Marcin Zasada w radiu

„Taki mądry redaktor, a powtarza pisowską narrację”

"Zdaję sobie sprawę, że wśród moich rozmówców uchodzę za kpiarza i cynika, ale cóż, są ludzie, których naprawdę trudno traktować poważnie" – pisze Marcin Zasada

Wobec rozmówców trzeba reprezentować słuchacza, który ma najwięcej wątpliwości i najbardziej krytyczne spojrzenie. Owszem, niezgadzanie się z każdym wymaga pewnego treningu – mówi Marcin Zasada.

Wobec rozmówców trzeba reprezentować słuchacza, który ma najwięcej wątpliwości i najbardziej krytyczne spojrzenie. Owszem, niezgadzanie się z każdym wymaga pewnego treningu – mówi Marcin Zasada.

Poranną rozmowę w regionalnym Radiu Piekary prowadzę od sześciu lat. Od początku chodziło nie tylko o to, by ściągnąć do studia tych, którzy są za mali dla RMF – ale o to, by zapytać ich, dlaczego są za mali i dlaczego Śląsk nic nie znaczy w wielkiej polityce.

Parlamentarzyści nie są oczywiście jedynymi zapraszanymi przeze mnie gośćmi. Prezydenci, marszałkowie, wojewodowie, regionalni eksperci i naukowcy, ludzie kultury, związkowcy, ważne postacie życia społecznego – dla tych wszystkich ludzi jest miejsce w Radiu Piekary, tym bardziej że przy obecnej słabości publicystyki politycznej „Dziennika Zachodniego” i Radia Katowice ta stacja i ta audycja stały się jednym z ostatnich gwarantów rzetelnej dyskusji. Uważam, że dziennikarstwo regionalne musi przede wszystkim dbać o stabilność regionalnej kotwicy: w podejmowaniu tematów, w doborze gości, we wmontowywaniu w śląski kontekst wydarzeń krajowych i globalnych.

Utrzymywanie tej regionalnej kotwicy wymaga dobrej pamięci – trzeba wiedzieć, kto, co i kiedy napisał w kolejnych programach dla Śląska, ile lat i jakie niepowodzenia zaliczała Metropolia, którą w końcu zatwierdzono przez ustawę, kto i kiedy zamknął kopalnię Makoszowy i ilu prezesów przewinęło się przez spółki marszałkowskie. Po latach większość tych faktów i powiązań mam w głowie, więc moi goście zdają sobie sprawę, że muszą się naprawdę postarać, jeśli chcą dowolnie interpretować historię. Podczas rozmowy nie googluję, nie sprawdzam niczego na podglądzie. „What you see is what you get” – jak mawiają w Ameryce.

LAUDACJA PRZEZ TYDZIEŃ

Jakkolwiek to brzmi: codziennie rano staram się pamiętać, że chcę prowadzić tę rozmowę na własnych warunkach. Najważniejsze elementy warsztatu lokalnego wywiadowcy są uniwersalne i wymieniłby je każdy radiowiec. Zacznę od tego, co może odróżniać ciekawą rozmowę od takiej, która zaciekawi tylko mojego rozmówcę i pracowników jego biura poselskiego.

Po pierwsze, nie cierpię rozmów z politykami, gdzie pierwsze skrzypce grają zadęcie i patos. Oraz histeria, która towarzyszy błahym sprawom. Po drugiej stronie jest tylko polityk – nie namaszczony na świętego, mimo że mój gość często lubi tak o sobie myśleć. Dlatego, po wtóre, staram się rozładowywać atmosferę, gdy tylko ta staje się nieznośna albo gdy rozmówca zaczyna szybować w afekcie.

Zdaję sobie sprawę, że wśród moich rozmówców uchodzę za kpiarza i cynika, ale cóż, są ludzie, których naprawdę trudno traktować poważnie. „Przyjdę do pana jutro, ale tym razem sprawa jest poważna, załatwiona i już nie ma z czego żartować, więc proszę sobie darować, bo pan już ze mnie pożartował wystarczająco dużo” – powiedział mi jeden z polityków, gdy miałem zamiar pytać go o obiecywane miesiącami porozumienie z rządem, o którym nagle wszyscy zapomnieli. Byłem chyba ostatnim dziennikarzem, którego to jeszcze obchodziło.

Żart, kpina, ironia, czasem autoironia – to narzędzia, którymi staram się posługiwać, by nie pozwolić na sprowadzenie rozmowy do poziomu sejmowej waty słownej. „Procedowanie, legislacje, konsultacje, owocne spotkania ze stroną społeczną” – ile można? Więc odpowiadam (rzucam z pamięci): „Obiecuję panu, że jeśli to się uda, przez tydzień będę zaczynał audycję od laudacji pod pańskim adresem” albo „Już mój dziadek mojemu pradziadkowi opowiadał o tym, co pan uważa za wielką innowację”.

Niektórzy nawet rozumieją, dlaczego stali się obiektem szydery, mówią wtedy: „Rozumiem, ma pan prawo wątpić”. Większość, jak w życiu, rozumie mniej, a są i tacy, którzy bez większego skrępowania zapisują mnie do grona swoich politycznych przeciwników.

„Pan to z tym swoim wyśmiewaniem wszystkiego już dawno wstąpił w szeregi totalnej opozycji” – powiedział kiedyś na antenie jeden z ważnych polityków Prawa i Sprawiedliwości.

„Taki mądry redaktor, a powtarza pisowską narrację” – błysnął innym razem poseł Platformy Obywatelskiej. Gościom przyciśniętym do muru często zostaje tylko ten ostatni, marny argument: dla PiS bywam „reprezentantem PO”, dla PO – „opcją pisowską”.

Jest jednak kategoria polityków odpornych na wszelkie argumenty. „Podoba się pani język marszałka Terleckiego?” – zapytałem śląską posłankę PiS. „Ja mam taką zasadę, że nie oceniam innych” – odparowała. „Chyba że Tusk?” – pytam. Posłanka: „No, ale Tusk to przecież największy szkodnik polskiej polityki, człowiek, który powinien z niej zniknąć. Na zawsze!” – odparła niezmieszana.

Na tym poziomie nie da się poważnie punktować rozmówcy, zostaje już tylko ironia i kpina. Zdaję się przy tym na inteligencję słuchaczy, choć czasem po takiej rozmowie ktoś mi wyrzuca: „A z tą panią poseł to rozmawiał pan tak miło. Śmiechy i heheszki”.

Jak mawiał klasyk: „Nie ma w życiu nic gorszego niż wyjaśnianie dowcipu”.

***

To tylko fragment tekstu Marcina Zasady.