– Poprzez rozmowy z ludźmi, którzy prezentują skrajne poglądy albo posługują się mową nienawiści, wiele można się dowiedzieć – mówi w rozmowie z Wirtualnemedia.pl Janusz Schwertner, dziennikarz Onetu, który za reportaż „Miłość w czasach zarazy” otrzymał m.in. European Press Prize, Nagrodę im. Dariusza Fikusa i Grand Press.
Głośna „Miłość w czasach zarazy” opowiada o samobójstwie nastoletniego transpłciowego Wiktora i rysuje obraz polskiej psychiatrii dziecięcej. Schwertner otrzymał za tekst nagrodę Grand Press 2020 w kategorii Reportaż prasowy/internetowy, Nagrodę im. Dariusza Fikusa, nagrodę główną konkursu „Człowiek z pasją – Nagroda dziennikarska im. Zygmunta Moszkowicza” oraz najbardziej prestiżową europejską nagrodę dziennikarską European Press Prize. Tematyka poruszona w reportażu została rozszerzona w książce „Szramy”, napisanej wraz z Witoldem Beresiem.
Niedawno Schwertner w programie „Onet rano” rozmawiał z posłem Solidarnej Polski Januszem Kowalskim, który sprzeciwia się działalności aktywistów LGBT w szkołach. Kowalski nazwał ich działania na uczelniach wyższych „tęczowym terroryzmem”. Za zaproszenie polityka skrytykowali Schwertnera m.in. aktywista Bart Staszewski i startujący z list Koalicji Obywatelskiej poseł Franciszek Sterczewski.
Jacek Stawiany, Wirtualnemedia.pl: Często powtarzasz, że dziennikarstwo to zawód od tego, żeby rozmawiać z każdym. Czego dowiedziałeś się od Janusza Kowalskiego? Że w Polsce nie ma dyskryminacji osób LGBT?
Janusz Schwertner: Dowiedziałem się, że dla polityków, takich jak on, historia Wiktora, 14-latka, który wskutek fali nienawiści rzucił się pod pociąg metra, nie ma znaczenia. Że mechanizm wyparcia pozwala im na posługiwanie się mową nienawiści wyłącznie poprzez uciekanie od odpowiedzialności i historii, o których my, dziennikarze, piszemy regularnie. Janusz Kowalski wykształcił w sobie patologiczną formę postrzegania rzeczywistości, która pozwala mu obrażać inną osobę, a równocześnie nie łączyć tego, co robi, z odpowiedzialnością za jej zdrowie psychiczne. Przekonałem się, że jest człowiekiem, na którego nie działają dane. Na przykład, że 70 procent młodych osób LGBT w Polsce ma myśli samobójcze, codziennie dwie-trzy młode osoby próbują się zabić, a co trzy dni jedno dziecko w naszym kraju popełnia samobójstwo.
Warto rozmawiać?
Idąc tokiem myślenia, że nie warto, nie mógłbym zaprosić do „Onet rano” połowy Prawa i Sprawiedliwości, wystarczy posłuchać niektórych wystąpień sejmowych na temat tak zwanej ideologii LGBT. Nie mógłbym porozmawiać z prezydentem Andrzejem Dudą, bo niektóre jego wypowiedzi na temat LGBT w trakcie kampanii były ostrzejsze niż te Kowalskiego. Nie mógłbym rozmawiać z przedstawicielami Konfederacji. Właściwie musiałbym wykluczyć jakieś 50 procent sceny politycznej z debaty.
