W sobotę 14 stycznia dzwoniłem do Ciebie, ale nie mogłeś rozmawiać. Gnałeś na złamanie karku do miasta Dniepr, gdzie rosyjska rakieta zabiła w dziewięciopiętrowym bloku 46 osób, ponad 80 zostało rannych.
W pierwszych doniesieniach mowa była o zaledwie kilku ofiarach śmiertelnych. Jednak zdjęcia i wideo, które wpadały na Telegram, świadczyły o gigantycznej skali zniszczeń. Po bombardowaniu kluczowe jest dotarcie w 15–20 minut na miejsce ataku. Jeżeli się spóźnisz, to będziesz fotografował zupełnie coś innego niż jego świadkowie. Z teamem z „The Washington Post” jechaliśmy tam opowiedzieć historię, o której wiedzieliśmy, że raczej będzie inna niż to, nad czym pracują koledzy i koleżanki z innych gazet i agencji.
Zdjęcie kobiety wynoszonej z gruzów przez trzech ratowników, które wygrało w tegorocznym Grand Press Photo, zrobiłeś dopiero następnego dnia.
Zauważyłem, że służby ratownicze w tym miejscu ewidentnie szukają kogoś żywego pod gruzami i starają się do niego dotrzeć. Próbowali z jednej strony, potem z drugiej, przygotowali też deskę ratowniczą. W pewnym momencie zaczął się coraz większy ruch wśród ratowników. W takiej sytuacji podnoszę aparat do oka i czekam, co się zadzieje. Przyznam, że byłem trochę zaskoczony, że właśnie to zdjęcie zostało wybrane jako Zdjęcie Roku. Jest to niezłe zdjęcie prasowe, ale ilustrujące tylko pojedynczą sytuację. Z takim rodzajem fotografii najmniej się utożsamiam. Dodatkowo jest to zdjęcie zrobione z odległości kilkudziesięciu metrów. Nie można pooddychać tym samym powietrzem, co fotografowani ludzie. Wolę robić zdjęcia takie, jak to nagrodzone na Grand Press Photo w ubiegłym roku (przedstawia dziewczynę, która gra na fortepianie w swoim dopiero co zbombardowanym przez Rosjan mieszkaniu – przyp. red.).
Nie będziemy udawali, że się nie znamy. Na przełomie roku przecięły się nasze drogi, gdy pracowaliśmy razem na południu Ukrainy. Wszędzie się spieszyliśmy, bo stale powtarzałeś, że musisz zdążyć, gdy jeszcze będzie światło słoneczne.
W Chersoniu po zmroku widać było tylko pojedynczych ludzi z latarkami. A jak nie ma żadnego światła, to nie ma też zdjęć, bo kompletną ciemność słabo się fotografuje.
W Chersoniu chwilę po nastaniu nowego roku Rosjanie ostrzelali szpital dziecięcy i osiedle domków jednorodzinnych. Jedna z kobiet, patrząc na swój dopalający się dom, zachęcała nas, żebyśmy weszli do środka i zobaczyli rakietę wbitą w podłogę w salonie. Zaskakuje Cię jeszcze, że ludzie, którzy przed chwilą stracili cały swój dobytek, tak chętnie rozmawiają z dziennikarzami?
To częste zachowanie ludzi w rejonach ogarniętych wojną. Dziennikarze i fotoreporterzy przeważnie są jedynymi osobami, które interesują się ich nieszczęściem. W Ukrainie ludzie zapraszali nas do siebie i chętnie rozmawiali z nami, bo mówiliśmy w ich języku, bez tłumaczy. I wiedzieli, że jesteśmy z Polski, a Ukraińcy są naprawdę wdzięczni Polakom za pomoc, której im udzieliliśmy, zwłaszcza w pierwszych miesiącach rosyjskiej inwazji.
Zauważyłem, że ci ludzie są pełni często złudnej nadziei, że pomożemy zorganizować dla nich jakąś natychmiastową pomoc. Mylili dziennikarzy z pracownikami organizacji humanitarnych.
Może ta ich nadzieja nie jest taka złudna. Jednym zdjęciem czy tekstem nie uda się zatrzymać wojny. Nasza praca może jednak spowodować, że losem tych ludzi zainteresują się ci, którzy mogą coś dla nich zrobić. Zwłaszcza gdy pracujesz w medium o gigantycznym zasięgu, obejmującym niemal cały świat, a twoje artykuły lub zdjęcia lądują na biurkach w Białym Domu, Pałacu Elizejskim czy Komisji Europejskiej. Jednak pracując także w mniejszych, na przykład polskich mediach, warto się bić o to, żeby nasze materiały były jak najlepsze i przykuwały uwagę, bo w ten sposób możemy pomóc, choćby tylko jednej rodzinie czy jednemu człowiekowi. To i tak ma sens.
Z tej naszej współpracy zapamiętałem, że gdy nie zdążyłeś wszystkiego sfotografować w wyzwolonej przez Ukraińców wsi między Chersoniem a Mikołajewem, to na drugi dzień wróciłeś tam skoro świt, jadąc prawie 50 kilometrów w jedną stronę. Nie mogłeś odpuścić?
Mam z tym problem. Nieodpuszczanie to jeden z moich głównych życiowych problemów. Jeżeli zostają zdjęcia do zrobienia, a jestem obok i mam samochód, to wsiadam i jadę. Po to tam jestem.
***
To tylko fragment rozmowy Mariusza Kowalczyka z Wojciechem Grzędzińskim. Pochodzi ona z najnowszego numeru „Press”.