– Żyjemy tu bez mediów, ale między ludźmi. I to jest nasze źródło informacji, zresztą dość wiarygodne, bo plotki rozchodzą się na wyspie błyskawicznie – mówi portalowi Wirtualnemedia.pl Katarzyna Werner, dziennikarka TVN24, która wzięła urlop wychowawczy i we wrześniu 2019 roku wyjechała z Polski na Zanzibar.
Miała wyjechać na kilka miesięcy, a mieszka na afrykańskiej wyspie już prawie dwa lata. Katarzyna Werner, znana widzom TVN24 m.in. z porannego programu „Wstajesz i wiesz”, przeprowadziła się z rodziną – mężem Pawłem (perkusistą) i 5-letnim synem Tymkiem – na Zanzibar. Od początku tego roku prowadzi tam swój hotel. Co jakiś czas można zobaczyć jej relacje w TVN24.
Dziennikarka w połowie lat 90. zaczęła pracę w poznańskim oddziale Telewizji Polskiej. W 2004 r. przeniosła się do Warszawy i prowadziła popołudniowe wydania „Wiadomości” w TVP1. Od 2008 jest związana z TVN24.
Zanim zaczęliśmy rozmawiać, Katarzyna Werner oprowadziła mnie po okolicy.
– Jestem na trawniku przed domem. Za mną ocean, tylko że jest dalej niż zwykle. Wczoraj była pełnia księżyca i w związku z tym mamy naprawdę duży odpływ. Ale dzięki temu można zbierać trawę morską, bardzo małe kraby albo ośmiornice, tak jak to robią te panie, o tam, gdzie jeszcze wczoraj była woda. Niech pan spojrzy. Tam, gdzie są bałwanki z fal, kończy się rafa koralowa i robi się bardzo głęboko. Różnica wysokości oceanu przy maksymalnym odpływie i przypływie to aż 4,6 metra. Fantastycznie, bo teraz można tam podejść prawie gołą stopą.
Kiedy wróci woda?
– Za parę godzin. Wczoraj organizowaliśmy na plaży ślub, ale musieliśmy przesunąć uroczystość o godzinę, bo było tak dużo wody, że wszystko by nam zmyło.
Ślub turystów?
– Oczywiście! Wiele par z Polski z powodu koronawirusa zrezygnowało z tradycyjnego ślubu i zdecydowało się przyjechać do nas, by na plaży powiedzieć sobie „tak”. A ja z mężem już któryś raz z kolei zostaliśmy świadkami. Tu jest bardzo intymnie, widać, że pary mocno przeżywają tę chwilę, która nie jest na pokaz, tylko dla nich. Na to się po prostu przyjemnie patrzy. Nie ma tej otoczki znanej z polskich wesel, gdzie zabawę robi się dla cioć i wujków, wydaje się na to mnóstwo pieniędzy, a para zamiast cieszyć się sobą, dogląda, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
Na Zanzibarze naprawdę nie ma koronawirusa?
– Tu nie prowadzi się statystyk, więc nie wiemy, ile osób zachorowało, a ile zmarło z powodu COVID-19. Ale dookoła nas nie widać koronawirusa. Tu prawie wszyscy się znają, bo to muzułmańska wyspa, gdzie każdy mężczyzna może mieć cztery żony, a z każdą po kilkoro dzieci. Znając jednego mężczyznę możemy więc wiedzieć wszystko o ponad 20 osobach. Gdyby wirus nas bardzo zaatakował, na pewno ta informacja by do nas dotarła.
Wirusa nie ma na Zanzibarze, bo zrobiono test na obecność COVID-19 kozie i drzewku papai i okazało się, że w obu przypadkach wyniki były dodatnie. Brzmi jak żart.
– Rzeczywiście poprzedni prezydent Tanzanii, w skład której wchodzi Zanzibar, obśmiał – według mnie – koronawirusa i światową panikę z tym związaną. Choć nigdzie nie pokazano, jak robi się test drzewku i kozie, to rzeczywiście się o tym mówiło. Ciężko jednak zweryfikować tę wiadomość, ale faktem jest, że później poleciały głowy w krajowym laboratorium i zmieniło się podejście władzy do wirusa. Wyspa, która przez dwa miesiące była zamknięta, nagle została otwarta. W poprzednim roku Zanzibar był jednym z nielicznych kierunków turystycznych, do którego można było się dostać bez robienia testów, odbywania kwarantanny i obowiązku noszenia maseczek.