Poprzez rozmowy z ludźmi, którzy prezentują skrajne poglądy albo posługują się mową nienawiści, wiele można się dowiedzieć. Rozmawiałem w życiu z zabójcami czy Brunonem Kwietniem, który chciał wysadzić w powietrze Sejm. I też spotykałem się wtedy z krytyką. Dyskusja, czy dziennikarz powinien rozmawiać z każdym, jest pasjonująca i ja się na nią nie obrażam, przyjmuję krytykę. Ale jestem zagorzałym konserwatystą dziennikarskim. Jeśli uznamy, że zmieniamy zasady dziennikarstwa i nie możemy rozmawiać z każdym, będziemy zmierzać w bardzo niebezpiecznym kierunku. Zapraszać antyszczepionkowców czy nie? Studenci dziennikarstwa, z którymi mam często kontakt, w większości mówią: tak, zapraszać, ale wszystko zależy od tego, jak poprowadzi się rozmowę. Czy dziennikarz jest przygotowany, czy kontruje, rzuca kontrargumenty, zestawia głoszone teorie spiskowe z wiedzą naukową, na przykład przez zaproszenie innego gościa…
Nie zgadzam się z moimi krytykami, że istnieją osoby, których nie wolno zapraszać do rozmowy. Jeśli ktoś twierdzi, że wywiad z Kowalskim zrobiłem źle, byłem uległy, wypromowałem jego poglądy – choć ja tak nie uważam – przyjmuję to. Każdy może to oceniać, jak chce, dostawałem zarówno pozytywne, jak i negatywne głosy, biorę je sobie do serca. Ale uważam, że dziennikarz może rozmawiać z każdym.
Jak wyznaczyć granicę, co jest dopuszczalne w dyskusji? Kowalski w „Onet rano” nazywał działalność aktywistów LGBT na uczelniach „tęczowym terroryzmem”, co nie wzbudziło twojego sprzeciwu.
Mam inną ocenę, ale trudno oceniać samego siebie. Uważam, że w trakcie tej rozmowy zachowałem się w porządku. Nie było tak, że nie było mojego sprzeciwu. Ale ocenę zostawię widzom. Najważniejsze było dla mnie zestawić tego polityka z dramatem, który ma miejsce. Po programie dostałem wiadomość od matki jednej z osób LGBT, która dużo przeżyła. Dziękowała mi za sposób, w jaki rozmawiałem, że starałem się uzmysłowić przedstawicielowi obozu władzy, że jego działania mogą mieć wpływ na liczbę samobójstw wśród młodych ludzi.
Kacper, jeden z bohaterów „Szram”, stawia tezę, że politycy, wypowiadając nienawistne słowa, nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co robią. Mówią ogólnikami, patrzą na słupki sondażowe, ale nigdy nie zetknęli się z systemem psychiatrii dziecięcej, nie słyszeli o przypadkach samobójstw, nie znają osób transpłciowych. Przychodzi im to bezrefleksyjnie. A ja starałem się uzmysłowić Kowalskiemu, że to, co robi, może przyczynić się do śmierci konkretnego człowieka.
Chwaliłeś decyzję Andrzeja Stankiewicza, który wyrzucił z debaty w Radiu Zet Grzegorza Brauna, po tym jak ten nazwał paradę równości „promocją dewiacji”, a ministra Niedzielskiego „szkolonym psychopatą”. Po jakich słowach wyrzuciłbyś z samochodu Kowalskiego?
Określenie innych ludzi dewiantami jest granicą, po której należy zakończyć dyskusję.
A terrorystami?
To zawsze jest poszukiwanie granicy. W tym wypadku nie uznałem, że muszę zatrzymać auto i wyrzucić Kowalskiego. Uznałem za to, że przywołanie historii, o których Kowalski udaje, że nie słyszał, może być dla widzów o podobnych do niego poglądach zupełnie nowym doświadczeniem. Po publikacji „Miłości w czasach zarazy”, którą przeczytało około dwóch milionów osób, dostawałem listy od przedstawicieli prawicy. Pisali, że pozostają przy swoich poglądach, ale także, że pewne rzeczy im się przewartościowały, a o pewnych nie zdawali sobie w ogóle sprawy.
