Mam naturę buntownika – może ten mój bunt jest bardzo naiwny – i zawód dziennikarza śledczego traktuję jak bycie dobrym policjantem, który naprawia świat. A nie naprawisz świata, rozmawiając tylko z miłymi panami i grzecznymi paniami – mówi Szymon Jadczak, dziennikarz śledczy TVN 24 i Tvn24.pl w rozmowie z Mariuszem Kowalczykiem.
Po Twoim filmie o kibolach Wisły Kraków „Piłka nożna i gangsterzy” w „Superwizjerze” TVN 24 policja zatrzymała Pawła M., „Miśka”, przywódcę bandziorów, który trząsł klubem. Potem do aresztu szli następni bohaterowie programu.
Okazało się, że wystarczy 10 dni, żeby znaleźć faceta, który ukrywał się od czterech miesięcy. A potem lawina ruszyła, Wisła się posypała. Pewnie byłoby inaczej, gdyby w klubie były pieniądze. Ale po moim materiale przez trzy miesiące nie sprzedali ani jednego karnetu, nie znalazł się żaden sponsor. W kasie było pusto. Klub nie mógł funkcjonować z powodów finansowych. Kolejne wydarzenia były tego pochodną.
Stefan Szczepłek, legenda dziennikarstwa sportowego, napisał, że na gali Ekstraklasy powinieneś dostać nagrodę specjalną, bo każdy, kto pisze o piłkarskich chuliganach, „musi się liczyć z ich reakcją w formie pogróżek lub fizycznych aktów agresji”. Atakowali Cię?
Może to się zmieni, jak o tym powiem, ale momentami częściej się śmiałem, niż bałem. Z jednej strony ci kibole chcą być postrzegani jako najgroźniejsi gangsterzy, ale często przypominają gang Olsena. Gdy na meczu z Legią chcieli mnie obrazić transparentami, nie umieli ich nawet w całości rozwinąć. Gdy pojawiałem się w klubie, uciekali jak szczury. Nie dostałem ani jednej groźby, nie było żadnej dziwnej sytuacji. W marcu podczas derbów w Krakowie chodziłem wokół stadionu i tylko usłyszałem za plecami: „O, Jadczak”.
Policja nie chciała dmuchać na zimne i Cię chronić?
Zachowali się bardzo profesjonalnie. Wkrótce po emisji filmu przyjechali do mnie i zaproponowali ochronę. Przeszkolili mnie też z procedur bezpieczeństwa.
Zdecydowałeś się na ochronę?
Nie chcę o tym rozmawiać.
A jakich rad Ci udzielili w sprawie bezpieczeństwa. Żebyś się oglądał za siebie przed wejściem do bramy?
Standardowe sprawy, na przykład, żeby zmieniać trasę dojazdu do pracy, uczulić sąsiadów, żeby dali znać, gdyby zauważyli, że ktoś dziwny się kręci.
Za „Piłka nożna i gangsterzy” dostałeś kilka nagród, w tym Golden Award na World Media Festival w Hamburgu. Dyplomy wieszasz nad łóżkiem?
Dyplom Grand Press 2009 roku za reportaż „Dobre, bo szwedzkie”, zrobiony z Maciejem Kucielem, zgubiłem przy przeprowadzce. Statuetkę za Dziennikarza Małopolski, wracając z bankietu – uszkodziłem. Dyplom za jedną z nagród za kiboli jeździ w bagażniku u kolegi i ciągle zapominam go odebrać.
Nieźle o nie dbasz. A chyba powinieneś, bo ostatnio najważniejsze nagrody sprzed nosa sprzątali Ci koledzy z własnej redakcji. W 2012 roku w „Uwadze!” TVN ujawniłeś, jak Andrzej K. założył piramidę finansową Finroyal i na tej samej zasadzie co Amber Gold wyłudził ponad 100 milionów złotych.
Mam podstawy uważać, że materiał o Finroyal przyczynił się do upadku Amber Gold. Po naszym materiale ludzie zaczęli się ustawiać w kolejkach, żeby wypłacić pieniądze z Finroyal, a tego nie przeżyje żadna instytucja finansowa. Okazało się, że wiele osób miało pieniądze zarówno w Finroyal, jak i Amber Gold, system piramid runął. W redakcji „Uwagi!” nawet założyliśmy, że najpierw zrobimy materiał o Finroyal, a potem zabierzemy się za Amber Gold. Nie zdążyliśmy.
Odnalazłeś Andrzeja K. w 2017 roku i okazało się, że za ukradzione ludziom pieniądze rozkręcił kolejny interes.
