Samotność długodystansowca

Ta toyota przejechała 2 miliony kilometrów, by rozwieźć gazety

Ta toyota przejechała 2 miliony kilometrów, by rozwieźć gazety

O życiu kolportera gazet w Nowej Zelandii, toyocie, która ma na liczniku dwa miliony kilometrów, i wyczekanym śniadaniu w Whanganui Marcie Zdzieborskiej opowiada Graeme Hebley.

Portale motoryzacyjne na całym świecie donosiły, że Pana toyota corolla DX ma na liczniku dwa miliony kilometrów bez żadnych napraw. Przynajmniej tyle miała w zeszłym roku? Ile ma teraz?

Dwa miliony 85 tysięcy.

Musiał Pan w końcu coś w niej naprawiać?

Nie, ale rzadko nią teraz jeżdżę, bo nie chcę zniszczyć silnika. Jest już bardzo stara i naprawa kosztowałaby koszmarnie dużo.

To czym Pan teraz wozi gazety?

Mam jeszcze hyundaia z silnikiem Diesla. Przekroczył 800 tysięcy kilometrów. W moim zawodzie trzeba mieć zapasowy samochód.

Robi Pan niemal pięć tysięcy kilometrów tygodniowo, krążąc z południa na północ North Island, drugiej wyspy w Nowej Zelandii. Co Pan robi, że przy tak dużym przebiegu 30-letnia toyota jeszcze się nie rozpadła?

To zasługa częstego serwisowania i ostrożnej jazdy. Kiedyś mechanik powiedział mi, że najważniejsze, by nie przeciążać silnika powyżej 70 procent jego mocy. Dzięki temu nawet przy częstej eksploatacji nie musiałem go ani razu naprawiać.

Nie chce mi się wierzyć, że do tej pory nie miał Pan problemów z silnikiem.

No, nie miałem. Gdy codziennie jeździłem toyotą, to oddawałem ją co dwa tygodnie do warsztatu. Mechanicy regularnie wymieniali płyn w skrzyni biegów i olej silnikowy. Po przejechaniu każdych kolejnych 100 tysięcy kilometrów wymieniałem pasek rozrządu, a co 10 tygodni kupowałem nowe opony.

Ponoć sprowadził Pan swoją toyotę już jako używaną z Japonii.

Zrobił to diler z Auckland. Miał w salonie kilka używanych samochodów z Japonii. Wybrałem tę toyotę corollę, bo jako jedyna miała dywaniki na podłodze i sprawnie działające wycieraczki na tylnej szybie.

Dobrze Pan wybrał. Ale dlaczego kupił Pan do przewożenia gazet nieduży samochód osobowy? Ile egzemplarzy mieści się w środku?

Około tysiąca.

To mało, biorąc pod uwagę, że rozwozi Pan gazety wzdłuż ponad 350-kilometrowej trasy między Wellington a New Plymouth.

To nie są już czasy, gdy pod koniec lat 60. przewoziłem gazety dostawczym mercedesem benz. Teraz, przy spadającej sprzedaży wydań papierowych, zostawiam w niektórych punktach zaledwie po cztery–pięć egzemplarzy danego tytułu.

Jakie gazety Pan rozwozi?

„Dominion Post”, „The New Zealand Herald”, „Manawatu Standard”, „Whanganui Chronicle” i „Taranaki Daily News”.

„Taranaki Daily News” to dziennik regionalny dystrybuowany na zachodnim wybrzeżu North Island. Jaki jest sens, by dowozić go aż z Wellington? Nie ma po drodze bliższej drukarni?

Nie, bo w 2015 roku zamknięto zakład w New Plymouth, przez co dystrybucja jest znacznie bardziej skomplikowana logistycznie. Poza tym „Taranaki Daily News” razem z „Dominion Post” i „Manawatu Standard” mają tego samego wydawcę, który drukuje w Petone, na przedmieściach Wellington. Oprócz tego jest jeszcze duża drukarnia w Auckland obsługująca dzienniki takie jak m.in. „The New Zealand Herald”.

Czytałam, że rok temu w rejonach Auckland zamknięto część zakładu, który drukował nowozelandzkie magazyny. Jako główny powód podano problemy z dostawami papieru. Czy drukarze pracujący przy dziennikach obawiają się podobnego scenariusza?

Nie wiem, nie pytałem ich o to. Myślałem, że będziemy rozmawiali o mojej toyocie, a nie o gazetach.

Wszyscy Pana o to pytają, porozmawiajmy o Pana pracy. Dlaczego jeden człowiek odpowiedzialny jest za rozwożenie prasy na trasie, którą się jedzie cztery i pół godziny w jedną stronę?

Dawniej rzeczywiście trasę z Wellington do New Plymouth robiły dwie osoby. Ja dowoziłem gazety do Whanganui, a dalej na północ jechał mój zmiennik. Pewnie dalej by tak było, gdyby nie zgubiła go chciwość.

To znaczy?

Chciał więcej zarobić, więc zaproponował wydawcy „Dominion Post”, że sam zrobi całą trasę. Szefostwo dziennika poprosiło wtedy nas obu o kosztorys. Wygrała moja propozycja, bo podałem niższą cenę i miałem większe doświadczenie. I tak już zostało, bo gazecie bardziej opłacało się zakontraktowanie jednego człowieka niż dwóch.

I jak długo Pan tak kursuje?

Od 1990 roku.

Nie ma Pan dość?

Muszę zarabiać pieniądze, żeby opłacić rachunki. To nie jest kwestia wyboru.

***

To tylko fragment rozmowy Marty Zdzieborskiej z Graemem Hebleyem. Pochodzi ona z najnowszego numeru „Press”.