Współpracowniczka „Dużego Formatu”: reporterzy wyzyskiwani przez redakcje, z honorariów trudno się utrzymać

Ewa Kaleta

Ewa Kaleta, autorka reportaży współpracująca m.in. z „Dużym Formatem”, skrytykowała niekorzystne dla reporterów warunki współpracy z redakcjami, zwłaszcza niskie stawki i niejasne zasady ich ustalania. – Wykonujesz pracę, ale nie masz środków, żeby się utrzymać. Unikanie tematu, że pracownicy intelektualni bywają wyzyskiwani, to wielkie tchórzostwo – stwierdziła.

Kaleta swoje niezadowolenia sytuacją zawodową autorów reportaży wyraziła w połowie grudnia ub.r. we wpisie na Facebooku. – Napisałam w życiu kilka reportaży o wyzysku pracowniczym. O sprzątaczkach o paniach obierających cebulę o pracy w gastronomii. Czytałam wiele tekstów o różnych zawodach, w których ludzie oddają całe swoje serce a nie mają za co żyć. Dziś mogłabym napisać tekst wcieleniowy o nas, o reporterach – stwierdziła.

– Kiedy napiszę reportaż nie wiem ile mi za niego zapłacą i często nawet kiedy dokładnie-żyję w poczuciu, że na moje miejsce jest kilkanaście osób, i jestem wymienialna jak suwak w spodniach. Mogę dostać za tekst 2 tys. zł-czyli super, ale może być też równie dobrze 500 zł i 200zł. Mogę się umawiać na stawkę minimalną ale nikt tego nie przestrzega. Za każdym razem kiedy dostaje rachunek z różnych redakcji, boje się go otworzyć bo zastanawiam się czy mi starczy na opłatę mieszkania, telefonu, jedzenia. Czy uzbieram na przeżycie miesiąca – opisała.

Jej zdaniem autorzy reportaży funkcjonujący jako freelancerzy nie narzekają głośno na obecną sytuację, żeby nie zniechęcać do siebie redakcji. – Wszyscy siedzimy cicho, bo boimy się, że nikt nie kupi naszych tekstów. Boimy się, że będzie jeszcze gorzej. Staramy się doceniać to co mamy i robić swoje, uprawiać ten piękny zawód, bo przecież nikt nie wybierał tej pracy dla pieniędzy. Nic nie daje mi w życiu takiej satysfakcji i poczucia sensu co bycie reporterką. My wszyscy na wspólnych kawach mówimy między sobą, że nie mamy za co żyć, nie wiemy co dalej – podkreśliła.

– Budzę się rano i nie mam już pomysłów na to co mogłabym napisać do jednej, drugiej czy trzeciej redakcji bo nie mam pewności, że mi się zwróci za bilet na pociąg. Nawet tym, którzy mnie cenią i płacą godnie, od których dostaję w jednej z redakcji czułe uściski kiedy tylko przychodzę- im też, nie mam nic do zaoferowania. Bo jestem pusta – zaznaczyła Kaleta.

Ewa Kaleta pracuje jako freelancerka, najczęściej współpracuje z „Dużym Formatem”, dodatkiem do „Gazety Wyborczej”. Jej artykuły ukazywały się również w „Polityce”, „Zwierciadle”, „Tygodniku Powszechnym”, „Przekroju” i Wirtualnej Polsce. Zajmuje się głównie tematyką społeczną i prawami pracowników, napisała reportaże wcieleniowe.

Swoje przemyślenia z wpisu facebokoowego Kaleta rozwinęła w wywiadzie zamieszczonym właśnie w serwisie Dwutygodnik.com. Zaznaczyła, że krytykuje nie tylko mocno malejące wynagrodzenia dla autorów, lecz również niejasne zasady ustalania stawek. – W tym wszystkim nie chodzi o kilkaset złotych więcej, ale o szacunek. Żeby ktoś w redakcji powiedział, że zapłacą ci wcześniej, bo tekst leży, że dostaniesz wycenę przed pracą, że będziesz mógł przyjść na kolegium. To coś, czego brakuje mi najbardziej. To atakuje moje ego. Nie chodzi o to, że chcemy więcej. Przeciwnie, to my chcemy dawać więcej od siebie – powiedziała.

Jej zdaniem wycenianie tekstów nie jest oparte na stałych zasadach. – Mam poczucie, że rządzi chaos, a to, jaką stawkę dostaniesz, zależy od przypadku. Zaczęliśmy otwarcie rozmawiać o naszych zarobkach i próbujemy wspólnie dojść do tego, dlaczego ktoś dostaje dużo, a ktoś mało. Prześledzić ścieżki, zrozumieć, o co tu chodzi. Okazuje się, że nie ma żadnego planu. Najpierw ja dostawałam za tekst 900 złotych, a moja koleżanka 400. Potem ona zaczęła dostawać 700, a ja 300 – opisała.