A jak dziennikarka traktuje tego typu doniesienia? Podejrzewam, że wiadomość o teście dla kozy byłaby michałkiem na koniec serwisu.
– Tu ciężko weryfikować pewne wiadomości, zresztą nie po to tu jestem, by to robić. Potraktowałam to jako ciekawostkę, niekoniecznie prawdziwą. Żyjemy tu bez mediów, ale między ludźmi. I to jest nasze źródło informacji, zresztą dość wiarygodne, bo plotki rozchodzą się na wyspie błyskawicznie. Więc gdyby ludzie tu umierali czy byli faktycznie wystraszeni, od razu byśmy o tym wiedzieli. Ale to nie tak, że podważam istnienie koronawirusa. Rozmawiam z rodziną z Polski. Wiem, że oni się bardzo bali i boją, co będzie dalej, odradzali nam podróże i mówili, żebyśmy nie wychodzili z domu. Ale z drugiej strony mamy tutaj swój świat, gdzie naprawdę nie widać dramatycznych historii, o których opowiadają znajomi z Polski.
I gdy turyści przybywają na Zanzibar w maseczkach i przyłbicach, to lokalsi łapią się za głowę.
– Dokładnie tak! I na lotnisku widać, jak zderzają się ze sobą te dwa światy. Widziałam tam niedawno turystów z Chin owiniętych od góry do dołu folią, z nakładkami ochronnymi na buty, spodnie, bluzy i głowę. A po drugiej stronie witał ich tłum roześmianych ludzi krzyczących „hakuna korona”, czyli nie ma koronawirusa. Może to kwestia wysokich temperatur, w których wirus jest mniej aktywny, a może nikt nie choruje, bo tu całe dnie ludzie spędzają na zewnątrz, a nie w zamkniętych pomieszczeniach. Poza tym tutejsze społeczeństwo jest bardzo młode. Mamy tu dużo dzieci, a wśród nich wirus rozprzestrzenia się najmniej. I wreszcie ludzie mają tu silne organizmy i są dużo bardziej odporni na wiele chorób.
Gdy przyszła pandemia, pomyślała sobie pani: „Uff, jak dobrze, że nie ma mnie w Polsce, gdzie dzień w dzień musiałabym w pracy mówić tylko o koronawirusie”?
– Nie zazdroszczę kolegom. Zresztą jednym z powodów mojego wyjazdu na Zanzibar było zmęczenie przekazywanymi w telewizji treściami. Nie pracą. W pewnym momencie wszystko w Polsce stało się polityczne. Dziś nawet koronawirus jest sprawą polityczną. Inne tematy przestały być ważne. Szkoda, że w telewizji tak mało mówi się o tym, co dzieje się na świecie, nie opowiada się fajnych, ludzkich historii. Męczymy widzów twarzami polityków. To politycy zepsuli mój zawód i mam im to za złe. Dlatego cieszę się, że nie muszę non stop mówić o COVID-19, tylko mogę cieszyć oczy innymi obrazkami.
Z TVN24 nie chcieli egzotycznych relacji o koronawirusie na Zanzibarze?
– Mieliśmy kilka łączeń, nie tylko na temat wirusa, ale też ruchu turystycznego na wyspie czy przy okazji świąt albo finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Robiłam również materiał do programu „Dzień dobry TVN”. Każdą prośbę od kolegów z Polski o pokazanie kawałka Afryki z przyjemnością spełnię. I pewnie dlatego o Zanzibarze mówi się, że jest egzotyczny, bo jest nierozpoznany i pomijany w relacjach telewizyjnych, a to przepiękne miejsce, gdzie zupełnie inaczej myśli się o codzienności i patrzy na świat. A dla białasa ze środka Europy to wielka lekcja życia.
