pacewicz nie sądzi, że dziś pomysł, na który wpadł jego dziadek, mógłby zostać uznany za czyn nieuczciwej konkurencji. Zaznacza jednak, że w staraniach o zwiększenie sprzedaży „GW” chodziło mu o to, żeby treści „GW” trafiały do jak największej liczby ludzi.
– Gdy został zastępcą naczelnego, tak się rozkręcił, że przestał zwracać uwagę na to, że niektórych akcji nie powinien firmować swoim nazwiskiem, bo miał konflikt interesów – słyszę od byłego dziennikarza „GW”.
Chodzi o akcję „Szkoła z klasą”. Firmujący ją swoim nazwiskiem Piotr Pacewicz promował w niej m.in. działalność fundacji jego żony Alicji – Centrum Edukacji Obywatelskiej. Pacewicz przyznaje, że z takimi rzeczami trzeba uważać, choć jednocześnie dodaje, że trudno nie zauważyć, gdy bliska osoba robi coś ważnego.
Wywiady z jego żoną, która jest animatorką ruchu SOS dla Edukacji, a także jej teksty ukazywały się potem też w OKO.press. Na stronach serwisu można też znaleźć teksty jego synów – Josha oraz Krzysztofa.
WYPALONY I WYRZUCONY
Wielu byłych dziennikarzy „GW” i obecnych OKO.press opowiada mi o legendarnej pracowitości Piotra Pacewicza. – Potrafił redagować i odsyłać teksty autorom nawet o czwartej rano – mówi mi człowiek, który z nim pracował w okolicach przełomu wieku.
– Ale o swój czas potrafił zadbać – opowiada były redaktor „GW”. – Dla niego stworzono inny świat. Od ludzi biorących udział w kolegiach wymagano uwagi i aktywności. Piotruś mógł siedzieć z boku i klepać coś w swój komputer. Obowiązywała też niepisana zasada, że z redakcji nie wychodzi się zbyt wcześnie. Helena Łuczywo mogła wezwać dziennikarza nawet o godzinie 21. Lepiej żeby był na miejscu. Piotrek natomiast zaczął wychodzić o 18 i nikt mu nie robił z tego powodu wyrzutów. Dziennikarze oczywiście to zauważali i komentowali w stylu: „Redaktor Pacewicz opuścił pokład”.
Helena Łuczywo zapewnia, że to bzdury, a ona nie oczekiwała, że wszyscy będą siedzieli po nocach. Oprócz dyżurnych oczywiście. A w ogóle – w czym problem, przecież to nie była ciężka praca, tylko przyjemność.
Gdy nawet coś w „Gazecie” nie było przyjemnością, Pacewicz potrafił tak to sprzedać, żeby zrobiło się miło. Były pracownik „GW” opowiada, że Piotr znudzony dotychczasowym stanowiskiem chciał z niego zrezygnować. Musiał jednak znaleźć kogoś na swoje miejsce. – Będąc czarującym facetem, proponował jakiemuś redaktorowi objęcie intratnego i prestiżowego – jak przekonywał – stanowiska z wielomilionowym budżetem do dyspozycji. Grał na ambicji tego człowieka, zanim tamten się zorientował, że jest wsadzany na minę. Ostatecznie propozycji nie przyjął – opowiada mi jeden z byłych pracowników „GW”.
– Lubi być lubiany. I umie manipulować ludźmi, żeby robili dla niego to, co on chce, nawet gdy nie jest to w ich interesie. Gdy traci kontrolę nad ludźmi, przestaje być przyjemny – kończy mój rozmówca.
Piotr Pacewicz przyznaje, że w pewnym momencie zaczął dbać o swój prywatny czas. – Rodzina na mnie wymogła, żebym nie siedział aż tyle w redakcji. Zawsze coś, choć i tak byłem pod telefonem albo sam dzwoniłem – mówi.
