W Żodzinie na wschodzie Białorusi jest już po północy, gdy Andrzej Poczobut zostaje Dziennikarzem Roku. Tej nocy nie może jeszcze wiedzieć, że wygrał najważniejszy konkurs dziennikarski w Polsce – mury więzienia są szczelne.
– A przecież Andrzeja Poczobuta tak pięknie kuszono – przemawia Jarosław Kurski, który w jego imieniu odbiera nagrodę (w Warszawie wciąż jest jeszcze poprzedni dzień). – Wystarczyło, żeby wystąpił przed kamerami Łukaszenki, powiedział, że się wstydzi, żałuje, przeprasza.
Poczobut „kuszeniu” nie uległ. Tak jak zbiorowy bohater wiersza Zbigniewa Herberta, do którego odwołał się w laudacji pierwszy zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”.
A gdyby uległ?
– Otworzyłyby się przed nim bramy więzienia, wyszedłby na wolność, zobaczyłby swoją rodzinę – mówi dalej Kurski. – Ale Andrzej wybrał czarny więzienny chleb, zaostrzony reżim.
Nawet żonie trudno czasem pogodzić się z tym. Niektórym znajomym też.
Kajdanki zakładają mi w pokoju nr 14 grodzieńskiej prokuratury obwodowej.*
Andrzej Poczobut to polityczny recydywista. W więzieniu siedzi trzeci raz.
Aresztowanie pierwsze:
Jest 6 kwietnia 2011 roku. Poczobut szykuje się w drogę z Grodna do Mińska – ma wziąć udział w spotkaniu (przez telełącze) z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego ds. Białorusi. Zamiast do stolicy trafia do aresztu. Zarzut: miał znieważyć prezydenta Aleksandra Łukaszenkę. Poszło o publikacje w „Gazecie Wyborczej”, na portalu Biełorusskij Partizan i swoim blogu. Grozi mu pięć lat więzienia. Trzy miesiące później sąd skazuje go na trzy lata w zawieszeniu na dwa lata.
Za kratami pisze po kryjomu dziennik. Współwięźniom mówi, że przygotowuje się do procesu. Pisze o: aresztowaniu, donosicielu w celi, rewizjach, lodowatej wodzie, dopominaniu się o lekarza. „Moja więzienna delegacja” – tytułuje zapiski. Opublikuje je „Gazeta Wyborcza”.
Aresztowanie drugie:
Rok później znowu znieważa Łukaszenkę: tym razem na tym samym portalu co poprzednio i stronach internetowych Karty’97 (białoruska inicjatywa obywatelska na rzecz obrony praw człowieka). Robią mu rewizję, wyprowadzają w kajdankach. Po dziewięciu dniach wychodzi na wolność. Prokuratura umorzy śledztwo.
Aresztowanie trzecie:
25 marca 2021 roku. Tym razem zarzut jest cięższy: „podżeganie do nienawiści na tle narodowościowym” i „propagowanie nazizmu”. Na Białorusi grozi za to od 5 do 12 lat więzienia. Z tego samego paragrafu aresztowano dwa dni wcześniej Andżelikę Borys, szefową Związku Polaków na Białorusi. Poczobut to jej bliski współpracownik.
W sylwestra od jego uwięzienia minęło 281 dni.
Milicja zabiera mnie do suki, ręce mam skute kajdankami za plecami. Po chwili jedziemy ulicami nocnego Grodna. Widzę zakochanych idących przez centralny plac Lenina. Robi się smutno.
Gdy w 1983 roku w Paryżu wychodzi „Raport z oblężonego Miasta”, Andrzej Poczobut ma ledwie 10 lat. Zbiór poezji Herberta to reakcja na stan wojenny i lekcja, jak ocalić godność w niewoli. Wiersze krążą w podziemiu, Przemysław Gintrowski śpiewa ochrypłym głosem „Potęgę smaku” (że „odmowa niezgoda i upór” nie wymagają „wielkiego charakteru”, bo to „sprawa smaku”; choć „kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono”).
