Po trzech latach straszenia repolonizacją, a potem demonopolizacją mediów Prawu i Sprawiedliwości udało się niewiele. Naciskami albo pieniędzmi skłoniło jeden duży portal i jedną dużą telewizję, by ich dziennikarze lepiej od pozostałych dostrzegali zalety nowej władzy i wady tego, co działo się przez „osiem ostatnich lat”.
A plany były dużo większe. Polskie media, podobnie jak te na Węgrzech, miały wspierać dobrą zmianę, a przynajmniej nie rzucać jej kłód pod nogi. Orbán poradził sobie z tym problemem doskonale. Jak twierdzą węgierscy dziennikarze, wielokrotnie alarmowali Unię Europejską, że w sprawie mediów trzeba go zatrzymać, bo zaraza może się roznieść po całym kontynencie. „To wasza wewnętrzna sprawa, my nie mamy instrumentów” – odpowiadali im unijni urzędnicy. Orbán zrobił więc, co chciał: połączył 500 mediów w jeden państwowy koncern, jak za komuny. Węgrzy mogą sobie teraz prawdę czytać na kilku portalikach, ale nawet nie chce im się jej szukać. A węgierscy orbanowscy dziennikarze „nie widzą nic wstydliwego w tym, że są propagandystami”. Bo jak twierdzą, „praca dziennikarska jest pracą polityczną: każdy żurnalista reprezentuje interesy i ideologię właściciela. Nawet są z tego dumni! Bo »pracują dla narodu i kraju«” – mówi nam w świetnym wywiadzie Attila Bátorfy, dziennikarz Átlátszó.hu.
Nie mając nic lepszego do roboty, nasza władza zabrała się więc za administracyjne nękanie dziennikarzy. ABW i policja wchodziły do domów dziennikarzy lub zapraszały na komisariat, by przesłuchać jako podejrzanych w sprawach, w których nie powinni być nawet świadkami.
Kuriozum roku stało się zaś zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, które prezes rzeszowskiego radia publicznego złożył do prokuratury na własną dziennikarkę, bo wpuściła na antenę niepoprawnego politycznie słuchacza.
W dodatku w chwili, gdy piszę te słowa, nie wiadomo, jak zakończy się transakcja, która może najszybciej nas przybliżyć do budapeszteńskich standardów w mediach. Podobno jeden z dużych państwowych banków przyrzekł, że mała, ale za to należąca do senatora PiS oraz Jacka Karnowskiego firemka medialna ma szansę dostać ogromny kredyt, by mogła przejąć Radio Zet, drugą stację w Polsce.
Nie wierzę w to. Twórca Zetki, niezależny dziennikarz, korespondent „Le Monde”
Andrzej Woyciechowski nigdy by się nie zgodził, by jego radio służyło jakiejkolwiek partii politycznej
i szybciej w tej sytuacji wyłączyłby nadajniki. Nie wierzę, że władza zdecyduje się na taki gwałt na mediach.
Dlatego powtórzę życzenia Mariusza Gierszewskiego z Radia Zet: „Aby media publiczne były zawsze publicznymi, a media prywatne pozostały prywatnymi”. Ale jeśli tak się nie stanie, a my solidarnie nie zaprotestujemy – niech nas nazywają jak tych na Węgrzech. Nie dziennikarzami, tylko aktorami politycznymi.