Z Kowalskim miałem zamiar rozmawiać choćby o kryzysie w Zjednoczonej Prawicy, o tym, jak można z pięknymi frazesami na ustach rozdawać znajomym miejsca w spółkach Skarbu Państwa, było wiele innych politycznych tematów, które chciałem podjąć. Natomiast on tuż przed przyjściem do studia opublikował pełen nienawiści wobec osób LGBT tweet. Nie mogłem tego zostawić, jakby to się nie wydarzyło.
Jestem człowiekiem, który zamiast wyrzucać będzie starał się sięgać po argumenty, które przebiją mur. Na niektórych one już nie działają. Być może jestem naiwny, ale wydaje mi się, że część osób, która do tej pory w sposób nieskrępowany posługiwała się homofobią czy transfobią, po tekście „Miłość w czasach zarazy”, nawet jeśli dalej ma ten sam stosunek do osób LGBT, gryzie się w język. Bo myśli sobie: co ja będę miał z tego, że to powiem, skoro z drugiej strony mogę skrzywdzić drugiego człowieka? I to był mój pomysł, być może według niektórych zły, na konfrontowanie się z Januszem Kowalskim. Od urodzenia uznaję za potrzebne rozmowę z ludźmi, którzy mają skrajnie inne poglądy, którzy posługują się nienawiścią. I znowu, być może jestem zbyt naiwny, ale wydaje mi się, że znam argumenty, które mogą zmienić ich myślenie.
Mnie jeszcze bardziej szokuje co innego niż zdanie o „tęczowym terroryzmie”. Dużo gorsze jest stawianie tezy, że to nie homofobia, a wymyślona ideologia LGBT czy wyobrażenie, czym ona rzekomo jest, przyczynia się do samobójstw młodych ludzi. To był mój powód, żeby rozmawiać z Kowalskim i starać się mu uzmysłowić, że jest inaczej. Udało mi się czy nie? To, jak wspomniałem, zostawiam ocenie widzów.
Alternatywą jest niezapraszanie. Czy zaprosiłbyś do rozmowy Dudę, który powiedział, że LGBT to ideologia, a nie ludzie?
Aktywista Bart Staszewski zwrócił uwagę, że „szeregowy poseł to nie prezydent”…
…I dał do zrozumienia, że Dudę by zaprosił. Gubię się w tym. Dlaczego z osobą, która wygłasza poglądy jak Janusz Kowalski, nie mamy co do zasady rozmawiać, a mamy z osobą, która uznaje, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia? Czy Bart chciał powiedzieć, że słowa Dudy nie przekraczają granicy? Czy możemy rozmawiać z Robertem Winnickim? Krzysztofem Bosakiem? Oni wszyscy mają w tym temacie takie same poglądy. Zdaniem Barta dziennikarz nie ma prawa zrobić wywiadu z arcybiskupem Jędraszewskim. Nie zgadzam się z tym, ale szanuję ten pogląd.
Dziennikarze, przyjmując tezę, że nie rozmawiamy z ludźmi oskarżającymi ideologię LGBT o przyczynienie się do samobójstw młodych LGBT, nie zaprosiliby przynajmniej 150 posłów PiS. Dajemy ich na „cancel list”, dorzucamy całą Konfederację, część hierarchów kościelnych i masę innych ludzi, którzy wypowiadają się w nienawistny sposób. To jest alternatywa. Lepsza od tego, że dziennikarz może rozmawiać z każdym, ale wszystko zależy od jego postawy? Uważam, że nie.
Czyli rozmawiać z każdym, absolutnie bez wyjątków?
Czy dziennikarz, mając pewność, że wyjdzie z tego wywiadu żywy, chciałby porozmawiać z Putinem czy Łukaszenką?
Oczywiście, gdyby tylko mógłby zadać pytania, jakie chce.