Urodzony w polskiej rodzinie Andrzej Poczobut jest wówczas obywatelem Związku Radzieckiego, z rówieśnikami należy obowiązkowo do pionierów, chodzi na pierwszomajowe pochody, na szkolnych akademiach świętuje rocznicę bolszewickiej rewolucji.
Poczobutowie mieszkają w Brzostowicach Wielkich, przy granicy z Polską, przeprowadzą się potem do Grodna. Podobno wszystkiemu był winien temperament ojca: Stanisław Poczobut rozgadał się kiedyś o Katyniu, ktoś na niego doniósł – w dużym mieście nie rzucał się w oczy.
Grodno to ważne miasto Rzeczypospolitej Obojga Narodów, na tutejszym zamku umarł królewicz Kazimierz Jagiellończyk (podobno był lubiany przez poddanych). W czasach współczesnych stanie się jednym z bastionów białoruskiej opozycji.
Na razie na Kremlu umierają komunistyczni starcy, Gorbaczow robi pierestrojkę, imperium się sypie, odradza się tłamszona przez dziesięciolecia świadomość narodowa. W 1988 roku Stanisław Poczobut przyprowadza 15-letniego syna na zebranie Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego im. Adama Mickiewicza – na Grodzieńszczyźnie mieszka wielu Polaków. Związek Radziecki upada, Białoruś ogłasza niepodległość. W 1994 roku prezydentem zostaje Aleksander Łukaszenka, za czasów sowieckich dyrektor sowchozu.
Gdy Łukaszenka urządza autorytarne państwo, Poczobut kończy prawo, jest krótko wykładowcą, w końcu zostaje dziennikarzem. „Cały czas jesteś tam, gdzie się coś dzieje, no i możesz być wolny” – przed dekadą tłumaczył „Pressowi” zalety dziennikarstwa.
Zaczyna w grodzieńskich redakcjach polonijnych, pisuje do największego niezależnego dziennika „Narodnaja Wola”. Czasem jest bez pracy – jak w 2005 roku, gdy upada opozycyjny tygodnik „Dień”. Żeby zarobić na życie, kopie doły. „To było ciekawe doświadczenie, bo sam sobie udowodniłem, że mogę być naprawdę wolny, że w razie problemów zawsze mogę machać łopatą i w ten sposób się utrzymywać” – będzie opowiadał „Pressowi”.
W 2006 roku zostaje korespondentem „Gazety Wyborczej”. Jedzie do Mińska relacjonować wybory prezydenckie: na ulicy zostaje zatrzymany, dają mu 15 dni aresztu administracyjnego za przeklinanie (chociaż podobno w ogóle nie klnie). Gdy relacjonuje kolejne wybory, zostaje pobity.
Wręczają mi materac i koc, prowadzą do celi nr 5.
Białoruś to najbardziej niebezpieczny dla dziennikarzy kraj w Europie – uznała międzynarodowa organizacja Reporterzy bez Granic. Według danych z końca roku w aresztach śledczych, więzieniach i koloniach karnych przetrzymywano ok. 30 żurnalistów.
Najnowsza fala represji zaczyna się latem 2020 roku. Po sfałszowanych przez Łukaszenkę wyborach prezydenckich Białorusini wychodzą na ulice. „Uchadi!” (Odejdź) – skandują w twarz dyktatorowi. Reżim brutalnie tłumi wielotysięczne manifestacje.
– Takich prześladowań jeszcze nie było, ale też nigdy wcześniej nie było tak dużych protestów – opisuje sytuację w swoim kraju Iryna Czarniauka. To producentka TV Biełsat i żona Pawła Mażejki – dziennikarza, który ma zakaz wyjazdu z Grodna. Ona sama pół roku temu przyjechała do Polski. – Służby specjalne wiedzą, że jeśli odpuszczą, to bunt wybuchnie na nowo, bo on wciąż kiełkuje jak trawa, która potrafi się przebić przez popękany asfalt – dodaje Czarniauka.