Kaleta dodała, że skoro redakcje nie zwracają kosztów wyjazdów i płacą coraz mniej za teksty, reporterzy nie mogą już wyjeżdżać daleko, żeby porozmawiać z bohaterami artykułów. – W jednej z redakcji w ostatnim czasie stawki spadły z 900 zł do 200 zł. Zaczęłam wymyślać tematy, które nie będą kosztować. Zaczęłam robić teksty przez telefon. Szukałam bohaterów w Warszawie, bo przecież nie pojadę nigdzie za 200 zł. Pisałam nie więcej niż kilka godzin – stwierdziła. Ujawniła, że jej miesięczne zarobki z tekstów w najlepszym okresie wynosiły 3,5-4 tys. zł, natomiast w ub.r. zmalały poniżej 2 tys. zł.

Autorom reportaży bardzo rzadko proponowane jest zatrudnienie na etacie, nawet jeśli na stałe współpracują z którąś redakcją. Ewa Kaleta zgodziła się z sugestią, że takie warunki współpracy noszą znamiona wyzysku. – Wykonujesz pracę, ale nie masz środków, żeby się utrzymać. Unikanie tematu, że pracownicy intelektualni bywają wyzyskiwani, to wielkie tchórzostwo – oceniła.

W tej sytuacji reporterzy są w podobnej sytuacji jak bohaterowie ich tekstów o najmniej zarabiających grupach zawodowych. – W pewnym momencie zorientowałam się, że zarabiam niewiele więcej niż niektórzy moi bohaterowie. To godzi w godność. Poczułam się wyruchana do cna. Nie przestanę pisać o wyzysku pracowniczym, który dotyczy innych ludzi. Ale nie przestanę też mówić o wyzysku, który dotyczy też mojego środowiska – zadeklarowała Kaleta.

Zaznaczyła, że dużo trudniejsza sytuacja rynkowa nie zniechęca jej do pracy reporterskiej. Szansą na poprawę może być zrzeszanie się autorów w grupy. – Niedługo mamy nasze pierwsze spotkanie. Są wśród nas osoby, które mają doświadczenie w tego typu sprawach. Spróbujemy sobie pomóc. Jestem przekonana, że to możliwe – stwierdziła. – Nie boję się, że moje mówienie o tym spowoduje, że redakcje przestaną zamawiać moje teksty. Niby dlaczego? Jest inaczej. Wiesz, że niedawno pierwszy raz ktoś zaproponował mi wycenę przed publikacją? – dodała.

„Gazeta Wyborcza” jedynym dziennikiem z dodatkiem reportażowym

Niższe honoraria dla autorów i zwolnienia w wielu redakcja są związane z trwającym od prawie 10 lat kryzysem na rynku prasowym: wydatki reklamowe malały średnio o 10-15 proc. rok do roku, w przypadku wielu tytułów mocno zmalała też sprzedaż.

„Gazeta Wyborcza” jest ostatnim dziennikiem wydającym osobny dodatek reportażowy (weekendowe wydania „Rzeczpospolitej” i „Dziennika Gazety Prawnej” mają charakter magazynowy, tak samo jak „Gazeta Świąteczna” w „Gazecie Wyborczej”). W październiku 2016 roku „Duży Format” został przeniesiony z czwartków na poniedziałki, jednocześnie podniesiono cenę egzemplarzową „Gazety Wyborczej” (kolejną podwyżkę wprowadzono z początkiem br.). W listopadzie ub.r. średnia sprzedaż ogółem „GW” wynosiła 103 316 egz., po spadku o 20,4 proc. w skali roku (we wcześniejszych miesiącach dziennik notował podobne spadki). Natomiast liczba użytkowników płatnego dostępu do serwisów internetowych „GW” w październiku ub.r. przekroczyła 110 tys.

Na przełomie 2016 i 2017 roku Agora przeprowadziła zwolnienia grupowe (obejmujące głównie zespół „Gazety Wyborczej”), w ramach których rozstała się ze 176 pracownikami etatowymi (niektórzy z nich współpracują dalej z firmą na podstawie umów cywilno-prawnych). Jesienią ub.r. Jerzy Bogdan Wójcik, dyrektor wydawniczy „Gazety Wyborczej”, poinformował że jej zespół tworzą łącznie 804 osoby.

W ostatnich latach niektórzy reporterzy piszą książki faktograficzne: długie reportaże i wywiady-rzeki (z publikowania takich tytułów znane są m.in. Wydawnictwo Czerwone i Czarne oraz Wydawnictwo Czarne). Ukazują się też zbiory reportaży zamieszczonych wcześniej w prasie (zbiory tekstów swoich autorów publikuje Wydawnictwo Agora).

Na pogarszające się warunki pracy narzekali też inni reporterzy

Wiosną 2013 roku Wojciech Staszewski, przez wiele lat reporter „Gazety Wyborczej” (niedawno wrócił do Agory, przechodząc z „Twojego Stylu” do „Wysokich Obcasów Praca”) w szeroko komentowanym wpisie blogowym skrytykował niskie zarobki dziennikarzy prasowych. – Powiem tylko, że zarabiam w gazecie nominalnie na oko jakieś 50-70 proc. tego co 10 lat temu. Realne zarobki wynoszą więc zapewne jakieś 30-40 proc. tych sprzed 10 lat – stwierdził. Zaznaczył, że sam jest w komfortowej sytuacji, bo razem z żoną prowadzi szkółkę dla biegaczy.