A to przecież źli ludzie, odpowiedzialni za śmierć innych. Przyjmując tok myślenia, że nie rozmawiamy ze złymi ludźmi, dziennikarz nie zada pytań, które leżą nam wszystkim na sercu. Czy dziennikarz podziemnej prasy w PRL-u nie skorzystałby z możliwości rozmowy z Jaruzelskim? Widzę coraz szerszy trend wśród dziennikarzy, że nie wolno rozmawiać z każdym. I temu się sprzeciwiam. Z książki o TVP dowiedziałem się na przykład, że byłem na czarnej liście publicznej telewizji.
Wciąż jesteś?
Nie przyjmuję tam zaproszeń od śmierci Pawła Adamowicza, choć miałem ich kilka. Wcześniej chodziłem, bo wrosła we mnie genetyczna chęć rozmowy z ludźmi, którzy reprezentują skrajnie inne poglądy. I teraz należałoby się zastanowić, jak wielki błąd w swoim życiu popełniałem, kiedykolwiek zgadzając się na wizytę w TVP, ponieważ legitymizowałem zło, które tam się dzieje. Wielu jest sędziów, zwłaszcza na Twitterze, którzy bardzo chętnie mówią, co powinieneś, a czego nie. A my uprawiamy zawód, w którym tak czy siak podlegamy ocenie. I wolałbym być jej poddanym w stylu: to była twoja decyzja, więc tego nie krytykuję, ale zrobiłeś to słabo, to mi się nie podobało, za mało kontrowałeś, nie wyrzuciłeś kogoś z samochodu, nie popisałeś się. Taką krytykę biorę na klatę. Nie podoba mi się sam punkt wyjścia, że nawet jeśli miałeś dobre intencje, nie powinieneś tego w ogóle robić. Jednym z fundamentów dziennikarstwa jest to, że jesteśmy ciekawi każdego człowieka. Nawet najgorszego.
A gdybyś dostał zaproszenie do „Pytania na śniadanie” i mógłbyś opowiedzieć o stanie psychiatrii dziecięcej?
Poszedłbym. Nie przyjmuję zaproszeń od TVP Info i programów publicystycznych. Kuba Wojewódzki pyta swoich gości, jurorów programów TVP, czemu ze swoimi poglądami tam występują. A ja to rozumiem, ci ludzie nieraz przemycają w TVP dobre wartości. Widzę hejt na Mateusza Borka, że jest komentatorem TVP, ja tego nie przyjmuję. I do „Pytania na śniadanie” poszedłbym, gdyby mnie zaproszono. Ale tego nie zrobią, bo boją się, że w trakcie dyskusji poruszę wątek nienawiści do osób LGBT. Więc nie mam tego dylematu. A nie da się rozmawiać o całym zakresie psychiatrii dziecięcej w oderwaniu od tej strasznej nagonki.
Dorota Kania zagina czasoprzestrzeń
Swoje ostatnie nagrody zadedykowałeś dziennikarzom Polska Press. Czemu to aż takie ważne?
Mam w sobie podziw wobec takich ludzi, jak Marek Twaróg, Marek Kęskrawiec i tych wszystkich, którzy zdecydowali się na odejście z Polska Press i piszą takie niesamowite rzeczy na pożegnanie. Pewnie w każdym z nas jest taka myśl, kiedy zaczynamy pracę dziennikarską: byleby pozostać w zgodzie z samym sobą. Twaróg, Kęskrawiec i wszyscy ci z Polska Press, którzy wykazali się odwagą, zachowali twarz.
Przejęcie mediów publicznych to banał, aczkolwiek rozwalenie ich w taki sposób to coś, czego moim zdaniem nikt się w 2015 roku nie spodziewał. Mimo wszystko bardziej przeraża mnie jednak, co rządzący chcieliby zrobić, gdyby tylko mogli, niż to, co do tej pory zrobili. Gdyby rząd miał większość konstytucyjną, ideałem byłoby zrobić powtórkę tego, co dzieje się na Węgrzech. Na jednym kanale mówią tam: Viktor Orban jest fantastyczny. Przełączamy na drugi i mówią: o nie, to nieprawda, on jest genialny.
