– Czasem po akcji gramy w siatkę i kosza. Nieraz muszę im odmówić, bo mam wejście na żywo do telewizji. Dla nich to frajda. Wtedy się wygłupiają, chodzą specjalnie przed kamerą bez koszulki, przeszkadzają mi w trakcie łączenia – mówi nam Mateusz Lachowski, dziennikarz i dokumentalista, który od miesiąca przemieszcza się z ukraińskimi żołnierzami. Jego relacje z wojny można oglądać m.in. w telewizji TVN24.
Rozmowa z Mateuszem Lachowskim
Pąki na drzewach, ludzie na spacerach i rowerach, ciepło jest. A co u Ciebie za oknem?
– Nie wiem, bo szyby są zaklejone czarną taśmą. Dzięki temu nie widać, że wieczorami włączone jest światło.
Tu, czyli gdzie?
– Jestem 80 km na wschód od Kijowa w przerobionym na potrzeby wojska budynku razem z ukraińskimi żołnierzami. Na tyle dużym, by pomieściły się dwa bataliony. Tu śpimy, jemy, gadamy. Teraz jestem sam, bo szef roty nie wziął mnie na wyprawę za linię wroga. Oni ruszyli, by rozwalać rosyjskie czołgi i wyrzutnie pocisków. Byłem już na takich akcjach. Widziałem spalone domy, fragmenty ciał ruskich żołnierzy, rozbite wozy bojowe BMP, totalnie rozjeżdżone przez czołgi drogi. Tak samo jest tu, gdzie teraz jestem. Żyje tu kilkaset osób, między trupami biegają kury.
To jeszcze robi na tobie wrażenie?
– Już nie. Gdy studiowałem prawo, na praktykach jako asystent prokuratora wysyłano mnie na sekcję zwłok. Trochę się naoglądałem denatów. Rok temu złapałem koronawirusa. Leżałem na Stadionie Narodowym i w szpitalu w Warszawie z ludźmi, którzy tam umierali. W porównaniu z tamtymi wspomnieniami, wojna nie jest aż tak straszna.
Pewnie widzisz rozkawałkowane ciała.
– Ciężko na to patrzeć, bo dopiero po chwili dociera do ciebie, że to człowiek, po którym przejechał czołg. Tu nie ma czasu, by nad tym dłużej myśleć. Jestem z żołnierzami, którzy co chwila rozmawiają, jak trafić w czołg, żeby wybuchła w środku amunicja, pokazują sobie filmiki, uczą się, w co strzelać, by jak najszybciej rozwalić całkowicie rosyjski pojazd. A chwilę później gadamy o meczu Polska – Szwecja. Oni wiedzą, że interesuję się sportem, a w ostatnie wakacje kręciłem reportaże o igrzyskach w Tokio i sprzedawałem je TVP.
Dzięki wojnie zagraliśmy jeden mecz mniej.
– A szkoda, bo chciałbym zobaczyć, zwłaszcza teraz, w tych emocjach, spotkanie naszych z Rosją. Jestem kibicem Legii Warszawa i nie spodziewałem się po Czesławie Michniewiczu, który nie najlepiej zakończył przygodę z „Wojskowymi”, że tak dobrze przygotuje naszą drużynę.
Oglądasz mecz i zapominasz, że jesteś na wojnie?
– Tak to działa. Czasem po akcji gramy w siatkę i kosza. W zbombardowanej szkole przetrwała hala, działa tam jedna lampa. Wczoraj w sześciu graliśmy przy bardzo słabym świetle. Nieraz muszę im odmówić, bo mam wejście na żywo do telewizji. Dla nich to frajda. Wtedy się wygłupiają, chodzą specjalnie przed kamerą bez koszulki, przeszkadzają mi w trakcie łączenia. Może to dziwnie zabrzmi, ale każdy chce choć trochę normalności. Żarty z syren alarmowych są codziennością. Raz wyszedłem na zewnątrz, one zawyły, a za mną trzech żołnierzy krzyczy mi do ucha: „uu-uu-uu”.
A jak się odnoszą do zapowiadanych rozmów pokojowych?
– Ciągle o tym rozmawiają. Gdy padł pomysł, żeby oddać Rosjanom Donbas, to są temu zdecydowanie przeciwni. Tu jest sporo ochotników, którzy już tam walczyli. Oni zetknęli się bezpośrednio z bestialstwem separatystów. Dla nich utrzymanie Donbasu to sprawa honorowa. Jeśli Wołodymyr Zełeński odpuściłby te tereny, to mu tego nie darują.
