Kampanie wyborcze zawsze były reklamowymi żniwami dla mediów lokalnych. Kandydaci do parlamentu na ogół chętnie promują się bowiem w lokalnych tygodnikach i portalach, które zwykle są bliżej mieszkańców ich okręgów wyborczych niż media centralne czy regionalne.
Wyborcza miłość kandydatów do lokalnych mediów jest jednak wybiórcza. Jedni wydawcy w czasie ostatniej kampanii odnotowali wzrost – niektórzy nawet o 25 proc. w stosunku do ostatnich wyborów – inni nie zauważyli większej różnicy lub wręcz odczuli spadek liczby wyborczych ogłoszeń.
„Wyraźnie dominował PiS”
– Nie podsumowywałem jeszcze tego okresu, ale nawet biorąc pod uwagę powierzchnię, takich reklam było więcej – przyznaje Jerzy Jurecki, wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”.
Zaznacza, że w przypadku wyborów parlamentarnych „TP” zwykle nie miał zbyt wielu ogłoszeń. – Nasze żniwa zaczynają się przed wyborami samorządowymi. Wtedy lokalni kandydaci rzeczywiście chcą się pokazywać na naszych łamach – dodaje Jurecki.
Piotr Piotrowicz, wydawca „Gazety Jarocińskiej”, mówi o zauważalnym wzroście. – Reklam wyborczych mamy więcej. Wśród zleceniodawców wyraźnie dominował PiS. I to dotyczy zarówno wydania papierowego, jak i internetu.
Piotrowicz uważa, że politycy i ich sztaby wyraźnie dorośli do działań w internecie. Widać to było po ofensywie PiS na YouTube, przez którą ledwie przebijały się spoty innych partii. Najmniej aktywni, jego zdaniem, byli Bezpartyjni Samorządowcy.
Na Bezpartyjnych Samorządowców zwraca też uwagę Andrzej Andrysiak, redaktor naczelny „Gazety Radomszczańskiej”. Ale kwituje krótko: – To nie partia, nie ma pieniędzy, a za własne kampanii robić nie będą.
Biuletyny samorządowe konkurencją
Andrysiak też widzi wzrost liczby ogłoszeń wyborczych w swojej gazecie: – Jest ich więcej, niż przy poprzednich wyborach. Sporo pełnokolumnowych.
Całokolumnowe ogłoszenia pojawiają się też w biuletynach samorządowych, które w ten sposób konkurują na rynku z lokalnymi mediami. Widać to choćby po ostatnich wydaniach „Mojej Świdnicy” czy „Kuriera Miejskiego” z Sosnowca, które drukują reklamy wszystkich opcji politycznych, jakie zdecydowały się zapłacić.
Z kolei Marek Olejnik z Biura Reklamy Gazet Lokalnych nie widzi w tym roku szczególnego wzrostu liczby reklam wyborczych. Powód jest prosty. Lokalni asystenci kandydatów odpowiedzialni za reklamę zamiast do BRGL, wolą dzwonić bezpośrednio do redakcyjnych biur ogłoszeń z nadzieją na wynegocjowanie korzystniejszych cen i warunków.
Lokalni wydawcy liczą zyski
Taką szansę mieli m.in. w „Gazecie Olsztyńskiej” (WM), która za wykupiony na okładce baner dawała kandydatom w bonusie miejsce na czołówce i rozmowę w wydaniu. Co prawda na pierwszy ogień poszli kandydaci najbardziej zasobnego PiS, ale z tej formy promocji skorzystali też przedstawiciele innych partii.
Jerzy Jurecki i Piotr Piotrowicz zastrzegają, że wyborczego ogłoszenia na okładce nie opublikowaliby. Andrzej Andrysiak obsztorcował nawet lokalnego kandydata, który zamieścił w mediach społecznościowych zdjęcie z „Radomszczańską” w ręku.
Choć kampania wyborcza była intensywniejsza niż przed czterema laty, lokalni wydawcy zyski z niej dopiero będą liczyć. Część tytułów, poza typowymi ogłoszeniami kandydatów, dostawała też przed startem samej kampanii i w jej trakcie ogłoszenia zlecane przez ministerstwa, a w trakcie kampanii również ogłoszenia referendalne. Te nie są finansowane z puli komitetów wyborczych i podlegają innemu rozliczeniu.