Jednak miał też inne powody, by mniej się angażować. – W 2007 roku zapraszał niektóre osoby z redakcji i dla zwiększenia efektu rozmawiał z nimi w pokoju Adama Michnika, gdy naczelnego nie było w firmie. W tajemnicy informował, że zostanie wybrany na pierwszego zastępcę redaktora naczelnego, którą to funkcję niedługo oficjalnie obejmie. Proponował rozmówcom bliższą współpracę i kusił ich możliwością objęcia wyższych stanowisk. Gdy okazało się, że to nie on będzie pierwszym zastępcą, a Jarosław Kurski, był w szoku. Cóż, nawet Helena Łuczywo nie mogła mu już wtedy pomóc, bo Jarek Kurski był człowiekiem Adama – opowiada osoba, która pracowała wtedy w „GW” na kierowniczym stanowisku.
Wobec ludzi, których góra kazała mu zrzucić z pokładu, potrafił być ostry. Chwali się, że to on zwolnił z „Wyborczej” Marka Magierowskiego, który potem został zastępcą redaktora naczelnego konkurencyjnej „Rzeczpospolitej”, a za rządów PiS był docenianym nawet przez przeciwników, ambasadorem najpierw w Izraelu, a potem w Stanach Zjednoczonych. – Magierowski był okropnie toksyczny i zadufany w sobie. Potrafił dopytywać, kiedy wreszcie zostanie szefem działu gospodarczego, w którym pracował. Nie pasował do zespołu, bo w „Wyborczej” ambicjonerów raczej nie było. Gdy poinformowałem go, że postanowiliśmy się z nim rozstać, nie widziałem bardziej zaskoczonego człowieka – wspomina otwarcie Pacewicz.
Ale jak to bywa w korporacjach, potem to jego zaskoczono.
Grudzień 2010 roku. Helena Łuczywo od prawie roku jest już na emeryturze. Jarosław Kurski, I zastępca naczelnego „GW”, pisze w mailu do zespołu: „Piotrek postanowił skupić się na pisaniu, a nie na zarządzaniu »Gazetą«. Witamy go w gronie publicystów »Świątecznej«, życząc mu sukcesów, wielu ważnych tekstów i nowych książek”.
Oficjalna wersja brzmi: „Pacewicz sam się zwolnił z »Wyborczej«”.
Piotr Pacewicz odmawiał wtedy komentarza, dlaczego kończy pracę w „GW” i zostaje jej współpracownikiem. Dziś przyznaje, że został zwolniony. Usłyszał, że następuje pokoleniowa zmiana warty. – Sam zauważyłem, że w pracy jestem mniej wydajny. Przychodziłem do redakcji, włączałem komputer i zastanawiałem się, co mam robić – opowiada.
– Kurski był przeczulony na punkcie lojalności. Dlatego myślę, że Piotruś wyleciał, bo Jarek musiał wyczuć w nim, że nie jest do końca lojalny – analizuje jeden z byłych redaktorów „GW”, który był blisko kierownictwa.
Gdy kontaktuję się z Jarosławem Kurskim w sprawie rozmowy o Piotrze Pacewiczu, wykręca się pobytem za granicą.
Miejsce Pacewicza na stanowisku zastępcy naczelnego zajął Jerzy B. Wójcik. Pacewicz mu to zapamiętał. Wieloletni dziennikarz „GW” opowiada o sytuacji, która wydarzyła się wiele lat później. W 2021 roku Wójcik był w trudnej sytuacji, bo zarząd Agory domagał się jego wyrzucenia, a Adam Michnik i znacząca większość redakcji stanęli za nim murem. Nie wiadomo wtedy było, czy Wójcik pracuje jeszcze w „GW”, czy nie. Gdy obok Sejmu trwały protesty w obronie TVN, na który zamachnęło się PiS, Wójcik wypowiadał się tam przed kamerą.