O polowaniu na dziennikarzy opowiada: – Budziliśmy się o szóstej rano, bo przeważnie przychodzą po ludzi o siódmej. Niektórzy mają spakowane najpotrzebniejsze rzeczy: bieliznę i szczoteczkę do zębów.
Bywało, że dziennikarzy zatrzymywano dzień w dzień.
I tak:
13 listopada 2020. OMON (białoruskie ZOMO) wdziera się do siedziby „Narodnej Woli”. Skonfiskowano cały nakład gazety z tego dnia. Dziś żadne niezależne pismo nie wychodzi już w druku.
25 marca 2021. Aresztowanie Andrzeja Poczobuta.
23 maja. Porwanie blogera Romana Protasiewicza. Samolot, którym leciał z Aten do Wilna, zmuszono do lądowania w Mińsku. Telewizja pokaże później, jak Protasiewicz wygłasza wiernopoddańcze oświadczenie wobec Łukaszenki. Na twarzy blogera widać ślady pobicia.
31 maja. Hłafira Żuk z „Narodnej Woli” skazana na 30 dni aresztu za udział w antyrządowej pikiecie.
1 czerwca. Dźmitryj Ruto z portalu Tribuna.com zatrzymany w Mińsku (w plecaku miał biało-czerwono-biały szal w barwach historycznej flagi Białorusi, którą zwalcza reżim).
6 października. Aresztowanie Giennadija Możejki, dziennikarza redakcji „Komsomolskaja Prawda na Białorusi”.
30 października. Przedstawicielka Biełsatu Iryna Słaunikawa i jej mąż Alaksandr Łojko dostają 15 dni aresztu za „ekstremistyczne” materiały na Facebooku.
Przeciwnicy Łukaszenki nie są bezpieczni nawet poza Białorusią. Pół roku temu w parku w Kijowie znaleziono ciało powieszonego Witala Szyszou, który wcześniej krytykował reżim w Mińsku. Wiele wskazuje, że samobójstwo białoruskiego dysydenta zostało sfingowane.
W połowie grudnia reżim w Mińsku skazał innego blogera i byłego kandydata na prezydenta Siarhieja Cichanouskiego (mąż Swiatłany Cichanouskiej, liderki białoruskiej opozycji) na 18 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.
Represje wymierzone w dziennikarzy Czarniauka tłumaczy tak: – Łukaszenka wierzył w siłę propagandy państwowej telewizji, którą już mało kto ogląda. Stracił kontrolę nad internetem. Dlatego reżim z taką siłą atakuje dziś nawet blogerów.
Z siły mediów społecznościowych świetnie zdawał sobie sprawę Poczobut. Jego tweety cieszyły się wielką popularnością: zebrał kilkanaście tysięcy obserwujących. Ostatnie wysyłał 24 marca, dzień przed aresztowaniem.
Jerzy Jurecki, twórca i wydawca „Tygodnika Podhalańskiego”: – Całą wiedzę o tym, co dzieje się na Białorusi, czerpałem z jego tweetów.
W celi myślę o nowym oskarżeniu.
Dorzucą szkalowanie Białorusi?
Poczobut działa aktywnie w Związku Polaków na Białorusi – wywodzi się ze Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego, do którego zapisał go kiedyś ojciec. Związek wspiera polskie szkolnictwo, wydaje prasę, szybko staje się największą organizacją społeczną na Białorusi.
Prężnie rozwijające się stowarzyszenie jest nie w smak władzom w Mińsku. Gdy w 2005 roku na czele ZPB staje Andżelika Borys, reżim nie uznaje jej wyboru. Związek dzieli się na dwie organizacje: prołukaszenkowską i niezależną od władz w Mińsku.
Poczobut zostaje w nieuznawanej przez Łukaszenkę frakcji Andżeliki Borys. Na zdjęciach sprzed kilkunastu lat widać, jak szarpie się z nasłanymi przez władzę cywilami, którzy chcą wtargnąć do redakcji „Głosu znad Niemna”. Jest śledzony, telefon ma na podsłuchu.