Jak odbierają działania swojego prezydenta?
– Gdy Zełeński wygrał wybory, wielu się bało, że będzie prorosyjski. Teraz jednak bardzo go szanują za to, co robi. Ale ciągle podkreślają, że Donbasu Rosjanom nie można oddać. Oni pamiętają, że za każdym razem, gdy podpisywano umowy o zawieszeniu broni z separatystami, których utożsamiają z Rosją, kończyło się to strzelaniem do ukraińskich jeńców. Tutaj większość chłopaków jest w moim wieku, choć mają już żonę i dzieci. I wszyscy podkreślają, że nie chcą, by w przyszłości to ich synowie walczyli o wolność.
Chcą załatwić sprawę raz, a porządnie?
– Dla nich sprawa jest jasna: albo Rosja poniesie klęskę i będzie spokój, albo padnie hasło „zawieszenia broni” i ta wojna za jakiś czas znów powróci. Oni chcą dać wojskom Putina potężne lanie, żeby już nigdy nie chcieli wracać na Ukrainę. Tu nikt nie wierzy w zapowiedzi Rosjan o utworzeniu korytarzy humanitarnych. Bo wiedzą, jak to się kończy. Rosjanie strzelali do sanitariuszy w Irpieniu, którzy wynosili ciała cywilów. Żołnierze nie chcieli mnie tam zabrać ze sobą, bo zastrzelono tam amerykańskiego dziennikarza. Gdy trzy lata temu jechałem do Donbasu kręcić dokument o sanitariuszach, wydawało mi się, że trwa wojna domowa. Nic z tego. Separatyści strzelali do sanitariuszy, kastrowali ukraińskich żołnierzy, gwałcili kobiety. Do zachodnich mediów niestety te informacje nie docierały, bo już wtedy putinowska propaganda miała się tam dobrze. A Rosjanie ciągle kombinują. Ukraińcy nosili od ośmiu lat na ramieniu żółte opaski. Trzy tygodnie temu Rosjanie wykorzystując korytarze humanitarne, też je założyli i przerzucili swoje oddziały, udając, że pomagają wyprowadzać jeńców. W ten sposób zaatakowali od tyłu pozycje ukraińskie i zbliżyli się o parę kilometrów do Kijowa. Wtedy zmieniono kolor opasek ukraińskich żołnierzy na niebieskie. Tak wygląda przestrzeganie umów przez Rosjan.
Jest pokusa wśród ukraińskich żołnierzy, by nie tylko się bronić, ale zaatakować Rosję na jej terytorium?
– Oni bardzo by chcieli przenieść działania wojenne na ich ziemię, tylko to nie jest tak proste. Bez odpowiednich sił powietrznych tego nie zrobią. Łatwiej jest się bronić.
Wysłałeś mi swoje zdjęcie na tle ocalałego z bombardowania pomnika…
– …Tam, gdzie Rosjanie śniadania nie dojedli? A ja stoję przy wraku czołgu. Ostrzelano go, co dość zabawne, pod pomnikiem wdzięczności Związkowi Radzieckiemu za wyzwolenie Ukrainy.
Radziecki żołnierz strzeże zniszczonego czołgu. Symboliczne.
– Ale tylko dopóki go nie sprzątną.
Pomówmy o tobie. Środa, 23 lutego. Wieczorem pojawia się informacja, że separatystyczne republiki na wschodzie Ukrainy proszą Władimira Putina o pomoc w „odparciu ukraińskiej armii”. To jasny sygnał, że wojna rozpocznie się lada moment. Gdzie wtedy byłeś?
– Widziałem się z Ewą, koleżanką, operatorką filmową, z którą studiuję w łódzkiej filmówce. Mieliśmy robić wspólnie klip. Miło nam się gadało. Na kilka godzin całkowicie odciąłem się od informacji. Do domu wróciłem po pierwszej. Odpaliłem media i przeczytałem, że republiki ługańska i doniecka poprosiły Putina o pomoc i doszło do ataków cybernetycznych na rządowe strony ukraińskie. Po tym byłem pewny, że wybuchnie wojna. Zaczekałem do czwartej rano. Rosjanie mają taki zwyczaj, że rozpoczynają ataki przed świtem. Tak było w Gruzji, Czeczenii czy na Donbasie. No i zaczęło się. Nie zasnąłem. Od razu skrzyknąłem się z trzema znajomymi, czy jadą na Ukrainę. Zapakowaliśmy się w jeden samochód, dojechaliśmy nim tego samego dnia do Lwowa. Później każdy z nas poszedł w inną stronę. Ja ruszyłem do Sofii i Sołomii Artemchuk. To siostry bliźniaczki, które walczą teraz w Kijowie w oddziale tzw. hospitalierów, czyli ratowników medycznych.
