Reporter „Dziennika Bałtyckiego” skopiował fragment tekstu konkurencji

"Presja czasu i braki kadrowe"

Na stronie Dziennikbaltycki.pl po skopiowaniu fragmentu tekstu konkurencji został wyraźny ślad

Dziennikarz portalu DziennikBałtycki.pl skopiował fragment tekstu zamieszczonego wcześniej na konkurencyjnym portalu Trójmiasto.pl. Nie zauważył, że do tekstu automat doczepił formułkę „Czytaj więcej: (tu link do oryginalnego materiału)”. Konkurencja potraktowała to jako zabawną wpadkę, ale przyznaje, że podobne „cytowanie” cudzych treści zdarza się szczególnie przy opisach lokalnych wydarzeń.

Do wpadki doszło na Dziennikbaltycki.pl (Polska Press) w środę 5 czerwca w krótkim materiale dotyczącym niedoszłego samobójcy, który wdrapał się na słup wysokiego napięcia w Gdyni. Autor skopiował zaledwie dwa wiersze wypowiedzi rzeczniczki gdyńskiej policji, ale za to dwukrotnie podał link do serwisu Trójmiasto.pl, który od lat jest konkurencją dla trójmiejskich serwisów Polska Press.

– Tak się już chyba zdarzyło, ale traktujemy to raczej z przymrużeniem oka – mówi Michał Stąporek, zastępca redaktora naczelnego Trojmiasto.pl. – Zwłaszcza że nie chodzi o żaden ważny materiał na Pulitzera, tylko o szybką miejską informację.

Stąporek uważa, że gdyby spytać dowolną redakcję w Polsce o fragmenty materiałów „podbierane” przez konkurencję, bez powoływania się na źródło, każdy wskazałby po kilka przykładów. – Po trosze stało się to rutyną. Nie chcę powiedzieć, że są redakcje lepsze i gorsze, to raczej kwestia ludzi w różnych redakcjach – zaznacza. – Są dziennikarze czy dyżurni, którzy nie mają problemu z podawaniem źródła informacji i nawet linkowaniem do niego. Innym zdarzy się o tym zapomnieć.

Dodaje, że tego samego dnia Trojmiasto.pl samo opublikowało tekst oparty na informacji „Dziennika Bałtyckego”, ale źródło informacji zostało opisane. – Redakcje poszukują czasem informacji u siebie nawzajem, chyba tak jest od zawsze – mówi.

Bogusław Mrukot, wydawca tygodnika „O!Polska” i dziennikarz z ponad 30-letnim stażem, przyznaje, że niejedno widział: – Zdarza się korzystanie z tak zwanego „ducha i części ciała” w przypadku jakichś uroczystości, wręczeń, inauguracji. Autorowi brakuje fantazji, żeby zmienić kolejność albo układ zdań z oficjalnego komunikatu, więc to jądro zostaje. Widać, że od kogoś jest ściągnięte – mówi w rozmowie z „Presserwisem”.

Jego zdaniem takie „cytowanie” bez podania źródła może wynikać z niezdrowej gonitwy za klikalnością, ale też po części z braku pracowników – co ogranicza możliwości wysyłania ludzi w teren. – Nie usprawiedliwiam tego w żadnym wypadku – zastrzega. Dodaje, że pewnie w niektórych przypadkach można mówić o lenistwie czy bezczelności.

– Ale, jak świat światem, gazety „przekazywały” sobie tematy. Tego nie dało się ominąć – przypomina i podaje przykłady. We wszystkich gazetach podobnie brzmiały relacje z procesów sądowych, w których cytowano fragmenty zeznań czy prokuratorską mowę. Podobnie było przy sytuacjach, kiedy rzecznicy komendy powiatowej czy wojewódzkiej przekazywali informacje swoim specyficznym slangiem, a dziennikarzowi nie chciało się uczłowieczyć urzędniczej nowomowy. – Tu dopiero było widać, ile jest tej presji czasowej, ale też czasem bezmyślności autorów.

Mrukot zauważa też: – Wydawcy, szczególnie portali internetowych, mogą liczyć na to, że czytelnikowi nie będzie się chciało sprawdzić, kto faktycznie zajął się tematem jako pierwszy. Ważne, żeby o zdarzeniu przeczytał pierwszy raz w portalu, do którego jest przyzwyczajony.