Czy faktycznie, jak pokazała sprawa zdjętego wywiadu z Jerzym Hybińskim „Zwierzakiem”, bohaterem twojej książki, Dorota Kania steruje wydawnictwem za pomocą tweetów?
Dorota Kania w 2021 roku walczy z funkcjonariuszami SB poprzez stosowanie cenzury. Pani Dorota nie pierwszy i nie ostatni raz w swoim życiu zagięła czasoprzestrzeń. Polska Press najpierw nie zapytała o epizod Jurka w SB, następnie dała ten wywiad na okładkę „Dziennika Polskiego”, umieściła go na bodajże wszystkich portalach, następnie naczelny „Dziennika Polskiego” Wojciech Mucha chyba dwukrotnie promował wywiad na swoim Twitterze. Następnie wywiad został skasowany z sieci, wciąż pozostając na okładce gazety, a na końcu ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu o promowanie esbeków zostałem oskarżony ja i Mateusz Baczyński (współautor książki – przyp. red.). To kolejny przykład zagięcia czasoprzestrzeni przez Kanię i jej obóz. Wysłanniczka polityków na 99 procent bez konsultacji z dziennikarką, która zresztą zrobiła bardzo dobry wywiad, usuwa go, stosując cenzurę. Argumentując, że dziennikarzowi nie wolno rozmawiać z kimkolwiek, kto był w SB. Znów wracamy do naszej dyskusji o tym, z kim dziennikarz może rozmawiać, a z kim nie.
W mojej książce jest cały rozdział o tym, że ten uznawany za najlepszego w historii Polski policyjny przykrywkowiec i antyterrorysta był funkcjonariuszem SB. Każdy dziennikarz miał prawo przeczytać tę książkę i spytać, o co chce. Można było nawet zrobić całą rozmowę o SB, Jurek opowiadał o tym szeroko u Tomka Sekielskiego.
Nie chodziło o to, że to był wywiad z bohaterem książki ludzi z „niemieckiego” Onetu?
To, jakie były powody, pozostawmy złożonej konstrukcji psychicznej Doroty Kani.
Kropla drąży skałę
Mówisz często o sprawczości dziennikarstwa i o tym, że to zawód od spraw beznadziejnych, który choć trochę zmienia je na lepsze. Masz poczucie rozczarowania po swoim filmie o przemyśle futerkowym?
W ogóle nie mam.
Piątka dla zwierząt, która miała zakazać hodowli zwierząt futerkowych, nie weszła w życie, w lutym minister rolnictwa przyznawał, że nie wie, co dalej z nią będzie. KO próbuje przeforsować swój projekt, w którym nie ma mowy o zakazie hodowli…
Absolutnie nie mam poczucia rozczarowania. Podczas debaty w TVN24 pojawił się wątek rozczarowania faktem, że ujawniane przez dziennikarzy afery nie skutkują dymisjami polityków. Misja dziennikarstwa nie zależy od tego, jaka jest strategia polityczna Jarosława Kaczyńskiego. On uważa, że nie ma takiej afery, po której musiałby cokolwiek zrobić. Okazuje się, że to od sześciu lat skuteczna metoda uprawiania polityki. Kaczyński wykorzystuje mechanizm, że emocje po każdej aferze trwają góra kilka miesięcy, później wszyscy zapominają. Nasz zawód nie wisi na tym, co robi Kaczyński. To by oznaczało, że jest pierwszym człowiekiem w historii świata, który udowodnił, że dziennikarstwo nie ma sensu.