Skąd je znałeś?
– Trzy lata temu kręciłem w Donbasie dokument o szkoleniu batalionu sanitariuszy hospitalierów i dzięki temu poznałem dziewczyny. Po wybuchu wojny w 2014 r. one pojechały walczyć w okolicach Doniecka. Jeszcze przed inwazją Putina na Ukrainę byłem z nimi umówiony, że znów się spotkamy i tym razem o nich zrobię film. Miałem już akredytację, by móc je odwiedzić na froncie w Donbasie. Ale musiałem przesunąć wyjazd, bo przez koronawirusa miałem problem z nerkami.
Pojechałeś na wojnę, żeby nakręcić dokument?
– Jeszcze pierwszego dnia myślałem, że tak, ale kolejnego zrezygnowałem. Zacząłem im pomagać w pracy, rozwoziłem paczki z darami do potrzebujących. Przy okazji do sieci zacząłem wrzucać swoje relacje. Dość szybko odezwało się do mnie kilka polskich redakcji. Pojawiłem się w radiu, telewizji, opowiadałem o tym, co tu się dzieje, a przy okazji prosiłem o przesyłanie na Ukrainę konkretnych rzeczy. Ktoś kupił żołnierzom karty pamięci tabletów, żeby mogli mieć na nich mapy, dzięki czemu nie musieli korzystać z internetu. Ja dostałem noktowizor. Zobaczyłem, że to ma sens. Znam dość dobrze rosyjski. Koledzy uczą mnie tu ukraińskiego. Pomyślałem sobie, że nie chcę być w Polsce, gdy tu trwa wojna. Fajnie być blisko nich i móc dementować mnóstwo fake newsów, które zalewają sieć. Na początku nie przypuszczałem, że będę w telewizji. Nastawiałem się na krótkie relacje w swoich mediach społecznościowych. Cieszę się, że tyle się ciągle mówi o tej wojnie, bo gdy trzy lata temu, jeszcze jako dziennikarz telewizyjny, próbowałem przepchnąć pewne tematy, to nie było klimatu na mówienie o Ukrainie, choć wojna trwa tam już osiem lat. Ludzie mnie czasem pytali: „czy ktoś tam ginie?”. Tak, tam codziennie zabijano przynajmniej jedną osobę.
Teraz twoim codziennym narzędziem pracy jest smartfon?
– Kamerę zostawiłem w mieszkaniu w Kijowie i na razie jej nie używam. Relację i łączenia robię za pomocą iPhone’a, a zdjęcia moim starym Canonem 5D.
Nie jesteś związany z żadną redakcją. Jak się tam utrzymujesz?
– Kilka miesięcy przed wojną zrobiłem parę sportowych reportaży dla TVP, za które całkiem nieźle płacili. Pracowałem też na planach filmowych jako asystent reżysera. Odłożyłem zarobione w ten sposób pieniądze, żeby mieć na dwa lata studiów na filmówce. Ukraina jest tanim miejscem do życia. Żyję z żołnierzami. Mamy zapasy, dzielimy się jedzeniem. Ja im przywożę kabanosy i czekoladę, oni mnie częstują ryżem i tym, co gotują.
Jak ci się udało być wśród nich?