– Jest bardziej dziennikarzem czy działaczem politycznym? Czy jego działalność w Związku Polaków nie szkodzi dziennikarskiej bezstronności? – powtarzam redaktorowi Bartoszowi T. Wielińskiemu z „Gazety Wyborczej” zasłyszane wątpliwości.
– To jakby za czasów PRL wypominać ówczesnym niezależnym dziennikarzom, że działali w Klubie Inteligencji Katolickiej, Komitecie Obrony Robotników albo w Solidarności – odpowiada wicenaczelny „Gazety”. – Andrzej nie należy do partii politycznej, pomaga Polakom na Białorusi, a jako dziennikarz nie pisze o sobie, więc nie ma konfliktu interesów.
Poczobut sam tłumaczył nam kiedyś, że najchętniej zrezygnowałby z działalności w Związku i zajął tylko dziennikarstwem. – W normalnym kraju tak bym zrobił – mówił „Pressowi”. – Ale gdy cały czas białoruskie władze uderzają w Związek, nie potrafię tych ludzi zostawić.
Taki już ma charakter.
– Chcę do domu – powtarza w kółko Igor.
– Chcę do domu. Może chce mnie zmiękczyć?
– Tobie to dobrze. Ty możesz w każdej chwili wyjść – mówi znowu. – Wystarczy, że poprosisz Łukaszenkę. Tracę cierpliwość. – Igor, odpierdol się.
Chcesz, to sam proś Łukaszenkę, ja go o nic prosić nie będę.
„Aby będąc więziennym nadzorcą, proponować człowiekowi więzionemu od dwóch lat Lazurowe Wybrzeże w zamian za moralne samobójstwo, trzeba być świnią”.
Nie, to nie Andrzej Poczobut. To Adam Michnik pisze list do komunistycznego ministra spraw wewnętrznych PRL. Jest rok 1983, minister nazywa się Czesław Kiszczak – jedenastu przywódcom Solidarności w zamian za wyjście na wolność zaproponował wyjazd na Zachód bez prawa powrotu.
Michnik tłumaczy generałowi, dlaczego nie wybierze się na emigrację: „Wiem dobrze, Panie Generale, do czego wam nasz wyjazd jest potrzebny. Do tego, by nas ze zdwojoną siłą opluskiwać w swoich gazetach jako ludzi, którzy ujawnili wreszcie swe prawdziwe oblicze; którzy przedtem wykonywali cudze dyrektywy, a teraz połasili się na kapitalistyczne luksusy. Do tego, by zademonstrować światu, że wy jesteście szlachetnymi liberałami, a my szmatami bez charakteru”.
Kiszczak list dostał, do śmierci trzymał go w swoim domu.
– Jak to jest ot tak sobie zrezygnować z wyjazdu na Lazurowe Wybrzeże? Zamiast skorzystać z wolności, zostać w zakratowanej celi? – pytam dziś naczelnego „Gazety Wyborczej”.
– Na pewno nie jest łatwo – odpowiada Michnik. – Ale ja nie chcę przyrównywać mojej sytuacji do sytuacji więźniów na Białorusi, bo mnie w najczarniejszych myślach nie przychodziło do głowy, że mogę zostać skazany na osiemnaście lat łagru. Perspektywa spędzenia tak długiego czasu za kratami jest tak porażająca, że trzeba wielkiego hartu ducha, żeby się na to zdobyć. Z tego powodu mój wybór był prostszy.
Andrzeja Poczobuta władze też namawiają, żeby napisał list do Łukaszenki z prośbą o ułaskawienie. Namawiają trzy razy. Poczobut trzy razy odmawia.
„Nie potrzebuję ułaskawień. Nie zamierzam służyć ani prosić, nawet jeśli próbują mnie do tego zmusić. W takich sprawach, jak moja, podobne zachowanie byłoby niemoralne i niegodne pamięci bohaterów Armii Krajowej” – pisze w liście, który cytuje Radio Swoboda. (Reżim oskarża akowców o kolaborację z nazistami, Poczobut od dawna dba o ich dobre imię).
