To niezwykła historia – powtarzają dziennikarze, z którymi o tym rozmawialiśmy. We wrześniu br. zmarła wybitna dziennikarka, reportażystka – Anna Szulc. Miała na warsztacie tekst, którego już nie zdążyła oddać redakcji „Forbes Woman”. A redakcja stanęła wówczas przed niecodziennym dylematem: skończyć artykuł za zmarłą dziennikarkę, korzystając z jej notatek, czy wstawić w to miejsce zastępczy materiał z katalogu „Na wszelki wypadek”.
Podjęto decyzję, żeby skończyć pracę Anny Szulc – nie dla utrzymania poziomu pisma, ale dla niej samej: żeby jej ostatnia dziennikarska praca nie poszła w zapomnienie.
Artykuł skończyła jej redakcyjna koleżanka, Agata Jankowska. Tekst właśnie się ukazał.
Jacek Kowalski: Na Facebooku napisałaś o ostatnim artykule Anny Szulc dla „Forbes Woman”. Kończyłaś go właściwie z nią, już po jej śmierci. Jakie to uczucie?
Agata Jankowska*: – Emocjonalny rollercoaster. Z jednej strony weszłam w tryb zadaniowy: Muszę dać radę. Tekst ma być skończony, oddany i kropka. Z drugiej strony – w chwilach, gdy dochodziłam do pytania „jak by Anka to napisała” – zaczynałam płakać, bo emocje były bardzo silne. I tak skakałam od zadania, przez melancholię, aż do płaczu.
Anka miała swój niepowtarzalny styl, balansujący na granicy literatury i faktu. Przypominały mi się wszystkie wskazówki, które mi dawała gdy pracowałyśmy razem. Pamiętam swoje pierwsze teksty z Anką i nigdy nie zapomnę tego ostatniego: gdy po jej śmierci pisałyśmy go razem. Moim zdaniem to była jedna z bardziej utalentowanych reportażystek. Miała w sobie tyle empatii, zawsze słuchała drugiej strony, nawet jeśli był to radykalista. Pochylała się nad każdy człowiekiem i stawiała proste pytanie, choć tak rzadko zadawane – „A może ktoś inny ma prawo czuć inaczej? Może to nie jest takie proste? Może my źle na to patrzymy?”. Człowiek i jego emocje – to było dla niej najważniejsze.
Przyjaźniłyście się?
– Znałyśmy się od lat, poznałam ją w „Przekroju”, jeszcze jako stażystka. Przez lata byłyśmy serdecznymi kumpelkami. Nie wyjeżdżałyśmy razem na wakacje, ale za to wspierałyśmy się zawsze, gdy była potrzeba np. przy pisaniu tekstów. Pisząc ten ostatni, miałam poczucie, że to swego rodzaju hołd dla jej pracy. Bo oprócz wszystkich spraw prozaicznych, związanych z naszym zawodem, nachodziła mnie smutna myśl, że to ostatni artykuł w jej życiu. I nie mieściło mi się to w głowie. W redakcjach krąży taki żart: „nie możesz umrzeć, bo nie oddałaś tekstu”. Nagle to stało się prawdą. I w ogóle nie było śmieszne.
To teraz od początku. Jak to się stało, że dokończyłaś tekst Anny?
Powoli zaczynaliśmy zamykać numer „Forbes Woman”. Był tydzień do druku, a miałam do napisania swój tekst. Niespodziewanie zadzwoniłam do mnie szefowa, Magda Papuzińska, i pyta, czy „w razie czego” mam jakieś moce przerobowe. Zapytałam, o co chodzi. Odpowiedziała, że mailowały z Anką wieczorem. Pisała, że siada do roboty i przez noc napisze zamówiony artykuł, o gig economy – czyli pracy za pośrednictwem aplikacji.
Rano redakcja dostała niejasne informacje, że Ania źle się poczuła i zabrało ją pogotowie. Nikt nie przypuszczał, że to będzie coś poważnego. W chwili wolnej od pracy poszłam na basen. Przez ten czas miałam kilka nieodebranych telefonów z redakcji. Oddzwoniłam i usłyszałam – „Anka nie żyje”. Ścięło mnie.