– Złożyłem wniosek o akredytację przy ukraińskiej armii. Kilka dni czekasz na odpowiedź. Twoje dane przegląda m.in. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy. Dzięki akredytacji mogę przebywać z żołnierzami w strefie walk, jeździć z nimi na akcje, poruszać się po mieście podczas godziny policyjnej. Ponieważ taki dokument dostałem od nich trzy lata temu, gdy kręciłem dokument, to bardzo szybko dostałem zgodę. Żyję tak jak żołnierze. Wzięli mnie do batalionu, dostałem od nich mundur. Biorą mnie na akcję, jeśli nie jest to niebezpieczne. Czasem za bardzo mnie pilnują, co mnie drażni. Może i mają rację, bo na tej wojnie już sporo dziennikarzy zginęło. Rosjanie nie przejmują się, że na kamizelce z przodu i z tyłu mam wielki napis „PRESS”. Amerykański dziennikarz, którego zabili, był na pierwszej linii ognia, poszedł w niebezpieczny rejon, gdzie był regularny ostrzał, i mimo że był oznaczony, zginął. Słyszałem o trzech wolontariuszach, którzy chcieli się dostać do schroniska dla zwierząt na zachód od Kijowa. Ostrzelano ich samochód. Wszyscy zginęli na miejscu. Rosjanie strzelają bez wyjątku.
Są chwile, gdy się nie boisz?
– Teraz, gdy rozmawiamy. W Kijowie też się nie boję. Byłem tam trzy lata temu, znam dobrze miasto. Tu, gdzie teraz jestem, jest bardziej niebezpiecznie niż w Kijowie. Wczoraj łączyłem się stąd z TVN24. W pewnym momencie coś walnęło dość blisko, później drugi raz. A my tu składujemy broń i amunicję. Pierwsza myśl była taka, że wylecę w kosmos. Po relacji wyszedłem na zewnątrz i okazało się, że jakimś cudem napatoczył się kilkaset metrów stąd samotny rosyjski czołg, z którego strzelano. Szybko podjechały tam ukraińskie czołgi i go rozwaliły. Każdy ma inną odporność psychiczną. Po zeszłorocznym koronawirusie czuję, jakbym dostał drugą szansę. Ja, zdrowy facet, z dnia na dzień straciłem węch i smak. Dwa dni później leżałem w szpitalu z 40-stopniową gorączką, której nie dało się zbić. Mam takie podejście, że nie znasz dnia ani godziny. W Polsce może we mnie walnąć samochód. Oczywiście, tu ryzyko, że coś mi się stanie, jest większe, ale nie myślę o tym. Liczę się z tym, że mogę stąd nie wrócić. Ale to przynajmniej ma większy sens niż to, że za 30 lat będę pierdział w stołek, a z tyłu głowy będę miał myśl, że pewnych rzeczy nie zrobiłem. Niedawno spotkałem się z Jackiem Łęskim i Marcinem Wyrwałem, dziennikarzami z Polski, którzy są tu od miesiąca. Któryś z nas rzucił, że będzie afera na cały świat, jak walną w nas Rosjanie i jednym strzałem zlikwidują wszystkich polskich korespondentów wojennych.
Czarny humor.
– Towarzyszy nam cały czas, bo tu inaczej się nie da.
Pojawiasz się w ostatnim czasie dość często w polskich mediach. Czy któraś z redakcji zaproponowała ci chociaż symboliczne wynagrodzenie za swój wkład w relacjonowanie wojny?
– Tak, choć nie wszyscy. Udzieliłem kilku wywiadów. Bardzo szanuję „Vogue’a” i to była przyjemność udostępnić im swoje zdjęcia, ale odmówiłem przyjęcia pieniędzy za rozmowę. Co innego z tabloidem, od którego wziąłem symboliczną kwotę za wywiad i kilka zdjęć, które im udostępniłem. Ani złotówki za rozmowy nie wziąłem od żadnego radia. Najbliżej współpracuję z TVN, bo traktują mnie z szacunkiem. Wchodzę na antenę nie wtedy, kiedy oni chcą, tylko kiedy mam taką możliwość. Szanują to i podpisują moje zdjęcia nazwiskiem. Nie chcę więcej mówić, bo mamy dżentelmeńską umowę, ale jestem bardzo zadowolony z tej współpracy. Na razie czuję się niezależny finansowo, ale pewnie jak przyjadę na Ukrainę następnym razem, to już autem. Tu trudno jest się przemieszczać bez samochodu. W Kijowie taksówek jest bardzo mało, komunikacja miejska różnie działa. A to stolica Ukrainy jest moją bazą wypadową. Zastanawiam się poważnie nad wyjazdem do Charkowa, bo to miasto i Donbas będą teraz kluczowymi miejscami dla tej wojny.
Zapytam o twój strój. Co masz teraz na sobie?