Politycy opowiadają, że w Polsce państwo świetnie działa, ale facet, który ukradł ludziom 100 milionów złotych, może robić to, co robił. Próbowałem skłonić prokuraturę, żeby się zainteresowała tym tematem, ale nie było chętnych. Trochę zacząłem to rozumieć, gdy policjant od przestępstw gospodarczych powiedział mi, że nie ma czasu zająć się śledztwami, bo musi rozstawiać barierki przed miesięcznicą smoleńską.
Andrzej K. został jednak skazany, choć dopiero w lutym 2019 roku na 10 lat więzienia.
Kolejny paradoks, dostał wyrok, a do dziś jest na wolności, ma apartament w centrum Warszawy. Ale pewnie odsiedzi w końcu swój wyrok.
Finroyal to był świetny temat i niesamowity skandal. Jednak Grand Press 2017 sprzed nosa zgarnął ci Wojciech Bojanowski za „Śmierć w komisariacie”. Został za to Dziennikarzem Roku.
I doskonale. Myślę, że nie znajdziemy nikogo, kto polemizowałby z tą decyzją.
A rok później przegrałeś z „Polskimi neonazistami” Bertolda Kittela, Anny Sobolewskiej i Piotra Wacowskiego.
Tu też nie było zaskoczenia. Ich materiał to był pewniak. Lubię nagrody, ale nie pracuję dlatego, żeby wyskakiwać na scenę w białej koszuli i garniturku, by kilka minut pogadać sobie do publiczności.
To może być przyjemne.
Jasne, niedawno byłem na spotkaniu z okazji 20-lecia matury i koleżanki z liceum gratulowały mi właśnie nagród. Do czegoś się więc przydają.
W tym roku pierwszą nagrodę już odebrał film braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Nie pomyślałeś: cholera, dlaczego ja się nie zająłem tematem pedofilii w Kościele?
Takie tematy społeczne, gdy pracuje się na żywej tkance ludzkiej, są bardzo trudne i wyczerpujące. Sam się o tym niejednokrotnie przekonałem. Sekielscy gdzieś opowiadali, że pracując nad swoim filmem, w pewnym momencie płakali. Nie dziwię się.
Niektórzy twierdzą, że trzeba umieć zachować dystans.
Jaki dystans? Pamiętam swój pierwszy materiał w „Uwadze!” TVN. Pod Białą Podlaską idziemy do domu kobiety, której córka została zamordowana przez kolegów ze szkoły – klapą od studzienki kanalizacyjnej – i wrzucona do studni. Gdzie ja mam tu dystans zachowywać? Płacze ta matka, ja płaczę, wszyscy płaczą. Dlatego Sekielskim wcale nie zazdroszczę tematu, bo wiem, że będzie się im on śnił do końca życia. Jeżeli masz trochę empatii i nie jesteś zwyrodnialcem, to takie tematy odkładają ci się w głowie.
Mnie najbardziej uderzyły sceny konfrontacji ofiar z ich bezkarnymi oprawcami. A Ciebie?
Gdy się ogląda relacje ofiar i konfrontacje, to można jeszcze uważać, że to są jednostkowe przypadki pedofilii księży. Ale poruszające jest, gdy widzi się księdza z wyrokiem na procesji, który dawno powinien być wydalony ze stanu duchownego, w otoczeniu innych księży. Poruszyło mnie też to, co zostało umieszczone na końcu filmu, czyli te maile od Episkopatu i hierarchów, którzy kompletnie zlekceważyli temat.
Tomasz Sekielski przerósł polskie media, w których zabrakło dla niego miejsca?
To już jakieś robienie z niego herosa.
Świetny dziennikarz, a jakoś nie może znaleźć dla siebie pracy w mediach. Nie dziwi Cię to?
Nie znajduje jej, bo może nie chce. On jest wolnym strzelcem, który zrobił najbardziej oglądany film dokumentalny w tym roku.
Dziwi Cię, że telewizje też jakoś nie paliły się do pokazania filmu Sekielskich, mimo że oni oferowali go za darmo?
Nie zgadzam się. W ciągu tygodnia pokazały go dwie stacje, na gorąco zmieniając ramówki.
Raczej dopiero po tygodniu, gdy cała Polska rozmawiała o tym filmie. I ta pora emisji – po 23.
Telewizje są potężnymi machinami, a ramówki planuje się na wiele tygodni wcześniej. Wydaje mi się, że i tak zareagowały szybko. Ze względu na treści zgodnie z przepisami nie mogły go pokazać o wcześniejszej porze niż godzina 23.
Sekielski musiał się sporo nauczyć. Przed debiutem „Tylko nie mów nikomu” skutecznie budował zainteresowanie swoim kanałem, relacjonując, jak się odchudza.
Niesprawiedliwe jest wiązanie tego z filmem i mówienie o sztucznym budowaniu popularności kanału. To odchudzanie na YouTube to raczej próba zmotywowania się na zasadzie, że w takiej sytuacji nie można zawieść ludzi, którzy cię oglądają.
