Wiele z tych opinii zamknąć można w konstatacji, jaką w swym liście zawarł Aleksander Rowiński, współpracownik Szewczyka z „Przemian” (pismo to krótko ukazywało się po gomułkowskiej odwilży w 1956 roku, naczelnym był Szewczyk). W formie apelu do wojewody śląskiego Rowiński ujął to tak: „W okresie chwiejącego się już Peerelu, propaganda ułożyła taki slogan: »Reforma – tak, wypaczenia – nie«. Całym sercem jestem za odkomuszaniem.
Przy słusznej (…) idei odkomuszania ulic i placów, śni mi się – wspominając Wilhelma Szewczyka – tamta zasada. A więc: »odkomuszanie – tak, wypaczenia – nie«”. Rowiński dodał też smutno: „Niestety, taka myśl również błąka mi się za uszami, że pospieszna decyzja Pana Wojewody o wymazaniu z ulicznego szyldu popularnego działacza, pisarza, śląskiego patrioty, miała ukryty cel: podzielić”.
W opinii wielu: 1. wylano dziecko z kąpielą; 2. zapomniano, że diabeł tkwi w szczegółach, 3. w ocenach postaw ludzi w tamtym czasie dziś już trudno oddzielić ziarno od plew.
Ten trzeci wniosek wywołany został przez dobry, sugestywny komentarz red. Teresy Semik sprzed kilku tygodni. A w nim tak o Szewczyku: „Mógł się poddać, pójść do kopalni, jak wielu Ślązaków, ale on chciał pisać, naprawiać świat i kreować kulturę. Żył w dwóch równoległych światach, jak niemal każdy intelektualista – inaczej się nie dało. Kto tego nie rozumie, nic nie wie o PRL-u, wymagającym działań pokrętnych i aluzyjnych”.
Idealnie w tę refleksję wpisała się lektura, która nie daje mi spokoju od tygodnia. „Zgiełk czasu” Juliana Barnesa to właściwie jeden wielki esej o władzy, która zabija wolność. To przepiękna, choć niekiedy straszna, opowieść o Dmitriju Szostakowiczu, wybitnym kompozytorze, który w Związku Radzieckim Stalina, a potem też Chruszczowa, próbował układać się z władzą. Przegrał sromotnie – dziś można to ocenić. Wstąpił do partii, legitymizował jej działania, zaparł się wielkich przyjaciół, w tym Strawińskiego, potępił Sołżenicyna. I tu właśnie wkracza Barnes – z refleksją o ludzkich słabościach, strachu, wiecznym zdziwieniu podłościami, artystycznym nierozumieniu świata polityki. „Nie bał się już, że zostanie zabity. Wiedział, że pozwolą mu żyć (…) Ale (…) to było gorsze. Bo żywych zawsze da się jeszcze upodlić. Czego nie można zrobić zmarłym” – pisze Barnes o Szostakowiczu.
„Zgodnie z zaleceniami uczestniczył w zebraniach partyjnych. W czasie niekończących się przemów pozwalał świadomości błądzić, klaskał, kiedy inni klaskali. Pewnego razu przyjaciel spytał go, czemu nagrodził oklaskami przemówienie, w którym Chriennikow brutalnie go zaatakował. Przyjaciel myślał, że to z jego strony gest ironiczny albo może akt samoponiżenia. Lecz prawda była taka, że nie słuchał” – oto i cały Szostakowicz.
Oto nieoczywista prawda o postawach ludzi wobec opresyjnej władzy, czy w PRL-u, czy pod Chruszczowem, czy wobec każdego innego reżimu. Wciąż szukamy sposobów na ominięcie władzy – niczym życiowej przeszkody, jakich wiele musimy pokonać. Niekiedy się potykamy i robimy błędy. Ocena tych błędów z perspektywy lat jest niezwykle trudna. Cała ta debata dziś w Katowicach to właściwie odprysk wielkich „wojen szostakowiczowskich”. Wielkich pytań o prawo do ocen moralnych, kiedy tak naprawdę niewiele wie się o faktach, a prawie niczego o intencjach.