– Ukraiński mundur, taki, jaki noszą sanitariusze. Na to zakładam czarną kuloodporną kamizelkę. Są na niej wymalowane polska flaga oraz ukraiński znaczek z symbolem kosmosu, który dostałem od chłopaków. Na ramionach kamizelki jest schowana opaska samouciskowa. To najważniejsza rzecz dla sanitariusza. Musisz nauczyć się ją szybko zakładać. Trzeba ją obwinąć wysoko na nodze albo ręce, bo to odcina dopływ krwi i się nie wykrwawisz. Każdy żołnierz musi mieć taką opaskę, bo ona ratuje życie. A po Kijowie chodzę zazwyczaj w cywilnych ciuchach.
I wpadasz tam do kawiarni na „przepyszne ciastko i najlepszą w tym miesiącu kawę”, jak napisałeś na Facebooku. Jak się siedzi w knajpie, na którą w każdej chwili może spaść bomba?
– Kawa rzeczywiście świetnie smakowała, może dlatego, że myślisz sobie, że może to ta ostatnia. Nie no, bez przesady. Jeśli rzeczywiście jest niebezpiecznie, to wyją syreny. Dzięki temu, że byłem na froncie i wiem, jak brzmi spadająca rakieta, gdybym ją usłyszał, od razu rzuciłbym się na podłogę.
Zdążysz?
– Z trzysekundowym wyprzedzeniem da się wyłapać huk rakiety. W centrum Kijowa czuję się bezpiecznie. Czasami coś spadnie, ale to jest 3,5-milionowe miasto. Teraz mieszkańców jest o połowę mniej. Ja się bardzo ucieszyłem, że wreszcie po dłuższej przerwie otworzyli tę kawiarnię. Trudno było znaleźć wolny stolik. Teraz w knajpach są tłumy.
O czym ludzie tam rozmawiają?
– O wszystkim. Obok mnie siedział dobrze ubrany chłopak z laptopem. Jacyś ludzie rozmawiali o wojnie i negocjacjach pokojowych. Ktoś inny mówił o psie, który miał łapę owiniętą prowizorycznym opatrunkiem z worka i trzeba go było zabrać do weterynarza. W tle gra muzyka, obsługa przemiła. Ja byłem w kamizelce z napisem „PRESS”, więc traktowali mnie wyjątkowo. Oni doceniają dziennikarzy za to, że przekazujemy światu, co tu się faktycznie dzieje. Zrobiłem z kawiarni parę zdjęć, ale tak, by nie było widać, gdzie jestem. Przez okno widziałem blockpost ułożony z wielkich pustaków, przy których żołnierze legitymują każdą przechodzącą osobę. Gdy wyszedłem z kawiarni, zawyły syreny. Nikt już na nie nie reaguje, bo ludzie się do nich przyzwyczaili.
Na Facebooka wrzucasz zdjęcia Ukraińców. Nie protestują, gdy pojawiasz się z aparatem?
– Wiele osób nie chce zdjęć, bo boi się o swoje rodziny. Ale są i tacy, którzy proszą mnie, by pokazać ich twarze.
Najbardziej poruszyła mnie seria zdjęć zrobiona na placu w Kijowie, gdzie ułożono mnóstwo tulipanów. Czyste, błękitne niebo, kwiaty, czyli symbol wiosny, piękne, uśmiechnięte kobiety. Idylliczny obrazek w środku wojny.
– Wtedy cały czas wyły syreny, ale nikt się stamtąd nie ruszył. Trafiłem tam przypadkowo, bo z TVN24 poprosili mnie, by za godzinę połączyć się z Kijowa. Poszedłem pod Sobór Mądrości Bożej, bo to moja ulubiona, przepiękna świątynia w tym mieście. I akurat tego dnia układano tam z kwiatów Tryzub, czyli herb Ukrainy. Jak się dowiedziałem, użyto do tego półtora miliona tulipanów, które wysłała jakaś europejska fundacja. Akcja miała być hołdem dla wszystkich ukraińskich kobiet, które zostały w kraju i walczą albo wspierają żołnierzy. Dla mnie widok kobiet układających kwiaty wydał się tak niesamowity, że zacząłem je fotografować. Rozmawiałem z jedną z nich, która powiedziała, że niczego się nie boi, bo to Rosjanie chcą, żebyśmy się bali. Dodała, że współczuje mieszkańcom Rosji, że żyją w takim kraju, gdzie wyprano im mózgi. Na jednym ze zdjęć jest też chłopczyk, który powiedział, że też się nie boi i krzyknął „Sława Ukrainie!”.