Czuję, że chce pani zostać korespondentką z Afryki.
– W grudniu kończy mi się urlop wychowawczy. I muszę zdecydować: czy wracam do studia, czy zostaję na miejscu. Z największą przyjemnością opowiadałabym widzom o tym, co na co dzień dzieje się na wyspie, ale wcześniej muszę porozmawiać na ten temat z moimi szefami. Więcej świata – w mojej opinii – z pewnością przysłużyłoby się TVN24. Ja mogę nawet prognozę pogody stąd robić. Przynajmniej zawsze będzie udana.
Ale za panią widzę chmury.
– Całe szczęście, bo nie usiedziałabym tu długo.
Ciepło jest?
– W ciągu dnia będzie pewnie 28 stopni, bo od czerwca do sierpnia mamy tu zimę. To jedyny czas w roku, gdy ocean chłodzi. Najgorzej jest między grudniem a kwietniem, gdy woda jest tak ciepła, że wychodzi się z niej, jak z gorącej wanny. To najcieplejszy ocean świata. A jaki jest fajny do patrzenia. Żartuję, że zamieniłam TVN24 na taki telewizor. I w nim też obraz codziennie się zmienia. Można się na niego gapić o różnych porach dnia, przy różnym świetle i za każdym razem będzie wyglądał inaczej. To jest spektakl.
Cała prawda, całą dobę.
– Oba te telewizory są potrzebne. Trzeba patrzeć na świat krytycznie, zadawać pytania, myśleć, ale też dawać sobie upust, tak jak tu, gdzie można się zresetować i doładować akumulatory. Taki też jest świat i trzeba go próbować.
Ogląda pani TVN24 w swoim afrykańskim mieszkaniu?
– Nie, bo nie mamy tu telewizji. Mamy za to w domu telewizor, na którym rodzinnie oglądamy filmy z Netfliksa albo mąż z synkiem grają na playstation. Natomiast śledzę to, co dzieje się w kraju. Mamy internet, jest facebook.
Nie ma pani potrzeby, żeby zerknąć na telewizję, zobaczyć kolegów z pracy, sprawdzić nowe twarze w pani stacji?
– Jasne, że mam. Z wieloma znajomymi z pracy utrzymuję regularny kontakt. Dziś np. odezwał się Paweł Płuska. Czasem dzwoni do mnie Maja Popielarska, w której bije afrykańskie serce. Gdy ostatnio odwiedziłam w Polsce mamę, to oczywiście włączyłam TVN24. Moi koledzy wykonują świetną robotę, zwłaszcza, że nie jest to dla nich najłatwiejszy czas. Życzę im wszystkiego najlepszego z okazji 20. urodzin. To w sumie też moje 20-lecie, bo jestem przecież pracownikiem tej stacji od 13 lat.
Serce mocniej zabiło, gdy włączyła pani stację, w której jeszcze dwa lata temu codziennie się pojawiała?
– Podchodzę do tego z dystansem. I traktuję TVN24 jako moje poprzednie miejsce pracy i życia. Wynika to z szacunku do tej stacji, w której się bardzo dużo nauczyłam. Natomiast byłoby mi bardzo trudno iść tu naprzód, gdybym ciągle tęskniła za TVN24. Dlatego pewne rozdziały życia trzeba sobie pozamykać. Choć dziennikarsko bardzo się tu spełniam.
Chodzi o pani aktywność na blogu i w mediach społecznościowych?
– Tak. Tu w Afryce wróciła do mnie ciekawość wszystkiego wokoło, czyli to, czego brakowało mi w Polsce, gdzie politycy zawłaszczyli całą przestrzeń. Natomiast tu wszystko mnie ciekawi. Tu zadaję ciągle pytania, bo chcę zrozumieć ludzi, którzy żyją zupełnie inaczej niż my. Gdybym miała napisać książkę o Afryce, byłaby to opowieść o różnicach. Ale nie chcę mówić, że to dziennikarstwo, bo to raczej spisana historia moich przeżyć i subiektywnych obserwacji związanych z tym miejscem.