Jak to jest być politycznym emigrantem, wie Seweryn Blumsztajn: przesiedział półtora roku za udział w wydarzeniach Marca 1968, działał w Komitecie Obrony Robotników, potem w Solidarności, jeden z założycieli „Gazety Wyborczej”. Stan wojenny zaskoczył go we Francji, założył w Paryżu emigracyjny Komitet Solidarności, pomagał represjonowanym w kraju.
– Dopóki byłem tam użyteczny, czułem się na emigracji dobrze – opowiada Blumsztajn. – Ale potem zacząłem się czuć fatalnie. Wcześniej byłem przyzwyczajony, że za pyskowanie władzy dostaje się po gębie. A teraz nic złego mnie za to nie spotykało.
Po trzech latach Blumsztajn decyduje się wrócić. Robi z tego spektakularne wydarzenie. – To był czas, kiedy z Polski wszyscy chcieli wyjechać – tłumaczy swoją decyzję. – Nie chcę oceniać tych wyborów. Ale sam dokonałem innego. W kraju moi przyjaciele i znajomi trzymali sztandar i wciąż narażali się na represje. Postanowiłem do nich dołączyć.
Gdy w lutym 1985 roku na lotnisku Orly wsiada do samolotu Air France, grupka znajomych trzyma transparent: „Z raju do kraju”. Na Okęciu słyszy, że jego paszport został anulowany. Tym samym samolotem musi lecieć z powrotem do Paryża. Do Polski wróci dopiero w 1989 roku.
W czasie antysemickiej nagonki, rozpętanej przez Władysława Gomułkę został w Polsce, choć na emigrację wyjechali jego żydowscy rodzice i siostra. – Uznałem, że żaden przywódca polityczny nie będzie mi mówił, czy jestem Polakiem, czy Żydem – mówi.
Rozumie upór Poczobuta.
Byłem na widzeniu. Żona w lepszym stanie. Jednak kiedy zaczęliśmy mówić o tym, jaki dostanę wyrok, rozpłakała się.
Kobieta ma długie, rozpuszczone włosy, na ręku trzyma roczne dziecko. Drogę do wejścia zagradza jej dwóch umundurowanych mężczyzn. To Oksana Poczobut, żona Andrzeja, w 2011 roku próbuje dostać się do sądu w Grodnie na proces męża. Zdjęcie zrobił fotoreporter Associated Press.
Młodsza od niego, poznali się, gdy była jeszcze nastolatką. Białorusinka, to on nauczył ją polskiego. Z dziećmi rozmawiają w obu językach.
„Miałam osiemnaście lat. Nie miałam wtedy wykształconych poglądów, byłam jeszcze dzieckiem. Przy Andrzeju dojrzałam” – opowiadała kilka miesięcy temu „Gazecie Wyborczej”.
Wiktoria Bieliaszyn, która zrobiła wywiad, zapytała, czy ma żal, że mąż nie zgodził się na wyjazd z Białorusi w zamian za wolność. Odpowiedziała:
„Mam mieszane uczucia. Z jednej strony czuję dumę. Andrzej zawsze mówi, że wolność to nie jest coś, co dostaje się ot tak. Że trzeba o nią walczyć. I on to robi. W pięknym stylu (…). Ale z drugiej strony, cóż… Nie zmartwiłabym się, gdyby Andrzej i Andżelika zgodzili się na zwolnienie w zamian za wyjazd z Białorusi. Dla mnie najważniejsze jest, by mój mąż był żywy i zdrowy”.
W grudniu zadaję Oksanie Poczobut pytanie na mesendżerze (tak najłatwiej nam się skontaktować), czy wciąż rozumie upór męża. Odpisuje: „Oczywiście, że rozumiem jego postawę. Nie rozumiem, kiedy ktoś tego nie rozumie. Może to nie być łatwe do zaakceptowania, ale człowiek nie powinien zawsze wybierać to, co łatwe i wygodne”.