Każdy materiał jak kropla drąży skałę. Ten o hodowli futerkowej dotarł z pewnością do umysłów i serc ludzi, coś w nich zmienił. Pokazał, że to skrajne zło wobec zwierząt nie ma sensu. A także to, że politycy, nawet jeśli mają świadomość tego zła, są za słabi i mało odważni oraz zbyt skupieni na władzy, żeby podjąć decyzje, które zakończyłyby tę przemoc. Pokazał, jakim w istocie politykiem jest Kaczyński, który powiedział, że każdy dobry człowiek poprze zakaz hodowli zwierząt futerkowych. Sam wprowadziłby ten zakaz, gdyby zaryzykował wszystko. Otrzymujemy prostą diagnozę prezesa PiS, którą można zastosować do większości polityków na świecie: wartości, jakie wyznają, mają bardzo małe znaczenie w porównaniu z możliwością utrzymania władzy.
Dziennikarstwo, także śledcze, nie kończy się na ujawnianiu afer rządu PiS, jest też świat poza tym. Owszem, mamy wiele negatywnych zachowań przedstawicieli obozu władzy w Polsce. Ale mamy też zapaść psychiatrii dziecięcej, mobbing, molestowanie seksualne, złe traktowanie ofiar gwałtów, negatywne zachowanie sił policyjnych i tak dalej, i tak dalej. Mamy szereg patologii i to właśnie życie społeczne musimy naprawiać.
Jak psychiatrię dziecięcą?
Pytałeś o sprawczość. W styczniu, oczywiście nie tylko dzięki tekstowi „Miłość w czasach zarazy”, bo uruchomił się cały ruch społeczny wokół psychiatrii dziecięcej, przyparliśmy rząd do muru i premier, który wcześniej niewiele pewnie wiedział na temat psychiatrii dziecięcej, doszedł do wniosku, że musi aż zrobić konferencję prasową poświęconej wyłącznie temu problemowi. To jest sprawczość. Choć nie zamieniliśmy sprawy z beznadziejnej w dobrą, tylko w mniej beznadziejną. Czasem to mrówcza praca.
Po tekście o mobbingu w Szlachetnej Paczce, po którym zresztą mobbing tam skończył się, wysłaliśmy komunikat do wielu szefów różnych korporacji, organizacji, urzędów, firm prywatnych i państwowych: mobberze, jeśli robisz to samo, uważaj! Kto wie, może właśnie zbiera się grupka dwudziestu osób, idzie do dziennikarza i to ujawni. Więc może zastanów się, czy to ma sens. Nawet jeśli uważasz, że metodą rozwoju twojej działalności jest zastraszanie pracowników, psychiczne znęcanie się, to może tego nie rób, bo będzie „game over”.
Mógłbym wymieniać jeszcze wiele przykładów, że dziennikarstwo jest zawodem od spraw beznadziejnych. Moi bohaterowie często byli już wszędzie: u przyjaciela, rodziny, policjanta, księdza, w urzędach, u prokuratora, wszędzie. I nigdzie nie otrzymali pomocy, zostali wyśmiani, napisali czterdzieści pism i na żadne nie dostali odpowiedzi. Nagle wpadają na pozornie absurdalny pomysł: zadzwonię do dziennikarza. Ten dziennikarz słyszy te wszystkie rzeczy, które nie mieszczą się w głowie, które wszyscy uznali za bajdurzenie. I dziennikarz mówi: sprawdzę to, a może to prawda? I później Tomasz Komenda albo Arkadiusz Kraska wychodzą na wolność. To, co dla Kraski zrobiła Ewa Ornacka, udowadniając, że człowiek skazany na dożywocie nie popełnił zbrodni, za którą został ukarany, to przykład sprawczości dziennikarstwa. I dowód na to, że sprawę beznadziejną czasem można zmienić w wyśmienitą.
Na końcu „Szram” jej bohaterowie mówią, że psychiatria dziecięca ciągle leży, ale coś poprawiło się w życiu jednego z nich, Kacpra. Na ile dziennikarstwo może wpłynąć na zmiany w mniejszej skali?