Ale ciekawość świata, która jest przypisana dziennikarzom, z pewnością sprawdza się tam, gdzie pani jest.
– Bardzo! A mąż się ze mnie śmieje, bo ilekroć jedziemy samochodem z naszej wsi do miasta, to ciągle błądzę, bo nie patrzę na drogę, tylko na boki. W mieście jest na przykład ulica kreatywności, tak ja ją nazywam, na której panowie nadają drugie życie rzeczom, które już nie działają. Nasz domowy grill jest zrobiony z zepsutej drukarki. To przecież w myśl zasady „zero waste”, tak popularnej w Europie.
Tylko u nas dużo się o tym mówi, a tam nie używają tego hasła, ale je realizują.
– I to od zawsze, a nie dlatego, że jest na to moda. Patrzę na tych ludzi z podziwem, bo żyją w ciężkich warunkach, a mimo to uśmiechają się i mówią „hakuna matata” (czyli: nie ma problemu – przyp. red.). A nas Europejczyków tak trudno zadowolić. Jesteśmy bardzo wygodni, a przez to delikatniejsi, wrażliwsi i słabsi. Dam jeszcze jeden przykład. Na wyspie ciężko jest kupić cielęcinę, bo tu nie zabija się małych krów, bo to nie ma sensu. Przecież większa krowa to więcej mięsa i mleka. Ten szacunek do życia zwierząt i mądre podejście do wykorzystania wszystkich zasobów to coś, czego moglibyśmy się nauczyć od mieszkańców Zanzibaru.
A co lokalsi wiedzą o Katarzynie Werner?
– Wbrew pozorom całkiem sporo, bo wszyscy w okolicy powiedzą, jak się nazywam. A nazywam się Mama Tymon. Tu kobiety definiuje się przez dzieci. Na pewno też wiedzą, gdzie mieszkamy i czym się zajmujemy. I wcale nie musimy podawać naszego adresu. Jeśli zaprosimy do siebie kogoś z innej miejscowości, to wystarczy, że powie na ulicy, że jedzie do mnie, i od razu ludzie wskażą mu drogę do naszego domu. Rozmawiamy z naszymi sąsiadami każdego dnia. Porozumiewamy się po angielsku, bo w tym języku mówi wielu mieszkańców Zanzibaru, który był kiedyś kolonią brytyjską. Znamy też podstawowe zwroty w suahili. Gdy otwieraliśmy hotel, odwiedzało nas sporo osób, które chciały u nas pracować. Skąd wiedziały, że rozkręcamy biznes i właśnie z nim startujemy? Tu ludzie non stop ze sobą rozmawiają. Zatrudniliśmy wszystkich ludzi z naszej wioski, bo jeśli tu ściągamy turystów, to niech sąsiedzi też coś z tego mają.
Wasz hotel na Zanzibarze działa, a tymczasem za kilka miesięcy czeka panią rozmowa z szefami TVN24. Podjęła już pani decyzję, co dalej?
– Na pewno odezwę się do swojej firmy i będę wiedzieć, czego ode mnie oczekują i czy otworzą się na Afrykę.
A jeśli powiedzą: „Kasia, chcemy cię na poranku. Wracaj!”?
– To mogę go robić stąd. Że też nie wpadłam na to wcześniej.
Czyli o powrocie na ul. Wiertniczą na razie nie ma mowy?
– Mam tu za dużo rozpoczętych spraw, za które czuję się odpowiedzialna. Poza tym tak daleka emigracja sprawia, że przestajemy się bać i jesteśmy bardziej otwarci. Mąż coraz częściej powtarza, że chciałby zobaczyć, jak to jest mieszkać w Azji, więc być może zaczniemy trzecie życie w naszym życiu.
To tu w ogóle nie ma mowy o telewizji.
– Przecież teraz można się dziennikarsko realizować na odległość, a niekoniecznie ze studia. Wiem, że moi szefowie są mądrzy i na pewno wspólnie znajdziemy pomysł, by przybliżać tę część świata naszym widzom. Bo przecież można stąd robić mnóstwo rzeczy. Pytanie tylko, czy politycy na to pozwolą.