Chodzi o gniew, który w tle ma coś więcej niż prawa kobiet, instrumentalne ich traktowanie, zwykły mizoginizm. Mamy tu wszystkie frustracje młodych i nie tylko młodych, które narastały od lat, a wybuchły ze zdwojoną energią właśnie teraz – jako odreagowanie złości w obliczu niedawnych i kolejnych (jak wiadomo) ograniczeń życia społecznego spowodowanych pandemią – pisze Marek Twaróg, redaktor naczelny Dziennika Zachodniego.
Tak wielkich demonstracji przeciwko władzy nie mieliśmy w wolnej Polsce nigdy. Były protesty w sprawie niezależności sądów, a nawet manifestacje w dziesiątkach miast w sprawie ustawy aborcyjnej (2016 rok), mieliśmy też świąteczną okupację Sejmu. Ale nigdy nie były to wystąpienia tak liczne, powszechne i łączące różne grupy społeczne, nigdy też jednocześnie nie mieliśmy do czynienia z kompletną bezradnością państwa w obliczu pandemii. Wreszcie nigdy podobne demonstracje nie były tak wyraźnie podsycane przez samą władzę.Niebezpieczny minister ds. bezpieczeństwa
Źródłem protestu jest decyzja Trybunału Konstytucyjnego i zaostrzenie ustawy aborcyjnej. Ale jest jasne, że chodzi o gniew, który w tle ma coś więcej. Prawa kobiet w ogóle, instrumentalne ich traktowanie, zwykły mizoginizm – to na początek. Ale zaraz potem mamy wszystkie frustracje młodych i nie tylko młodych, które narastały od lat, a wybuchły ze zdwojoną energią właśnie teraz – jako odreagowanie złości w obliczu niedawnych i kolejnych (jak wiadomo) ograniczeń życia społecznego spowodowanych pandemią.
Podpalenie lontu przez TK – świadome czy nieświadome – idzie na konto rządzących. Władza ma w ręku wszelkie instrumenty, by łagodzić nastroje. Zamiast tego jednak z pełną świadomością – tu już nie ma wątpliwości – potęguje społeczne rozedrganie. Przesławne internetowe wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego („Musimy bronić kościołów. Za wszelką cenę. Wzywam członków PiS i tych, którzy nas wspierają…”), a potem sejmowe drugie danie („Jesteście przestępcami!”) to polityczne szaleństwo.
Nic dziwnego, że pierwsze bojówki złożone z nacjonalistycznych lub kibolskich bandytów biegają po miastach i biją kobiety.
W Kościele kipi od dawna
Pierwszy raz tak wyraźnie obywatele wystąpili też przeciw Kościołowi. Wcześniej mieliśmy już protesty pod kuriami przeciwko pedofilii, ale raczej skromne, niszowe. Gdzieś zawisły dziecięce buty, gdzieś wyszedł wikary i je zdjął ku oburzeniu wiernych, pokazała to kamera, koniec. Dyskusja przetaczała się też po filmach braci Sekielskich i co bardziej bulwersujących tekstach w prasie. Teraz fala wezbrała, pierwszy raz zobaczyliśmy protesty masowe, już nie tylko przeciwko hierarchii kościelnej, sądom biskupim, bliżej nieokreślonemu Watykanowi, ale także wobec szeregowych księży.
Gniew narastał, ci, którzy uważnie przyglądali się życiu wspólnoty kościelnej, od dawna wyczuwali, że wrze i kipi. Że wystarczy iskra i nastąpi wybuch.
Pedofilia wśród duchownych, a przede wszystkim dramatycznie zły sposób radzenia sobie z tymi skandalami rozbijały wspólnotę od dawna, a w kilku krajach rozniosły Kościół w proch. W Polsce, nawet jeśli oficjalnie na szczytach kościelnej władzy jest jakaś refleksja, to niżej mniej pokorni hierarchowie lub szeregowi wielebni wciąż uważają, że to tylko zawracanie głowy i temat zastępczy.
Kwestia dopuszczalności w szczególnych przypadkach aborcji – niezależnie od tego, czy dopiero dążyliśmy do tzw. kompromisu aborcyjnego z 1993 roku, czy też już on obowiązywał, więc stale był podważany – zawsze rozpalała polityczne głowy i zawsze dotyczyła Kościoła katolickiego. Kościół nie nadąża za zbyt szybko dla niego zmieniającym się światem, rosnącą świadomością praw kobiet i praw człowieka. Nikt nie oczekuje, że zmieni doktrynę – to jasne – z pewnością jednak wierni mogą oczekiwać, że Kościół lepiej rozpoznawać będzie nastroje społeczne, dostosuje komunikację do nowej rzeczywistości, doszlusuje do współczesności. Czyli dotrzyma nam kroku i zbliży się do miejsca, gdzie są ci, którzy Wspólnotę tworzą.
Dzisiejsze protesty – w części wymierzone w Kościół – mają więc na sztandarach prawa kobiet, ale są reakcją na całe zło, z którym w ostatnich latach musieli zmagać się za sprawą duchownych zarówno niewierzący, jak i członkowie Wspólnoty.
Nie wiem, nie znam, nie pamiętam
Boleśnie zdajemy sobie sprawę, że choć są obok nas księża mądrzy, przygotowani intelektualnie i zrównoważeni emocjonalnie, to jednak spora część duchownych to ludzie społecznie pogubieni, niezdarnie poruszający się we współczesności, pedagogicznie nieprzygotowani do kontaktów z młodymi. Boleśnie zdajemy sobie sprawę, że poszukiwanie w każdym kapłanie przewodnika duchowego, to iluzja, której kiedyś ulegliśmy. Że populacja duchownych to tylko wyciąg z populacji nas wszystkich – statystycznych Polaków, gdzie jest grupa ludzi dobrych i ludzi mądrych, ale jest też grupa łobuzów i głupców.
Zdajemy sobie sprawę, że szukać mądrości w Kościele musimy dalej i często na własną rękę. Zdajemy sobie też sprawę, jak bardzo maleje rola wspólnot parafialnych, jak bardzo niepotrzebni są przeciętnemu księdzu zaangażowani świeccy, którzy, zamiast tylko chwalić, kłaniać się, potakiwać i służyć, mają czelność wielebnemu czynić krytyczne uwagi.
To wszystko narastało. I nałożyło się na fatalnie przyjęte szczucie niektórych hierarchów na środowisko LGBT czy na ostatni, bardzo głośny i bardzo smutny wywiad abpa Dziwisza, który nie chciał wytłumaczyć skandali pedofilskich („nie wiem”, „nie znam”, „nie pamiętam”). I teraz – na decyzję Trybunału Konstytucyjnego. I mamy policję i prawicowe bojówki przed kościołami. I księży pochowanych po kuriach i plebaniach.
Tymczasem najlepiej każdej świątyni może bronić mądry ksiądz, który chce rozmawiać i zarażać dobrem. Podobnie jak w polityce – najlepiej spokoju w kraju może bronić mądry polityk. Dziś i tu, i tu brakuje nam ludzi roztropnych i odpowiedzialnych. I to w czasie, gdy pandemia (zarówno koronawirus, jak i inne choroby, których nie można teraz leczyć, bo szpitale są zajęte) zabija coraz więcej ludzi.
Prawdziwy kryzys blisko.
Marek Twaróg, redaktor naczelny DZ