W ciągu ostatnich 10 lat otrzymała Pani kilka nagród dziennikarskich za dzieło życia lub publikacje opisujące nierówność płci. Wygląda na to, że niemieccy dziennikarze postanowili postawić Pani pomnik.
Czuję się oczywiście zaszczycona, ale kiedy była mowa o „dziele życia”, to trochę zadrżałam. Mam wrażenie, że w zawodzie dziennikarskim, o ile głowa i ciało kooperują, nigdy nie przestaje się pracować. Przynajmniej ja.
A pomniki? Kiedy stawia się komuś pomnik, ma się potrzebę zrzucenia go znowu. Jestem niska, mam tylko 1 metr i 54 centymetry wzrostu, ale szczerze mówiąc, to mi wystarcza. Od czasu do czasu zakładam buty na wysokim obcasie, ale jeszcze wyżej nie muszę stać. Nie potrzebuję pomnika.
Do Niemiec trafiła Pani jako pięciolatka, ze wsi Komprachcice koło Opola. Pewnie nic Pani nie pamięta z Polski?
To dość niesamowite. Gdybym nie znała tego z własnego doświadczenia, pomyślałabym, że dzieci w wieku czterech–pięciu lat nie mają zbyt wielu wspomnień. Ale kiedy po raz pierwszy jako dorosła pojechałam do Polski, to w naszej wsi wiedziałem dokładnie: jeśli tam jest dom dziadka, to kościół jest tam, a staw tam… Mogłam się poruszać swobodnie po tej wsi, która już wtedy, za czasów komuny, bardzo się zmieniła.
Mam też w pamięci sceny z naszej podróży do Niemiec Zachodnich. Zawsze o tym myślę, gdy widzę dzieci uchodźców czy to z Syrii, czy z Ukrainy. Choć my nie uciekaliśmy. Jesteśmy późnymi przesiedleńcami, którzy spokojnie w pociągu przekroczyli granicę z dwiema walizkami. I choć wszystko przebiegało spokojnie, to jednak wbiło się niesamowicie w pamięć. Przeszliśmy przez te wszystkie ośrodki recepcyjne, a kiedy dotarliśmy do Akwizgranu, wszystko było dla mnie obce. Nie miałam problemów językowych, wychowałam się dwujęzycznie, ale ludzie i dzieci wydawali mi się dziwni.
A mówi Pani jeszcze po polsku?
Niestety nie. Rozumiem nieco, a moja mama nadal mówi po polsku.
Poszła Pani do „taz” i po dziesięciu latach została jedyną redaktor naczelną ogólnokrajowego dziennika w Niemczech. I to przez jedenaście lat, choć przed Panią w „taz” naczelni zmieniali się niemal co roku.
Kiedy przyszłam do „taz”, byłam z dziennikarstwa zielona. W czasie studiów już dorywczo pisałam, ale nie miałam żadnego doświadczenia w pracy w gazecie. W „taz” pracowałam najpierw przez trzy lata jako redaktorka wiadomości, a potem jako reporterka. Po dziesięciu latach zostałam redaktor naczelną. Przez całe jedenaście lat byłam jedyną kobietą na takim stanowisku w dzienniku krajowym w Niemczech.
Dlaczego redaktorami naczelnymi wciąż zostają głównie mężczyźni?
Stowarzyszenie ProQuote Medien (Parytet w Mediach – red.) jest jedynym, do którego należę. Sytuacja kobiet w mediach jest nadal bardzo zła. Szczególnie dobrze widać to w gazetach, ponieważ są najbardziej tradycyjnym medium i męska kultura utrzymuje się w nich znacznie dłużej niż gdzie indziej. Kobiety są silniej obecne w telewizji i radiu, ale we wszystkich mediach są nadal niedostatecznie reprezentowane na stanowiskach kierowniczych. Pod tym względem Niemcy to wciąż kraj rozwijający się! Aż trudno w to uwierzyć. Nie mówię o prasie bulwarowej – bo tam jest wiele kobiet na stanowiskach kierowniczych. Mówię o gazetach z wyższej półki. Kobiety pełnią tam funkcję zastępców, ale w dalszym ciągu rzadko redaktorów naczelnych. Straszne!
My, kobiety, nie jesteśmy lepsze w dziennikarstwie. Nie o to w ogóle chodzi. W mediach mamy przedstawiać świat w sposób jak najszerszy i najpełniejszy, komentować go trafnie i obszernie, a to nie jest możliwe, jeśli połowa ludzkości odgrywa przy tym podrzędną rolę. Brakuje wtedy bardzo ważnego spojrzenia na świat, ogromnej części percepcji i interpretacji. Na wszystkich tych poziomach brakuje nieskończenie wiele, jeśli kobiety nie są reprezentowane przynajmniej w takim samym stopniu jak mężczyźni.
A zatem popiera Pani parytet.