Byłeś ranny?
– Nie. Dbam o swoje bezpieczeństwo. Nie jestem żołnierzem, nie chodzę z bronią, choć miałem szkolenie, jak obsługiwać karabin. Ale nie było dotąd takiej potrzeby. Pracuję jak korespondent wojenny w starym stylu: nie jeżdżę na miejsce tam, gdzie spadła bomba, by opowiedzieć, jak tam śmierdzi ciałami poległych, tylko jestem z żołnierzami, rozmawiam z nimi i od nich czerpię informacje.
Byłeś też z nimi w okopach. Jakie wrażenia?
– Jak jest ostrzał, to się tam chowamy. Nasz oddział spał w czterech ziemiankach. To takie całkiem spore, wyryte w ziemi schrony, obudowane sosnowymi gałęziami, więc pięknie nam w środku pachniało żywicą. Mamy tam dostęp do internetu, więc mogłem wysyłać swoje materiały wideo dla TVN24. Mamy sienniki do spania, ogrzewa nas piec, w którym cały czas palą. Paradoksalnie to tam mi się najlepiej spało, bo było ciemno i nie było słychać syren. Tylko trochę brudno tam jest, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Bo ja w Polsce jestem takim trochę francuskim pieskiem.
Francuski piesek na wojnie? Nie wierzę.
– Zawsze z rodzicami leciałem na wakacje samolotem do hotelu, spałem w ekstra warunkach. Później miałem dziewczynę, która raz mnie zabrała na przejażdżkę autostopem i to też było super. I teraz tu się czuję trochę jak na tym autostopie. Zawsze mam ze sobą mokre chusteczki, to podstawa. Jak tylko wracam do Kijowa, biorę prysznic. Zresztą ukraińscy żołnierze bardzo dbają, żeby na tej wojnie nie zaśmierdzieć. I to mnie chyba bardziej przeraża niż strach, że tu zginę. Ale największe wrażenie robią na mnie ich poranne wyjścia na wojnę. To napięcie i stres zawsze mi się udziela. Jak widzę facetów, moich kolegów, którzy walczyli w Donbasie, to jednak nie chciałbym się z nimi spotkać, gdybym był Rosjaninem. W ich oczach widać tak straszne zacięcie, że czujesz, że mogą ci zrobić potworną krzywdę.
Twoi bliscy nie umierają ze strachu o ciebie?
– Oczywiście, że się boją. Dopiero gdy dojechałem do Lwowa, powiedziałem mamie, że jestem w Ukrainie. Chciałem, żeby miała jedną noc spokojniejszą. I tak się stresuje wojną i bardzo to przeżywa. Ona wie, jacy są Rosjanie i boi się, że konflikt zbrojny może się przenieść do Polski. Gdy byłem we Lwowie, poprosiła mnie, żebym nie jechał do Kijowa. Już jej nie chciałem mówić, że właśnie tam się wybieram. Przez pierwszy tydzień bardzo przeżywała, że jestem na wojnie. Teraz, gdy widzi mnie w telewizji, to czuje się, jakby miała ze mną kontakt i wie, że jestem bezpieczny. Moi rodzice przygarnęli do siebie Ukrainkę z małym chłopcem i jego babcią. Bardzo się ze sobą zżyli i to też pewnie moim rodzicom dobrze zrobiło i mniej się przejmowali tym, gdzie jestem. Ale i tak raz na dwa dni dostaję od nich SMS-a, żebym wracał do domu. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, jestem wolny i nie czuję, że ktoś jest ode mnie zależny. Gdybym miał żonę i dzieci, to bym nie wyjechał na wojnę. Ale mam 30 lat i jeszcze mogę coś zrobić.
Kiedy wracasz do Polski?
– Za dwa tygodnie. Przyjadę na święta i chcę trochę podładować baterie. Jestem mocno zaangażowany emocjonalnie w tę wojnę. Mam tu mnóstwo kolegów, którzy codziennie walczą o swój kraj. Muszę wrócić, żeby mówić o tym, co tu się dzieje, bo boję się, że za jakiś czas nikogo ta wojna nie będzie interesować i bardziej będzie nas zajmowało to, że Will Smith dał komuś po ryju niż to, że tu codziennie giną dzieci.