– Gdy zobaczył to Pacewicz, podszedł do niego i zapytał, w jakim charakterze on się w ogóle wypowiada dla telewizji. Rzucił jeszcze coś w stylu, że zastępcą naczelnego nie jest się przez całe życie – opowiada mi dziennikarz, który był wtedy obok Sejmu.
ALIENACJA MILIONERA
Po zwolnieniu z „GW” nie musiał się martwić, że zabraknie mu pieniędzy na życie. Jako jeden ze współzałożycieli „GW” na kierowniczym stanowisku otrzymał potężny pakiet akcji Agory. – Bawiliśmy się kiedyś w wyliczanie, ile kto mógł zarobić na tych akcjach. W przypadku Piotra Pacewicza wyszło nam, że zarobił co najmniej 17 milionów złotych, ale mogło to być znacznie więcej – mówi były redaktor „GW”.
– Potrafi zadbać o siebie i sensownie inwestował te pieniądze – zauważa jego znajomy z „GW”. Jako jeden z nielicznych w Agorze zaszalał i kupił sobie dom w Ameryce Łacińskiej. Podobno już go sprzedał, ale kupił mieszkanie w Nowym Jorku. W Warszawie też mieszka urokliwie, w przedwojennej kamienicy na Starym Mokotowie. Ceny nieruchomości wydają się tutaj nie mieć górnej granicy.
W domofonie wybieram numer mieszkania. Słyszę, że otworzył się elektryczny zamek w furtce prowadzącej na podwórko przedwojennej kamienicy otoczonej drzewami. Na parterze korytarzem na lewo wchodzę do mieszkania Pacewiczów. Z przedpokoju idziemy do dużego salonu. Urządzony jest bez przepychu, ale nie tanio. Pod dużymi oknami stoi solidny stół, pod ścianą stary kredens. Podłoga wyłożona jest porządnym parkietem.
Pacewicz przyznaje, że dzięki pracy w „GW” stał się na tyle zamożnym człowiekiem, że nie musiałby już pracować i dlatego nie pobiera wynagrodzenia za pracę w OKO.press. Trochę teatralnie narzeka, że taki komfort finansowy nie jest najlepszym rozwiązaniem dla dziennikarza i redaktora, który chce zajmować się sprawami społecznymi, bo to alienuje go od ludzi i ich prawdziwych kłopotów.
GORSZY OKRES W ŻYCIU
Twierdzi, że te sześć lat po zwolnieniu z „GW” było gorszym okresem w jego życiu. Starał się pisać do „Wyborczej”. – Wydawało mi się, że oddaję świetny tekst, a on przez długi czas się nie ukazywał i nie mogłem się doprosić informacji dlaczego. Innym razem dowiaduję się, że tekst trzeba inaczej napisać, przeredagować. Doświadczyłem wszystkich frustracji autora zewnętrznego – opowiada.
Przez dwa lata pisał też książkę beletrystyczną, ale opartą na własnych doświadczeniach. Tłumaczy, że się nie ukazała, bo gdy ją skończył, uznał, że nie jest świetna pod względem literackim.
W 2016 roku, gdy PiS przejęło już media publiczne, sparaliżowało Trybunał Konstytucyjny i nie kryło, że ma ochotę zabrać się do niezależnych mediów, Pacewicz spotyka się w siedzibie tygodnika „Polityka” przy Słupeckiej 6 w Warszawie z Jarosławem Kurskim i naczelnym „Polityki” Jerzym Baczyńskim. Proponują mu uruchomienie internetowego serwisu, który będzie zajmował się rozliczaniem władzy PiS. Serwis ma się utrzymywać z dobrowolnych wpłat czytelników. Agora i Polityka nie chcą uruchamiać tego serwisu pod własnymi szyldami, żeby nie było zarzutów, że to kolejne medium wydawnictw, które nie lubią PiS. Na rozkręcenie projektu Kurski i Baczyński dają Pacewiczowi 300 tys. zł.