A spigiel był już zaplanowany?
Domykaliśmy numer. Redakcja stanęła przez decyzją – puszczamy tekst zastępczy, czy ktoś to kończy? Wiedzieliśmy, że Anka zaczęła pracę nad tekstem. A może artykuł już powstał? A może jest na tak zaawansowanym etapie, że szybko da się go skończyć? Z drugiej strony jak się tego dowiedzieć? Dwa dni po śmierci mam zadzwonić do jej męża i prosić go, żeby przekopał jej laptopa w poszukiwaniu śladów po tekście?
W końcu jednak zadzwoniłaś, prawda?
Tak. Zbierałam się do tego telefonu przez kilka godzin. Bo jak człowiekowi w żałobie, który właśnie załatwia sprawy związane z pogrzebem mówić tak nieczułe rzeczy? Brałam pod uwagę, że rzuci słuchawką, ale musiałam spróbować. Chciałam być bardzo profesjonalna, ale ostatecznie gdy odebrał telefon, oboje zaczęliśmy płakać. Przepraszałam i tłumaczyłam, że robię to dla pamięci Anki, żeby jej praca poszła w zapomnienie.
Wiesz, ona umarła pisząc, więc jak można było pozwolić, żeby ten fakt został pominięty? Paweł, bo tak ma na imię mąż Ani, zrozumiał. Spotkałam się z ogromną życzliwością, bo wiedział, jak ważna dla niej była praca. Kilka dni później wysłał wszystko co znalazł.
W ten sposób dotarłaś do materiałów z laptopa Anny. Co w nich było?
Okazało się, że tekstu nie było. Ale było mnóstwo maili, kontaktów, telefonów, autoryzowane wypowiedzi specjalistów. No i była też – niezrozumiała dla mnie – transkrypcja z rozmów – wiele tysięcy znaków z dyktafonu. Miałam to wszystko poskładać w jedną całość i to w ciągu kilku dni. Zaczęła się więc walka z czasem i materią.
Obdzwoniłam wszystkich, których nazwiska i numery znalazłam w notatkach. Za każdym razem, gdy człowiek po drugiej stronie odbierał rozmowę, musiałam opowiedzieć mu tę samą, bolesną historię, jeszcze świeżą. W końcu usiadłam do pisania. Słowa płynęły same. Napisałam go jednym ciągiem, wysłałam i już.
I co?
Redakcja przyjęła go bez uwag, a ja się rozsypałam. Cały ten tydzień, ten psychiczny rollercoaster, którego nie czułam w czasie pracy – wszystko puściło. Wiele godzin nie podniosłam się z łóżka. A potem spakowałam plecak i wieczorem pojechałam do Zakopanego. Dwa dni łaziłam po Tatrach i to mnie postawiło na nogi.
Kto jest ostatecznie autorem tekstu?
Obie jesteśmy podpisane. Zupełnie tak, jakbyśmy razem pracowały nad tekstem. Nazwisko Anna Szulc jest w ramce, a na pierwszych stronach jest wspomnienie o niej.
Co zostało w tobie po tym doświadczeniu?
To, czego możemy nauczyć się z tej historii, to dystans do pracy i work-life balance. Bo nie wiesz, czy siadając w nocy do laptopa, na pewno skończysz pracę. My dziennikarze tak żyjemy – niedospani, pisząc na raty szarpany tekst, działając w trybie „trochę życia, trochę pracy”.
Na pogrzebie nasza wspólna koleżanka opowiedziała mi, że już dwa razy zemdlała w łazience, gdy zarywała nockę nad tekstem. Raz obudziła się z rozbitym łukiem brwiowym, drugi raz z wybitym barkiem. Przecież to obłęd! Za trzecim razem może się nie obudzić. I tyle.
*Agata Jankowska pracowała i publikowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, Przekroju”, „Wysokich Obcasach”, „Elle”, „Wprost” i „Forbes Woman”. Jest też redaktorką portali internetowych i autorką książek