Może YouTube nam się przyda, gdy PiS wygra znów wybory parlamentarne i – jak to już wcześniej ta partia zapowiadała – zrobi porządek z niesfornymi mediami?
Obniżający się poziom dziennikarstwa w Polsce, który możemy już nazwać kryzysem, to nie jest wina PiS. Dlatego You-
Tube nie rozwiąże tych problemów. Jeszcze w okolicach 2005 roku, gdy zaczynałem pracę, po tym jak media pokazały jakąś patologię, była natychmiastowa reakcja, rozmawiało się o temacie, często udawało się coś zmienić. Od tamtego czasu zawód dziennikarza przestał być szanowany.
To ciekawe, bo gdy ja zaczynałem pracę w 1999 roku, to sporo starszy ode mnie fotoreporter, z którym jeździłem robić materiały, lubił opowiadać mi dokładnie to samo co Ty teraz.
Może to wynika z tego, że sami siebie przestaliśmy szanować. Jeżdżąc po Polsce, zakolegowałem się z dziennikarzami z lokalnych mediów. Wielu z nich odchodzi z zawodu. Słyszę tylko, że ten jeździ w karetce, drugi zajął się sprzedawaniem ubezpieczeń, a trzeci wyjechał pracować do Wielkiej Brytanii. Przestali pracować w mediach, bo zabrakło dla nich miejsca. Nie sądzę, żeby YouTube mógł tu pomóc. Tym bardziej że YouTube może w każdej chwili usunąć twój materiał bez tłumaczenia dlaczego. Na YouTube nie da się też uprawiać dziennikarstwa śledczego.
Przecież Sekielscy właśnie pokazali, że można to robić z powodzeniem.
Wyjątek potwierdzający regułę. W dziennikarstwie śledczym często następuje się komuś na odcisk. Taka osoba wynajmuje prawnika, który jednym pismem może sprawić, że materiał zostanie usunięty z YouTube. Ja mam za sobą redakcję, prawników z TVN, ludzi, którzy mnie wspierają i w razie czego są w stanie mi pomóc. A internet łatwo jest ocenzurować.
Kręci Cię rozmawianie z ludźmi, o których wiesz, że robią lewe interesy, oszukują innych lub po prostu są zwykłymi przestępcami i bandziorami?
Mnie to fascynuje. Ci ludzie są ze świata, który normalnie jest niedostępny. Nie zobaczysz go na Facebooku czy Twitterze. Spotykam się z nimi, mimo że wiem, iż niektórzy z nich zrobili naprawdę przerażające rzeczy. Ale mam naturę buntownika – może ten mój bunt jest bardzo naiwny – i zawód dziennikarza śledczego traktuję jak bycie dobrym policjantem, który naprawia świat. A nie naprawisz świata, rozmawiając tylko z miłymi panami i grzecznymi paniami. Na przykład część informacji w reportażu o kibolach pochodzi od nich samych. To są rzeczy, o których pojęcia nie miała policja i inne służby.
Tylko jaki jest sens przeprowadzania wywiadów z takimi ludźmi jak na przykład Jan Sz., właściciel klubów go-go Cocomo, które były oskarżane o upajanie klientów do nieprzytomności i czyszczenie im kart kredytowych?
Taki, że teraz ten człowiek nas nienawidzi, bo rozpieprzyliśmy mu interes. Liczył na to, że zbuduje swoją potęgę na Cocomo, które stanie się jeśli nie światową, to na pewno ogólnoeuropejską marką. A po pół roku po tym, jak z nim porozmawialiśmy, marka Cocomo zniknęła. Udało się z nim spotkać, bo od informatora dostaliśmy cynk, że Jan Sz. w areszcie, gdzie przebywał w związku z inną sprawą o oszustwo, zawsze oglądał niedzielną mszę świętą z Łagiewnik. I obiecał sobie, że jak wyjdzie na wolność, to w każdą niedzielę o siódmej rano będzie na tej mszy. Pomyślałem, że to jakaś bzdura, kolejna plotka przekazana mi przez wariata. Ale obejrzałem tę mszę i wśród starszych pań w moherowych beretach zobaczyłem rozmodlonego faceta z łysą glacą, w jaskrawoczerwonej koszuli. Z Jakubem Stachowiakiem pojechaliśmy o siódmej rano pod bazylikę w Łagiewnikach. Przed kościołem stało czerwone ferrari, więc wiedzieliśmy, że nasz bohater jest na miejscu. Podeszliśmy do niego, gdy wychodził z mszy. Nie chciał chyba robić zamieszania, więc zaprosił nas na rozmowę do biura. Ale muszę też stanąć w jego obronie. On ma swoje za uszami, ale nikt mu nie udowodnił, że to, co się działo w jego klubach, to nie była wina jego pracowniczek i pracowników, którzy okradali klientów na własną rękę.