Pacewicz podejmuje się tego zadania. Organizuje lokal na Mokotowie i ściąga do nowej redakcji znajomych dziennikarzy. Wielu takich, którzy wcześniej pracowali w „GW”. Wydawcą ma być Fundacja Ośrodek Kontroli Obywatelskiej „OKO”.
OKO.press rusza 15 czerwca 2016 roku. Początkowo promowany jest jako „obywatelskie narzędzie kontroli władzy” i przypomina serwis fact-checkingowy. Jednym z jego głównych elementów jest dział Prawda i fałsz, który weryfikuje wypowiedzi polityków.
– Na początku chyba nawet Piotr nie miał pomysłu, czym tak naprawdę ma być OKO.press. Zdaje się, że obudziły się w nim wspomnienia z „Tygodnika Mazowsze”, bo chciał, żebyśmy mieli rubrykę, w której swoje komunikaty mógłby publikować Komitet Obrony Demokracji. Na szczęście dał sobie wytłumaczyć, że to nie jest najlepszy pomysł – mówi dziennikarz, który pracował przy uruchamianiu OKO.press.
Serwis zyskiwał popularność dzięki śledztwom dziennikarskim, które prowadzone były przez kilkuosobowy dział kierowany przez Biankę Mikołajewską (w 2016 roku zdobyła tytuł Dziennikarza Roku, potem przeszła do portalu Wirtualna Polska).
Później w serwisie zaczęło się pojawiać coraz więcej publicystyki. W październiku 2018 roku serwis pochwalił się, że zanotował ponad 1 mln unikalnych użytkowników, półtora roku później, w kwietniu 2020 roku – było ich już 5 mln. Wkrótce OKO.press zajął ważne miejsce wśród mediów informacyjno-publicystycznych i udaje mu się utrzymywać głównie z wpłat czytelników.
Dziennikarze pracujący w OKO.press chwalą naczelnego: że traktuje ich po partnersku i jest otwarty na ich propozycje. Chcieli mieć etaty – dostali je, chcieli związek zawodowy – naczelny nie robił przeszkód.
Ale na początku nie było tak miło. Stanisław Skarżyński, który był zastępcą naczelnego OKO.press, został dość szybko doprowadzony przez Pacewicza do takiego stanu, że krzyczał i rzucał tym, co miał pod ręką. Pacewicz który przyszedł do OKO.press z nawykami uruchamiania mediów tak, jak się to robiło na początku lat 90., uważał, że wszyscy jego współpracownicy mają być na każde jego zawołanie przez całą dobę, bo przecież to nie praca, tylko misja i świetna zabawa.
Pacewicz tłumaczy: – Zamęczałem Skarżyńskiego dzwonieniem po nocach, gadaniem o OKO.press, wymuszaniem na nim kolejnych tekstów, bo on świetnie pisze. Taka naiwna wiara, że wszyscy pracujemy na maksymalnym haju, bez opamiętania. I Staszek się wypalił.
Stanisław Skarżyński zapewnia, że nie ma żalu do Pacewicza i tłumaczy, że on sam wtedy był zbyt młody i mało doświadczony, żeby podołać wszystkim obowiązkom przy uruchamianiu sporego projektu.
Naczelny OKO.press z jednej skrajności wpadł w drugą. – Redakcja zaczęła się zapełniać młodymi ludźmi o lewicowych poglądach. Przyprowadzał ich syn Piotra – Krzysiek. Jedna z zatrudnionych osób okazała się członkiem partii Razem. Ich zdanie zaczęło się liczyć najbardziej. Wszystkie decyzje miały być przegłosowywane. Ustalono na przykład, że wszyscy mają zarabiać mniej więcej tyle samo bez względu na staż, doświadczenie czy zajmowane stanowisko – opowiada mi jedna z osób, które odeszły z redakcji.