Rozmówcy często mówią, że traktują rozmowy z dziennikarzem terapeutycznie. Taka rozmowa może być jedyną tego typu sytuacją w ich życiu. Zauważają, że dziennikarz to specyficzny człowiek, który lubi słuchać, daje im wszystko powiedzieć i jest za to wdzięczny. Z którym jest się natychmiast w zespole, który chce zmieniać świat. Poczucie rozmówców, że opowiedzenie ich historii w dalekiej perspektywie może wpłynąć na poprawę sytuacji oddziałów psychiatrycznych w Polsce, jest dla nich mocno terapeutyczne i napędzające. Sami o tym mówią. To robi wrażenie w mikroskali, o której ludzie często nie wiedzą.
Piszę tekst, po którym dyskusja będzie, mam nadzieję, nie mniejsza niż po „Miłości w czasach zarazy” (reportaż „Piżamki” ukazał się już po naszej rozmowie, 22 lipca – przyp. red.). Młoda dziewczyna zmaga się z myślami samobójczymi, nie ma wsparcia rodziców, systemu. Jest sama i skupia się na tym, żeby jakoś przeżyć. Nie ma pieniędzy na leczenie, NFZ wyznaczył jej wizytę za rok. Depresja i myśli samobójcze nie mają tyle czasu, nie czekają. Pocieszam się, że prawdopodobnie uda się jej jakoś pomóc, jeśli przekroczę pewną granicę, wezmę to na siebie, skoro polskie państwo nie potrafi. Pomogę zdobyć jej terapię, psychiatrę. Albo wskutek tego, że ten tekst się ukaże, znów dostanę setki maili. A ludzie są nieprawdopodobnie dobrzy, oferują wszelkie wsparcie: finansowe, opiekę, dojazdy. Ktoś do mnie napisze, będzie chciał pomóc, już mam tę sprawę naprawioną. Coś zmieni się w tej mikroskali. Ale to nie jest do końca mikroskala, to cały świat tej dziewczyny.
Nie warto zatrzymywać się na tym, że Szymek Jadczak ujawnił 70 milionów wyrzuconych w błoto na nieszczęsne wybory kopertowe organizowane przez Sasina i miałby siedzieć załamany, bo nie doprowadziło to do dymisji. Nie, robimy swoje. Jesteśmy od pisania historii, a nie załamywania się, że one nie przyniosły skutku. Kropla drąży skałę.
Poruszyłeś temat granic, na ile zbliżasz się z bohaterami i przekraczasz rolę dziennikarza opisującego z zewnątrz ich historię. Stajesz się kimś więcej i zaczynasz tym ludziom pomagać.
Dla mnie to pierwsze takie sytuacje w życiu. Zapaść psychiatrii dziecięcej jest tak wielka, że bohater bez wsparcia rodziców jest czymś normalnym. A dla mnie to tak proste do załatwienia, że nie sposób się powstrzymać. Jaka to granica, jeśli mogę z wielką chęcią i radością pomóc? Ale moją naczelną myślą jest tak drążyć temat, żeby takich przypadków nie było. Mam marzenie, żeby za 10 lat było trudno znaleźć takie tematy, na razie niestety jest zbyt łatwo. I żeby ktoś mi powiedział: nie mam wsparcia w domu rodzinnym, ale za tydzień jestem umówiona na wizytę z dobrym terapeutą i nie zapłacę za to ani złotówki. Takiego silnego państwa bym chciał.
Nie masz czegoś takiego, że z jednej strony piszesz o ludzkich tragediach, a z drugiej strony myślisz sobie: ale mam supertemat?
Z całym szacunkiem na przykład do nagród dziennikarskich: dopiero świadomość, że młoda bohaterka twojego tekstu przechodząca przez kryzys zadzwoni po roku i powie: „czuję się dużo lepiej, mam chłopaka czy dziewczynę, wyjechaliśmy na wakacje, mam dobrą terapeutkę, robimy postępy”, dodaje skrzydeł. To też nieco egoistyczne, że napędza to mnie, daje energię i radość. Dotknąłeś też tego, że opisujemy tematy dotyczące tragedii. Można dziennikarzom takim, jak ja, zarzucać, że szukają od tragedii do tragedii, patrzą na system od najgorszej strony, szukają największego zła, żeby mieć głośny artykuł. Rozumiem takie argumenty. Wszyscy mają rację i wszyscy jednocześnie się mylą. Dziwię się, że w tak trudnych sprawach ludzie dochodzą do objawionych wniosków: ja mam rację, a oni nie. Cała historia dziennikarstwa pokazuje, że nie ma prostych odpowiedzi.