Ale przecież wiadomo, że na pytanie o to, czy w jego klubach faszeruje się klientów pigułkami gwałtu, odpowie: „Nie wiem, skąd się to wzięło u tego pana we krwi. Może wyszedł i prawnik mu doradził: »weź sobie pigułę, a dostaniesz pieniądze z powrotem?«”. Trochę jakby się Wam śmiał w twarz.
Rozmawiałem z dziewczynami pracującymi w jego klubach, które przyznawały, że robiły to same, żeby sobie dorobić. Jego błędem było to, że pracowników traktował jak pozycje w Excelu. Każda dziewczyna tańcząca na rurze miała wyznaczone plany sprzedażowe do wykonania. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że tancerka, która nie wyrabiała tych planów, pomagała sobie w nielegalny sposób. Jeżeli nie mam dowodu, że Jan Sz. stał za tym, co się działo w jego klubach, a nie mam takiego dowodu, to nigdy nie powiem, że on jest oszustem.
Rekordzista zostawił w Cocomo prawie milion złotych.
Dziewięćset tysięcy. Przedsiębiorca z branży energetyki odnawialnej.
Nie wierzę, że dziewczyna, która skłoniła faceta do zostawienia takiej góry pieniędzy, nie musiała podzielić się z właścicielem informacją, jak to zrobiła.
I pewnie nawet premię dostała. Oglądaliśmy nagrania z kamer w Cocomo. Tam były zamontowane bankomaty. Facet bawiący się z dziewczynami wstaje, podchodzi do bankomatu, wstukuje PIN i tak co chwilę, bo szampan kosztował w Cocomo 14 tysięcy złotych. Mnóstwo tych szampanów nakupił. Jeden facet nawet mi się przyznał: dostałem wypłatę i całą przewaliłem w klubie go-go. I co mam żonie powiedzieć? Oszukali mnie!
Rozmówcy często żądają pieniędzy za wypowiedź?
Czasami, tylko że wtedy to jest ostatnie zdanie, jakie ja z nimi zamieniam. Nic mnie tak nie wkurza, jak żądanie pieniędzy od dziennikarza. Wiele osób, gdy się im uświadomi, że to tak nie działa, odpuszcza i wypowiadają się za darmo.
Ale Jacek Żakowski w Tok FM, komentując to, że Marek Lisiński, były szef Fundacji Nie Lękajcie Się, chciał pieniędzy od Sekielskich za występ w ich filmie, mówił, że informator ma prawo do części zysków z filmu i nic w tym złego.
A on płaci politykom za rozmowy? To jakaś kompletna głupota. Gdy ktoś chce ode mnie pieniędzy, wtedy tłumaczę: jeżeli dziś dam panu 100 złotych za opowiedzenie, jak pobił pana Zenek, to jutro przyjdzie pan i powie, że za kolejną stówkę opowie mi, jak pobili pana jeszcze Andrzej i Jurek. Płacenie za wypowiedzi i informacje to jest złamanie wszelkich zasad dziennikarskich i otwieranie puszki Pandory.
Swoje wypowiedzi wyceniają tak nisko? Tylko stówka?
Śmieję się, bo ostatnio jeden z kiboli próbował mnie pomówić, że za rozmowę z nim zapłaciłem mu 25 tysięcy złotych. A chłopa widziałem na oczy raz w życiu, zamieniliśmy dwa zdania w towarzystwie jego kolegów. Ale stawki padają różne: kilka tysięcy, czasami kilkanaście tysięcy. Nie wolno nawet wchodzić w rozmowy o kwotach.
Nigdy nie słyszałeś, by w dziennikarstwie ktoś informatorom płacił? Naprawdę?
Słyszałem, ale nikogo nie złapałem za rękę, więc trudno mi o tym mówić. Zakładam nawet, że może do tego dochodzić, ale to jest jedna z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić. Kupić można wszystko, więc jaka jest wiarygodność materiału zrobionego na podstawie kupionych informacji i wypowiedzi?
W „Superwizjerze” nikt nie płaci?
Nie ma takiej możliwości.
To skąd się biorą takie opowieści, że zapłaciłeś kibolowi 25 tysięcy złotych albo że autorzy „Polskich neonazistów” zapłacili za zorganizowanie urodzin Hitlera, żeby móc je nagrać?
Facet, między innymi w konsekwencji mojego materiału, za chwilę może mieć do odsiedzenia 25 lat więzienia, to co mu pozostaje? Tylko wymyślanie takich głupot. Jestem na liście jego wrogów zaraz po prokuratorze i policjancie.