Podziwiano go jednak za to, że potrafi się dostosować do nowych reguł, mimo że sam ma doświadczenia z czasów, gdy praca po nocach bez nadgodzin była uważana za coś normalnego. – On chciał być lubiany i ceniony przez tych młodych ludzi, ale z drugiej strony zaczął się ich chyba obawiać, bo oni niespełnienie prośby są gotowi traktować jako mobbing i wykorzystywanie przez pracodawcę. Doszło do tego, że w piątek po godz. 16 nie można było opublikować gorącego materiału filmowego, bo dziewczyna, która się tym zajmowała, stwierdziła, że po 16 już nie pracuje i filmik z bieżącego wydarzenia musiał czekać do poniedziałku – słyszę od osoby, która tam pracowała.
– Szantaż mobbingiem to totalna bzdura – zapewnia Pacewicz. – Faktem jednak jest, że w OKO.press pracują osoby z różnych generacji i jakoś próbujemy się nawzajem wychowywać. My z pokolenia stachanowców, od dawna pracujący w mediach, dogrywamy się z młodymi, którzy wyznają wiarę w tak zwany work-life balance. Czasami mnie to wkurza, bo jako redaktor naczelny z jednej strony chciałbym, żeby wszyscy pracowali więcej i szybciej. Z drugiej jednak uczę się doceniać podejście młodszych, bo zbyt intensywna praca prowadzi do wypalenia zawodowego. To, co nas spaja, to poczucie, że jesteśmy tak zwanym medium tożsamościowym. Nie tylko dla czytelniczek i czytelników ale także dla nas samych – tłumaczy z emfazą.
WZORZEC DLA „HEJTERA”
Przy masywnym stole z litego drewna siada małżeństwo, lata na karku, ale wciąż cieszące się życiem. Dzieci odchowane, studiują na prestiżowych zachodnich uczelniach, więc mają zapewniony odpowiedni status społeczny i pozycję w warszawskim towarzystwie. Angażują się w rozmaite akcje społeczne, ona prowadzi fundację, on ją wspiera.
Znajomi często słyszą, jak mówią: „wolność”, „demokracja”, „prawa człowieka”, „równość” – słowa te wypowiadają niemal z nabożnością. Szczególnie „równość” jest dla nich ważna. Mimo że majętni, świetnie wykształceni, ustosunkowani, próbują być jak równi z równym wobec syna znajomych z prowincji, do których jeżdżą na wakacje „pod gruszą”, a który właśnie ich odwiedził w stolicy.
Tyle że oddychają z ulgą, gdy chłopak szybko od nich wychodzi. Śmieszy ich, że nie potrafił jeść krewetek. „Dżemikiem”, który im przywiózł, już się nie zachwycają, bo takiego „ulepka” przecież żaden zdrowo odżywiający się człowiek nie będzie jadł.
To scena z filmu „Hejter”, który premierę miał w 2020 roku. Scenariusz napisał niespełna 30-letni wtedy syn Pacewiczów – Mateusz. W udzielanych mediom wywiadach nie krył, że swoje scenariusze (pracował też przy filmie „Boże Ciało”) konstruuje na podstawie rzeczywistych obserwacji. W rozmowie z „Twoim Stylem” w 2020 roku przyznał: „Punktem wyjścia moich projektów jest rzeczywistość”. O rodzicach dodał: „Nie byli idealni. W mojej rodzinie podskórnie czuć, że w życiu trzeba być kimś”.
– Oglądając „Hejtera”, rozpoznaliście siebie w rodzinie Krasuckich? – pytam Piotra Pacewicza. Zanim odpowie, przez chwilę milczy. – Jesteśmy rodziną, którą obserwował, więc siłą rzeczy coś sobie z tego wziął i wykorzystał. Ale z tego, co pamiętam, tamta filmowa rodzina była platformersko-konserwatywna. To chyba ostatnia rzecz, jaką można o nas powiedzieć. W polskich kategoriach jesteśmy mocno progresywni i z synami rozmawiamy otwarcie, bez hipokryzji.
I lekko się uśmiecha.
***
Ten tekst Mariusza Kowalczyka pochodzi z magazynu „Press”.