Otrzymywałem zarzuty ze strony środowiska psychiatrycznego, że straszę moimi artykułami. Odpowiadałem, że opisałem oddział, w którym personel położył dziecko w zakrwawionej pościeli. I taki, gdzie wszystko działa źle, nawet na poziomie rozpadającego się budynku. Więc może zmieńmy te oddziały i odbierzecie mi oręż, naprawmy to, niech nie będzie takich oddziałów, to nie będzie tego problemu. I widziałem zdziwione twarze. Nauczyliśmy się myśleć w stylu: „dziennikarze, jest źle, ale nie pokazujcie tego od najgorszej strony, to niebezpieczne”. Prawda jest niebezpieczna. Moim zdaniem, dobrym rozwiązaniem jest sprawienie, żeby ta prawda nie była tak dokuczliwa, na przykład przez wyremontowanie oddziałów. To niełatwe, bo wymaga całkowitej zmiany sposobu myślenia.
Będą kolejne teksty na ten temat?
Będą. Pracuję nie tylko nad tematami dotyczącymi psychiatrii dziecięcej, ale traktuję ten problem zadaniowo. Wkurzony dziennikarz jest w lepszej sytuacji niż zwykły obywatel. Ma narzędzia, które są w stanie sprawić, że to, co go wkurza, nawet jeśli nie zostanie zmienione, to przynajmniej będzie naświetlone. Dopóki nie uznam, że sytuacja w psychiatrii dziecięcej jest okej, nie przestanę o tym pisać. Czyli prawdopodobnie będę to robił do końca życia.
We wstępie do „Szram” opisujesz, jak temat psychiatrii dziecięcej znalazłeś w zasadzie przypadkiem.
Teraz jestem w sytuacji, że nie szukam już tematów, dostaję setki listów od ludzi. Muszę wybierać sprawy, które moim zdaniem mogą rozpocząć dyskusję na dany problem społeczny. I które są za rzadko podejmowane w mediach. W Onecie jesteśmy w absolutnie komfortowej sytuacji, mamy wolność i gigantyczne wsparcie. Szefowie, na czele z Bartkiem Węglarczykiem, stworzyli przestrzeń i zespół, który ma luksus pracy nad dużymi materiałami. Niektóre teksty piszę po kilka miesięcy. Fajnie, że są ludzie, którzy szefując portalowi internetowemu ciągle wyznają tradycyjne myślenie o dziennikarstwie. Pozytywne jest również to, że inni zaczęli nas naśladować. Cieszę się z tych zmian, na przykład z zespołu znakomitych dziennikarzy Wirtualnej Polski. Za sprawą zespołu Pawła Kapusty powstają tam wartościowe teksty.
Konkurencja mobilizuje?
Tak, ale to w ogóle dobre dla dziennikarstwa. Wiem, że Paweł Kapusta, Patryk Słowik, Szymek Jadczak, Anna Śmigulec czy Patryk Michalski myślą o dziennikarstwie podobnie jak ja. Zgadzamy się chociażby w bardzo ważnej sprawie, że dziennikarstwo służy do patrzenia władzy na ręce.
Patrzeć na ręce władzy i rozmawiać z każdym?
Zdecydowanie. Mając z tyłu głowy pytanie, czy warto. Ale jeśli uznasz, że warto, podlegasz ocenie. Jak ja, kiedy zdecydowałem się porozmawiać z Januszem Kowalskim.