Sam minister sprawiedliwości i prokurator generalny publicznie sugerował, że za „Polskich neonazistów” ktoś z bohaterów dostał kasę.
To pokazuje tylko, że odpowiedzialność za słowo spadła u nas już do zera. Prokuratura umorzyła wątek, w którym badano, czy ktoś wziął pieniądze za organizację urodzin Hitlera. Mam nadzieję, że minister Ziobro przeczyta uzasadnienie umorzenia tego wątku.
To jak przekonujesz rozmówców, żeby wystąpili przed kamerą?
Zasada numer jeden: jak ci odmawiają, to się nie poddawaj. Jak ci odmówią piąty raz, to jest możliwe, że nie uda ci się porozmawiać, ale nawet wtedy spróbuj, na przykład za miesiąc. Ludzie chętniej rozmawiają, gdy widzą, że jesteś przygotowany i coś wiesz na dany temat. Często sami chcą rozmawiać, bo się okazuje, że wcześniej nikt nie próbował do nich dotrzeć. Gdy lata temu pracowałem w krakowskiej „Gazecie Wyborczej”, tworzyliśmy duet z Małgorzatą Wach, która z Lublina przyjechała do hermetycznego Krakowa, nie znała w mieście nikogo. Ale miała patent, dzięki któremu po pół roku dysponowała najlepszymi informatorami w mieście. Wpadała bez zapowiedzi na kawę do sekretariatów różnych ważnych instytucji. Żeby się lepiej rozmawiało, zawsze miała ze sobą coś słodkiego. Pogadała o dzieciach, mężach, psach. Wysłuchała. Gdy za kilka dni znowu się tam pojawiała, pamiętała imię córki i na co ostatnio chorował kundelek pani sekretarki. Możemy się z tego śmiać, ale to działa.
Kiedy najbardziej czułeś się hieną?
Chodzi za mną taka sprawa z materiału sprzed lat. Facet, kompletny alkoholik. Nagrywaliśmy, jak się przewraca po pijaku na ulicy, wypada przez okno z domu. A sam zajmował się niepełnosprawnym umysłowo synem. Po naszym materiale syn trafił do ośrodka opiekuńczego, a ojciec wkrótce zmarł. Pewnie nie z powodu naszego reportażu, tylko stanu, do jakiego się doprowadził. Ale pojechałem potem do ośrodka, gdzie przebywał niepełnosprawny chłopiec. I zacząłem się zastanawiać, czy nie byłby jednak szczęśliwszy z ojcem pijakiem? Czy ta moja interwencja nie narobiła więcej szkody niż pożytku? Do dziś mnie to męczy. Życie jest czasem bardziej złożone niż ośmiominutowy materiał w telewizji. Zresztą w „Uwadze!” nie byłem ulubieńcem przełożonych, często informowałem, że materiału nie będzie, bo sprawa na miejscu wygląda inaczej, niż nam się wydawało z Warszawy. Może kasa mi się przez to nie zgadzała, ale wolałem mieć czyste sumienie.
Jak i gdzie znajdujesz informatorów?
Twitter jest moim uzależnieniem, które zabiera mi czas i zawalam przez niego terminy, ale nie mogę z niego zrezygnować, bo to jest dla mnie fenomenalne narzędzie do kontaktu z ludźmi. Twitter gwarantuje anonimowość i interakcję. W prywatnych wiadomościach dostaję bardzo dużo informacji. Na Twittera przychodzi więcej wiadomości niż na publicznie podawany mail.
Stanisław Stanuch, opisując w „Press” dziennikarskie plemiona na Twitterze, zauważył, że Szymon Jadczak jest tam jednym z najlepiej połączonych z innymi dziennikarzami.
Tamten tekst trochę mnie zdziwił. Wydawało mi się, że kontakty z dziennikarzami z innych redakcji, z lewej czy prawej strony, to coś naturalnego. Dobrze jest być dobrze poinformowanym. Jednak te moje połączenia ostatnio się nieco pogorszyły, dziennikarze coraz mocniej się konfliktują. Nie ukrywam, że ja z niektórymi też już nie jestem w stanie rozmawiać.
Ogłosiłeś odwyk od Twittera, ale długo nie wytrzymałeś.
To uzależnienie, gorsze niż wódka i narkotyki. Widzę po sobie, jak media społecznościowe niszczą nam mózgi, że coraz trudniej się skupić, trudniej napisać dłuższy tekst. Ja już miałem sny, w których nie było żadnej narracji, tylko przesuwający się timeline z Twittera. Była taka aplikacja, która umożliwiała ograniczenie czasu korzystania z danych aplikacji, w tym z Twittera, ale z tego, co kojarzę, zniknęła z Google Play.