– Zdaje sobie sprawę, że Andrzej nie odpuści – mówi Iryna Czarniauka. – Wie przecież, czyją jest żoną.
Nieraz już chwaliła jego upór. – To nagroda za to, że Andrzej nie zawrócił z drogi, jaką szedł i – jak zapowiedział – dalej będzie nią szedł. To nie jest człowiek, którego można wsadzić do więzienia i w ten sposób zamknąć mu usta – mówiła 10 lat temu na gali Grand Press, gdy Poczobut został pierwszy raz Dziennikarzem Roku. Wtedy też nie mógł sam odebrać nagrody – miał zakaz opuszczania Grodna.
Czarniauka uważa, że Poczobuta i tym razem nic nie złamie. – To człowiek zasad, który nigdy nie szedł na brudne kompromisy. Nie da się go zaszantażować ani rodziną, ani pracą.
Andrzej Pisalnik (dziennikarz, też z Grodna, niemal rówieśnik Poczobuta, razem działali w Związku Polaków) został zmuszony do wyjazdu z Białorusi, mieszka w Sopocie. – Baliśmy się z żoną, że zamkną nas w więzieniu i oddzielą od synka – tłumaczy powody emigracji.
Przyznaje, że ma kłopot ze zrozumieniem obecnej nieugiętości Poczobuta. – Swoim uporem blokuje wyjście z więzienia Andżeliki Borys, która dla ratowania swojego zdrowia zgodziłaby się wyjechać z Białorusi nawet bez prawa powrotu – twierdzi Pisalnik.
Po chwili łagodzi: – Ale Andrzej może wszystkiego nie wiedzieć. Przecież siedzi odizolowany od świata, boi się zostać zmanipulowany.
Dopytuję o to Oksanę Poczobut. „Nie mam takiej informacji, żeby coś odpowiedzieć” – odpisuje.
Mam gorączkę. Pigułki się skończyły. Lekarz nie przychodzi mimo wielu próśb.
Na wolności pilnował, żeby nie zarazić się covidem (choruje na serce, bierze leki; bał się, że wirus może go zabić). W więzieniu dostał gorączki, stracił węch – nie ma wątpliwości, że został zakażony. Najpierw leczą go aspiryną, nie pozwalają dostarczyć lekarstw.
„Trzeba powiedzieć jasno: takie traktowanie naszego dziennikarza to tortury” – alarmuje w lipcu „Gazeta Wyborcza”.
Więzienie w Żodzinie znane jest z ostrego rygoru. W kilkuosobowych celach siedzi po kilkanaście osób. Jest tak ciasno, że gdy część więźniów śpi, reszta musi stać. Więźniowie dostają marne jedzenie. Są wszy.
Śledczy odmawiają Oksanie widzeń – ostatni raz widziała męża w dniu aresztowania. Z Poczobutem kontaktują się tylko adwokaci. „Ale przekazują mi skąpe wiadomości, bo mają zakaz informowania” – Oksana powiadamia mnie na mesendżerze.
Pozostają listy. Poczobut jest oszczędny, nie lubi się żalić. „Często pisze, że już dawno dokonał wyboru i teraz pozostaje mu tylko czekać. Że w dzisiejszych warunkach nie ma dla niego innego miejsca, a to że znajdzie się w więzieniu, było tylko kwestią czasu” – Oksana Poczobut relacjonuje więzienną korespondencję z mężem.
Nadzorcy nie pozwolili mu wysłać listu do syna po polsku (obowiązuje nakaz pisania po białorusku lub rosyjsku) – Andrzej z 10-letnim Jarosławem rozmawiał w domu po polsku.
Rano prowadzą nas do bani.
Ma zaledwie trzy natryski. Stoję pod gorącą wodą, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że pływam w basenie. Uczucie wolności. Nie chce się wychodzić spod prysznica…
– Typ przesympatycznego, dobrego człowieka. Nie przeklina, nie unosi się, nie wybucha, zawsze spokojny – redaktor Jurecki wylicza przymioty Poczobuta.