O tym, że redakcje prasowe są obecnie dużo mniejsze, a zarobki dziennikarzy znacznie niższe niż kiedyś mówili, też inni dziennikarze i menedżerowie mediów. O kulisach pracy freelancera szerzej opowiedziała natomiast Dominika Węcławek (była związana m.in. z „Życiem Warszawy”, „Przekrojem” i „Machiną”) w wydanej jesienią ub.r. książce „Zawód. Opowieść o pracy w Polsce. To o nas” Kamila Fejfera.

– Jak się żyje w superelastycznym świecie? – Bardzo stresująco. Tak naprawdę większość pieniędzy, które zarabiasz, to pieniądze wirtualne. Wiem, że niebawem będę mieć 6 tysięcy złotych, bo już tyle zarobiłam, za tyle napisałam tekstów, tyle natrzaskałam rzeczy. Ale aktualnie mam do dyspozycji złotych 15 na nadchodzący tydzień – zacytował ją autor. – Mówi, że niepłacenie za pracę to ryzyko wpisane w pracę dziennikarza freelancera. Z doświadczenia jej i jej znajomych wynika, że tekst należy oddać w terminie, nie zawala się deadline’ów, bo to jest bardzo źle widziane, można stracić zaufanie zleceniodawcy, które jest w branży bardzo ważne. – Ale kiedy trzeba zapłacić, to się trochę rozmywa, rozlewa – mówi. – Deadline obowiązuje zleceniobiorcę, ale nie zleceniodawcę. Normalna akcja przy klarownej relacji władzy, w której freelancer jest słabszą stroną – czytamy w książce.

Kamil Fejfer przytoczył też krótkie opinie znajomych Dominiki Węcławek o kondycji dziennikarstwa. – „Ja ciągle piszę do gazet, staram się więc, ciągle opłaca się bardziej niż na kasie w biedrze”. „Piszę do gazet i internetu. Widzę, że ludzie generalnie nie odróżniają dobrego tekstu od napisanego na kolanie. Więc wysiłek włożony w rzetelną pracę przestał się opłacać. Niedawno miałam ciekawą dyskusję z osobą zamawiającą kontent dla millenialsów. Powiedziała, że zamawia u ludzi około czterdziestki, bo ci. młodsi nie potrafią dać oryginalnych, dobrze napisanych tekstów. Wiedzą, co chcą czytać, i mają wymagania, ale sami nie dostarczają dobrych treści. Poza tym prestiż zawodu nie istnieje” – zacytował autor „Zawód. Opowieść o pracy w Polsce. To o nas”.

Podobną ocenę wyraził dziennikarz „Polityki” Rafał Woś w książce „To nie jest kraj dla pracowników”. Jego zdaniem media tradycyjne na czele z prasą mocno zbiedniały, ponieważ upowszechnił się internet, a wydawcom nie udało się na szerszą skalę przekonać użytkowników za płacenie w sieci za treści.

Skutki? – Nawet w najważniejszych polskich redakcjach pojawiła się nieznana wcześniej presja na cięcie kosztów i wykazywanie korporacyjnej wierchuszce zadowalających wyników. Skutkiem było pojawienie się tam prekariatu: wymuszonego samozatrudnienia, plagi umów cywilnoprawnych i dominującego przekonania, że „dobrze to już było” – opisał Woś, przytaczając ocenę Jacka Rakowieckiego (w przeszłości m.in. redaktora naczelnego „Przekroju”, „Vivy” i „Filmu” oraz menedżera w Agorze i Wydawnictwie Bauer), że przez ostatnie 10 lat poziom zatrudnienia w redakcjach prasowych zmalał o ok. 70 proc.

Według Wosia w mediach tradycyjnych są obecnie dwie grupy dziennikarzy: znani publicyści pracujący na swoją markę i anonimowi twórcy treści. Ci, którzy narzekali ostatnio na pogarszające się warunki pracy, przy okazji ujawnili inne negatywne zjawiska. – Takie jak fatalny poziom relacji podwładny-przełożony oraz obraz przerażająco niskiej kultury organizacyjnej, ukrywane dotąd dzięki względnie stabilnym warunkom zatrudnienia w pierwszym okresie transformacji, zgodnie z zasadą, że jak pracownik dostaje dobre pieniądze, to niech wykonuje polecenia i nie dyskutuje – stwierdził Woś.

Jego zdaniem sytuację pogarsza to, że środowisko dziennikarskie jest mocno podzielone. W efekcie zwolnienia w niektórych redakcjach, także te nieuzasadnione lub budzące inne wątpliwości, nie tylko nie oburzają, ale nieraz cieszą konkurentów.