Twitter z wódką to bardzo niebezpieczna mieszanka, niejeden i niejedna się o tym przekonali.
Chodzi ci o alkowpisy? W TVN powstał kodeks zachowania się dziennikarzy w mediach społecznościowych. Jest w nim złota zasada, której staram się trzymać: nie pisz niczego, czego byś nie powiedział na antenie. To bardzo dobra rada. Jeżeli byśmy się wszyscy jej trzymali, Twitter byłby o wiele lepszym miejscem.
Współpracujesz z policją i służbami?
Co masz na myśli?
Gdy Cię o coś proszą, pomagasz?
Przy temacie o Finroyal właściwie zmusiłem prokuraturę do zajęcia się sprawą i w związku z tym złożyłem zeznania, ale oczywiście z uwzględnieniem tajemnicy dziennikarskiej. W pewnym momencie stwierdziłem, że muszę im pomóc. W akcie oskarżenia znalazłem opinię biegłego, który za ciężkie pieniądze stworzył analizę działalności piramidy finansowej. Wyszło mu, że w zasadzie to ta firma dobrze działała, może wielkich zysków nie przyniosła, ale jednak jakieś były. Zadzwoniłem do niego i pytam: „Panie biegły, czy pan się czasem nie pomylił? Bo chyba nie zauważył pan, że zniknęło 100 milionów”. Powiedział, że to sprawdzi i przestał odbierać ode mnie telefony. Zgłosiłem się do prokuratury i poinformowałem, że w akcie oskarżenia jest chyba pomyłka. Potem sąd wezwał mnie na przesłuchanie, wyjaśniłem błąd biegłego, wszystko udało się odkręcić. Twórca Finroyal został skazany na 10 lat, a biegły później przyznał się do pomyłki.
Pamiętam naszą dyskusję na Twitterze na temat przekazywania policji i prokuraturze gotowych materiałów dziennikarskich.
Jeżeli prokurator uzna, że nasz materiał jest dowodem, to mam obowiązek go udostępnić. Wolę udostępnić coś, co i tak zostało już wyemitowane, niż mieć sprawę za utrudnianie śledztwa i narazić redakcję na wizytę smutnych panów.
Naprawdę nie obawiasz się tego, że dziennikarze przekazujący policji, służbom, prokuraturze na przykład nagrania wykonane podczas pracy dziennikarskiej będą uważani nie za bezstronnych obserwatorów, ale za konfidentów?
Ale ja przekazuję coś, co prokurator mógł sobie nagrać z telewizora.
To niech sobie nagra, a nie wciąga do współpracy dziennikarzy.
Na drugi raz tak odpowiem. Ale możliwe, że wtedy narażę redakcję na wizytę służb. I dopiero ludzie zaczną się zastanawiać, co się u nas dzieje, że z redakcji ktoś wynosi pudła dokumentów. Rozmawiamy o przekazywaniu już wyemitowanych materiałów. Inna sprawa, gdyby chcieli jakichś tajnych nagrań lub ujawnienia informatorów. Wtedy z chęcią poszedłbym do więzienia. Bo na pewno niczego bym z własnej woli nie ujawnił.
Pamiętasz jeszcze, jak zaczynałeś w krakowskim oddziale „Gazety Wyborczej”?
Zaczynałem od praktyk w „Gazecie Wyborczej”, bo w innych redakcjach nie było już miejsc dla stażystów. Ludzie nie chcieli tam iść, bo bali się naczelnego, którym wtedy był Seweryn Blumsztajn. Zawsze będę powtarzał, że „Gazeta” mnie ukształtowała jako dziennikarza. Redaktorzy mieli dla nas czas. Wieczorem oddawało się tekst – jeden, a nie kilka, tak jak dzisiaj, i redaktor nam tłumaczył: tu trzeba zrobić tak, tu poprawić, tu trochę inaczej. To była prawdziwa nauka dziennikarstwa.
Skąd Ci się wzięło pisanie o hip-hopie?
Dziś to zabrzmi niewiarygodnie, ale wtedy w dziale kulturalnym krakowskiego oddziału „Gazety” pracowało sześć osób na etatach i trzech współpracowników. Każdy miał tam swoją działkę: teatr, plastyka, literatura i tak dalej. Tylko jakoś nikt nie zajmował się muzyką współczesną, która była najpopularniejsza. A ja słuchałem takiej muzyki, w tym hip-hopu, więc zacząłem o niej pisać. Najbardziej jestem dumny z wywiadu z zespołem Firma, w którym zaczynał słynny dziś Popek. Mieli fatalną opinię, ludzie się ich bali, na ich koncerty przychodziła bojówka Cracovii. Na wywiad zabrali mnie w jakieś ustronne miejsce, dokąd jechaliśmy nissanem, który wyglądał, jakby poprzedniej nocy zmienił właściciela. Zespół Firma miał teledysk nakręcony w więzieniu, bo jeden z członków grupy akurat siedział i podczas widzenia przemycili kamerę do zakładu karnego. Krążyła plotka, że siedział za gwałt. Pamiętam, jak zadałem pytanie: „Ale muszę was zapytać, czy Kali siedzi za gwałt?”. Zapadła chwila ciszy, a potem odpowiedź: „Kurwa, jakby siedział za majty, toby z nami nie występował”. Mocno się wtedy spociłem.