Zna go od przeszło 20 lat, pamięta jego krępą sylwetkę. – Ostatnio zaczął dbać o linię – opowiada Jurecki. – Nawet na jedno piwo nie dał się namówić. Zamawiał wodę albo kwas chlebowy.
Jurecki wspomina swój ostatni pobyt na Białorusi: półtora roku temu pojechał relacjonować antyłukaszenkowskie protesty. Poczobut przybiegł zdyszany i wyciągnął Jureckiego z tłumu. – Jak cię złapią z kamerą, zaraz ogłoszą, że aresztowali szpiega z Polski – tłumaczył przestraszony.
Do własnych kłopotów z białoruskim państwem ma dystans, czasem lubi pożartować. Jak wtedy, gdy przed laty w Zakopanem opowiadał o swojej książce „System Białoruś”.
– Ta książka nie jest laurką dla prezydenta Łukaszenki. Nie boisz się, że jeśli ktoś mu ją przetłumaczy, to może się dość mocno wkurzyć? – zapytał go Jurecki.
– Jestem dobrego zdania o białoruskich resortach siłowych i myślę, że już na etapie, kiedy wysyłałem książkę do druku, została ona przetłumaczona – odpowiedział na luzie Poczobut. Był krótko po skończeniu odbywania zawieszonej kary.
Przez kilka ostatnich lat zasiadał w jury konkursu dziennikarskiego, który organizuje Stowarzyszenie Gazet Lokalnych. Obrady odbywały się w hotelu w Bukowinie Tatrzańskiej. Poczobuta poznała wtedy Marzanna Zielińska z TVN.
– Niesamowicie opanowany, prawdziwa siła spokoju – opowiada o Poczobucie. – Nawet gdy opowiadał o sytuacji na Białorusi i swoich ciężkich przeżyciach, nie zacietrzewiał się. Przywitanie z nim zawsze musiało być na misia.
Zielińskiej zaimponował swoim przywiązaniem do miejsca, w którym żyje. – Przecież mógł wyjechać wcześniej i wybrać spokojne życie gdzieś w Polsce. Ale poczucie odpowiedzialności za innych kazało mu zostać, choć zdawał sobie sprawę, co mu grozi – dodaje dziennikarka TVN.
Gdy w obradach była przerwa, Poczobut szedł na basen albo do sauny.
Rok temu z powodu koronawirusa jury obradowało online. Poczobut też zdążył ocenić teksty tuż przed aresztowaniem. – Szkoda, że w tym roku go nie będzie – markotnieje Jurecki.
Dostaję pierwsze kartki z Polski. Widoków z morzem, z ładnymi polskimi miastami i miasteczkami, ciepłe słowa pod moim adresem… To sprawia, że świat skurczony w ostatnich dniach do malutkiej celi rozszerza się znowu.
Nazajutrz po gali Grand Press przeglądam portale Wsieci.pl, Dorzeczy.pl. O nagrodzie dla Andrzeja Poczobuta ani słowa. Kilka dni później zaglądam do papierowych wydań – też nic.
– Przecież byłoby to poparcie dla wrogich mediów – redaktor „GW” Bartosz T. Wieliński ironizuje przemilczenie przez prawicowych publicystów największej nagrody dziennikarskiej w Polsce.
Sam zagląda przy mnie na stronę Ministerstwa Spraw Zagranicznych. – Też nic nie ma – informuje.
Ma żal do polskich dyplomatów, że zbyt mało zrobili w sprawie uwięzionego dziennikarza. – Wkurza mnie ta bierność. Zamiast pisać durne tweety w rodzaju: „Murem za polskim mundurem”, lepiej byłoby wstawić się za Poczobutem – zżyma się. – Ale na Poczobucie nie zbije się politycznego kapitału.