Oczywiście! Jestem kobietą z parytetu. „Taz” był pierwszą firmą w Republice Federalnej Niemiec, która wyznaczyła sobie parytet. To było już w połowie lat 80. Kobiety zastrajkowały i w rezultacie ustalono parytet 50/50 w wydawnictwie i w redakcji. I tylko dlatego przede mną naczelnymi były już dwie kobiety. To bzdury, że parytet prowadzi do tego, że niewykwalifikowane kobiety dostają się na stanowiska kierownicze. Ilu jest tam niewykwalifikowanych mężczyzn? Powiedzenie z drugiej fali feminizmu mówi, że dopiero wtedy, gdy na najwyższych stanowiskach będzie tyle samo niewykwalifikowanych kobiet ilu niewykwalifikowanych mężczyzn, osiągniemy prawdziwe równouprawnienie. Parytet to jak chodzenie o kulach. Kuśtykamy na jednej nodze – męskiej. Dlatego potrzebujemy kuli, czyli parytetu. Gdy druga noga się wzmocni, możemy odrzucić kule.
Pani też nie pchała się na stanowisko naczelnej, tylko czekała, aż Panią ktoś zapyta. Brakowało Pani odwagi?
Dokładnie, byłam zbyt tchórzliwa. Chciałam być naczelną. Miałam rok przerwy i napisałam swoją pierwszą książkę. Po powrocie do „taz” zdałam sobie sprawę, że mój czas jako reporterki dobiegł końca. Kolejnym krokiem była redakcja naczelna. Chciałam tego, miałam na to ochotę, ale nie powiedziałam „Chcę!”. Tu jestem typową dziewczyną. Granie do przodu i mówienie: „Teraz ja, ja to przejmę” było mi jakoś obce.
W książce „Tchórzostwo kobiet” podaje Pani przykłady, jak kobiety są same sobie winne, nie wykorzystując swoich szans. Czy kobiety były Pani za tę książkę wdzięczne, czy raczej zabolała je krytyka?
I jedno, i drugie. Kiedy pisałam tę książkę, byłam naprawdę wściekła. Przez te wszystkie lata, także jako redaktor naczelna, wielokrotnie doświadczałam tego, jak kobiety się wycofują, kiedy mogły iść do przodu.
Nie mówię tu o kobietach, które pragną tradycyjnego modelu. Jeśli są z tym szczęśliwe, to w porządku. To, co mnie złości, to kobiety, które w rzeczywistości chciały zupełnie innego modelu życia.
Oczywiście były też kobiety, które czuły się atakowane i mówiły mi na przykład: „Pani nie ma dzieci. Jak może pani pisać o matkach?”. Odpowiadałam wtedy, że nigdy nie zostałam zgwałcona, a jednak mogę pisać o gwałcie, nigdy nie byłam na wojnie, a jednak wolno mi pisać o wojnie, tym właśnie zajmują się dziennikarki i dziennikarze.
Napisała Pani krytyczną biografię najsławniejszej niemieckiej feministki Alice Schwarzer, choć sama też jest Pani feministką. Są feministki lepsze i gorsze?
Są feministki mądrzejsze i mniej mądre, otwarte i zacietrzewione. Takie, które nienawidzą mężczyzn, i takie, które ich kochają – jak ja na przykład. Alice Schwarzer jest dla mnie najbardziej problematyczną feministką w Niemczech, ponieważ nienawidzi kobiet, zamiast wstawiać się za nimi. Niby walczy w obronie kobiet, ale tak nie jest. Tak naprawdę walczy tylko dla siebie. Jej feminizm jest niesłychanie wąski, ona nigdy się nie rozwinęła. To, co mnie przede wszystkim oburza i co było bodźcem do napisania tej książki, to fakt, że niesamowity rozgłos nadał jej od połowy lat 80. medialny świat męski, a jednocześnie kobiety, z którymi miała do czynienia, zawsze źle traktowała. Alice Schwarzer ma na sumieniu tyle kobiet, co żadna inna kobieta i prawie żaden mężczyzna, którego znam. Kobiety, które tak dręczyła psychicznie, że nawet kiedy rozmawia się z nimi o tym 20 lat później, dostają ze stresu czerwonych plam na ciele.
Pisząc jej biografię, zajmowałam się nią przez długi czas i myślę, że zrozumiałam, jak ta kobieta myśli. A kiedy wyszło na jaw, że na wielką skalę uchyla się od płacenia podatków, wcale mnie to nie zdziwiło. Od tego czasu ona dla mnie nic nie znaczy i zupełnie nie rozumiem, że publicznie jest tak, jakby nic się nie stało. Alice Schwarzer jest wciąż popularna i nazywa się ją największą niemiecką feministką.
***
To tylko fragment rozmowy Katarzyny Domagałej-Pereiry z Baschą Miką. Pochodzi ona z najnowszego numeru „Press”.