Czyli zawsze ciągnęło Cię do bandziorów.
Może trochę tak, ale nie sprowadzajmy hip-hopu do bandziorów.
Nadal jeździsz na festiwale muzyczne, ale takie mniej popularne, jak na przykład Pohoda w słowackim Trenczynie. Co Ci się tam podoba? Picie białego wina z butelki?
W Polsce z festiwali zrobiły się królestwa lansu. Na Open’erze wszyscy są napięci, patrzą, kto się w co ubrał. A na Słowacji ludzie bawią się z wywalonymi brzuchami, na bosaka, w podartych gaciach i koszulkach. Czujesz się, jakbyś pojechał ze znajomymi na działkę, tylko obok grają największe gwiazdy. No i nie ma tych cholernych wydzielonych stref z alkoholem. To polski wynalazek. Na Słowacji możesz iść z piwem i żadni ochroniarze nie będą cię przepędzali do wydzielonych stref.
Kto Ci wpisał do notki na Wikipedii: „Współpracował przy powstaniu tekstu o seksaferze w Samoobronie”?
Bo współpracował.
Z tego co wiem, to Marcin Kącki, autor tekstu w „Gazecie Wyborczej” „Praca za seks w Samoobronie” z 2006 roku, poprosił Cię tylko, żebyś dostarczył komuś dokumenty i na tym Twoja współpraca przy tym artykule się zakończyła.
Część dziewczyn, których dotyczyła seksafera w Samoobronie, pochodziła z Małopolski. Trafiłem do nich, ale okazało się, że Marcin też z nimi rozmawiał. Pod tym tekstem jestem podpisany jako współautor.
Ale to był jeden z ostatnich tekstów, który napisałeś do „Gazety Wyborczej”. Co Ci się tam nie podobało, że odszedłeś?
Po tekście o seksaferze program „Uwaga!” TVN postanowił ciągnąć ten temat, między innymi wątek dziewczyn z Małopolski. Ania Barańska i Wojtek Borkowski zaproponowali mi współpracę przy materiale do „Uwagi!”. Wtedy zobaczyłem różnicę w mocy rażenia między gazetą a telewizją. W krakowskiej „Gazecie Wyborczej” opisywałem wątek działacza Franciszka Irzyka, który nakłaniał pokrzywdzone kobiety do składania fałszywych zeznań. Pisałem o tym, ale większej reakcji nie było. Gdy pokazała to „Uwaga!”, w nocy do działacza Samoobrony przyjechał policyjny pluton prewencji i przeczesał mu całą posesję, a on sam zaraz został zatrzymany.
To co Cię skłoniło w 2010 roku, żeby z „Uwagi!” TVN przenieść się do programu śledczego „Celownik” w TVP 1?
Dyrektorem Jedynki był Witold Gadowski, który obiecał mi złote góry i wizję fantastycznego programu. Skusiłem się i wytrzymałem tam pół roku. Są jednak dwa pozytywy tej historii. Po pierwsze, przeniosłem się do Warszawy i już tu zostałem. Po drugie, gdyby jeszcze kiedyś kusiło mnie, żeby się przenieść do TVP, to już wiem, że tam się nie da robić dobrego dziennikarstwa. 80 procent czasu zajmują sprawy, nazwijmy to oględnie, administracyjno-organizacyjne, a 20 procent zostaje na dziennikarstwo. W TVP najwięcej energii musiałem poświęcić na to, żebym w ogóle mógł cokolwiek zrobić.
A jak udało Ci się wrócić do „Uwagi!”?
Gdy stamtąd odchodziłem, nie spaliłem za sobą mostów. Pamiętam, że na pożegnanie kupiłem szefowej wielki bukiet kwiatów. Nie popełniłem żadnego grzechu śmiertelnego i dlatego mogłem wrócić. Poza tym, gdy odchodziłem, miałem wrażenie, że wszyscy wiedzieli, że i tak wrócę.
Trochę się zdziwiłem, gdy w 2016 roku dowiedziałem się, że zostajesz producentem programu „Turbo kamera”. To była zsyłka do TVN Turbo?