Zastępca naczelnego „Wyborczej” chwali polskich dziennikarzy za solidarność z represjonowanym kolegą – w konkursie Grand Press zagłosowała na niego zdecydowana większość redakcji.
– Dla mnie najważniejsze jest to, że o Andrzeju ciągle mówimy – uważa Wieliński. – Białoruska rewolucja z sierpnia 2020 roku staje się odległym wydarzeniem, pamięć o jej ofiarach się zaciera, ale o Andrzeju pamiętamy. To praktycznie jedyna rzecz, jaką możemy dla niego zrobić: nie jesteśmy w stanie odbić go z więzienia ani wykupić, ale nie możemy o nim zapomnieć.
To Wieliński pilnuje, żeby w „Gazecie” codziennie ukazywała się podobizna Poczobuta i licznik pokazujący, od ilu dni jest więziony. Gdy cztery miesiące temu Fundacja Grand Press przyznaje dziennikarzowi Medal Wolności Słowa, nie umie zapanować nad emocjami. „Andrzej Poczobut jest osobą, która uosabia niezłomność. Walczy o wolność jak żaden z nas siedzący na tej sali” – mówi i łamie mu się głos. „Ale jest mi też cholernie wstyd, bo moje państwo zawodzi w sprawie Andrzeja. Bo was nie ma, panowie ministrowie. Jest mi wstyd. Tej hańby nic nie zmyje”.
Po gali Agnieszka Romaszewska-Guzy zaatakowała Wielińskiego, że wykorzystał uroczystość „do autopromocji i ataku na rząd”. Dyrektorka Telewizji Biełsat wytknęła też organizatorom, że o uroczystości nie zawiadomili Oksany Poczobut, która w tym czasie miała przebywać w Polsce.
– To prawda, że nie zaproszono pani? – dopytuję Oksanę.
„Oczywiście, że zapraszali. Nie mogłam przyjechać” – odpowiada.
Tymczasem Wieliński apelował nie tylko do obecnie rządzących. Wykorzystał, że na gali w Gdańsku byli Donald Tusk i komisarz Vera Jourová. „Moja prośba do was – zróbcie, co możecie, żeby Andrzej Poczobut wyszedł z więzienia. Błagam was, zróbcie coś” – apelował do nich.
Przy okazji sprawdziliśmy: dwa miesiące wcześniej Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało Poczobutowi główną Nagrodę Wolności Słowa. Siedział już w więzieniu. Nagrodę w jego imieniu odebrała Agnieszka Romaszewska-Guzy. Oksany Poczobut też nie było.
W głębi duszy iskrzy się nadzieja, że może wypuszczą.
Jednak ze wszystkich sił odganiam ją od siebie.
– Czy Andrzej Poczobut zna wiersze Herberta? – pytam Bartosza Wielińskiego.
– Nie wyobrażam sobie, żeby nie czytał. On ma duszę polskiego romantyka. Miłosz, Herbert są dla niego tak samo ważni jak dla działaczy polskiej opozycji w stanie wojennym – odpowiada.
Chcę to wiedzieć. Bo „Potęga smaku” kończy się kategorycznie. Herbert każe:
„wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo
choćby za to miał spaść bezcenny kapitel ciała
głowa”.
– Łatwo jest wybrać więzienie, gdy nie ma się pewności, że wyjdzie się z niego żywym? – pytam znów Adama Michnika.
– Na to może odpowiedzieć tylko Andrzej. I bez względu na to, jakiego wyboru dokona, nikt nie ma prawa tego oceniać. On się zachowuje w sposób zasługujący na najwyższy szacunek i podziw. Także nam w Polsce pokazuje, co to jest ludzka godność, gdy media publiczne stają się zaprzeczeniem samych siebie i robią to, co dobrze znamy z reżimowej propagandy.
– Ale czy potrzebni są nam martwi rewolucjoniści?
– To złe pytanie. Nam są potrzebni ludzie, którzy pokazują, jak żyć w godności.
***
Tekst pochodzi z najnowszego numeru magazynu „Press”.