Raczej awans, bo zostałem producentem. To było ciekawe doświadczenie, musiałem stworzyć zespół i zorganizować jego pracę. Przejąłem program, z którego szefowie nie byli zbyt zadowoleni. Postawiliśmy go na nogi i był jednym z lepiej oglądanych programów w TVN Turbo. Było ciekawie, bo średnia wieku ludzi, z którymi pracowałem, to jakieś dwadzieścia parę lat. Udało się kilka rzeczy, na przykład za pomocą prowokacji dziennikarskiej złapaliśmy złodzieja quadów, którego policja od dawna nie mogła dorwać. Wielu ludziom pomogliśmy w sporach z nieuczciwymi handlarzami, w pewnym momencie byliśmy postrachem tej branży.
Ciekawie się zapowiadało, ale zbyt długo nie trwało.
Zrobiliśmy pięć czy sześć sezonów „Turbo kamery”. Mnie po dwóch, trzech latach pracy w jednym miejscu zaczyna nosić. No i tak przeskoczyłem do „Superwizjera”.
Ale etatu nie dostałeś i nie masz go do tej pory.
No, nie mam. Zamieniłem też „Superwizjer” na redakcję portalu Tvn24.pl. Ta praca przy Wiśle Kraków przeorała mi głowę. Przypłaciłem to załamaniem, nie było ze mną dobrze.
Uważałeś, że do tej pory robiłeś coś bezsensownego?
Nie, ale w pewnym momencie nie byłem w stanie wyjść z tego tematu Wisły. Doszedłem do tego, że siedziałem w domu i gapiłem się w ścianę.
Depresja?
Nie wiem, czy to była depresja. Na pewno coś mi się stało w głowę.
Wypalenie?
Może wypalenie. Po prostu taki stan, że nawet czasem coś ci się chce, ale zapału wystarcza tylko na wyjście z psem. Myślałem, że rzucę się w nowy temat i problemy miną. Zabrałem się za coś, ale nie wyszło, i już się kompletnie posypałem. Chodziłem do Jarka Jabrzyka, szefa „Superwizjera”, i mu trułem, że najchętniej bym się zwolnił. Odpowiadał, żebym się nie poddawał. Ale jestem tak źle zorganizowany, że muszę pracować w redakcji, mieć biurko i kogoś nad sobą, kto mi pomoże przestrzegać terminów. W gronie kilku osób uznaliśmy, że portal będzie najlepszym miejscem. Przeszedłem do Tvn24.pl, zespół fajnie mnie przyjął, przestałem patrzeć w ścianę, wszystko zaczęło się układać, kończę książkę. Pomogli mi szefowie i moja dziewczyna.
Twoja dziewczyna odeszła z mediów publicznych, bo odmówiła wyemitowania w TVP Info dwóch materiałów z „Wiadomości” – Pobudzina o demonstracji KOD i Bugały o zachowaniu służb mundurowych w czasie rządów PO – PSL?
Zawsze była obiektywna i rzetelna, więc nie mogła się zgodzić na puszczenie tak skrajnie propagandowych materiałów. Wolała zachować twarz niż pracę. Jestem z niej bardzo dumny.
Potem Twoja dziewczyna przez chwilę pracowała w telewizji WP, ale tam szybko usunęli informacje z ramówki, więc wielu dziennikarzy straciło pracę. Wolała zostać fryzjerką niż poszukać pracy w innych mediach?
Jest szczęśliwa, że podjęła taką decyzję. Przestał ją boleć brzuch od stresu, w końcu zaczęła dobrze sypiać i robi piękne blondy.
Wyczuwam, że Ty też się zastanawiasz, czy nie rzucić dziennikarstwa.
Nie, ja swój kryzys sprzed roku mam już za sobą.
Szymon Jadczak urodził się w 1980 roku, pochodzi z Radomia. Studiował etnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 2005 roku rozpoczął staż w krakowskim oddziale „Gazety Wyborczej”, a potem był tam etatowym dziennikarzem do 2008 roku. Następnie przeszedł do programu „Uwaga!” w TVN. W 2010 roku rozpoczął pracę w TVP 1 jako dziennikarz programu „Celownik”. Po pół roku wrócił do TVN jako reporter śledczy. W 2016 roku został producentem programu „Turbo kamera” w TVN Turbo. Od 2017 roku był reporterem programu „Superwizjer” TVN i TVN 24. Od stycznia 2019 roku pracuje w serwisie Tvn24.pl. Laureat nagrody Grand Press – raz w kategorii Dziennikarstwo śledcze, a w 2009 roku wraz z Maciejem Kucielem w kategorii News. Zdobył tytuł Dziennikarza Małopolski, jest też laureatem Konkursu im. Władysława Grabskiego, Camera Obscura, Festiwalu Sztuki Faktu i World Media Festival w Hamburgu.