Charlie Beckett, ekspert rynku medialnego twierdzi, że zjawisko fake news może spowodować wzrost zainteresowania sprawdzonymi treściami i powrót do łask rzetelnej sztuki dziennikarskiej. Polscy wydawcy i dziennikarze są podzieleni w ocenie szans na zwycięstwo zawodowego dziennikarstwa nad fake news. W rozmowie z Wirtualnemedia.pl jedni są umiarkowanymi optymistami, a dla innych teza Becketta jest „intelektualnie atrakcyjna, ale nieprawdziwa”.
Swoje poglądy Charlie Beckett, profesor dziennikarstwa w London School of Economics and Political Science, przedstawił we wpisie na stronie Polis, think-tanku którego jest dyrektorem.
W swoim tekście Beckett przyznaje, że fake news to rosnący problem, który jest napędzany przez upowszechnienie się mediów społecznościowych i przypomina, że dezinformacja ma dzisiaj kilka różnych postaci. Wśród nich są teksty, w których tytuł i lead nie korespondują z rzeczywistą treścią artykułu czy też prawdziwe informacje przedstawione w fałszywym kontekście. Innym najbardziej oczywistym rodzajem fake news są treści od początku do końca nieprawdziwe i z premedytacją sfabrykowane.
Beckett zaznacza, że w zjawisku dezinformacji większą rolę od faktów odgrywają emocje. Jednak, choć w dziedzinie informacji prawda może mieć różne odcienie, to fakty pozostają jedyne i niezmienne.
Dalej Beckett prezentuje tezę, że paradoksalnie fake news są najlepszą rzeczą jaka mogła przytrafić się dziennikarstwu od dziesięcioleci.
Według dyrektora Polis zalew internetu przez nieprawdziwe doniesienia daje szansę na wypromowanie zawodowego rzetelnego dziennikarstwa i przekonanie odbiorców jak istotne znaczenie ma ono dla odbioru świata we właściwym kształcie nie zniekształconym przez fake news.
Jakość będzie w cenie, dziennikarstwo obywatelskie nie zastąpi zawodowego
W rozmowach z serwisem Wirtualnemedia.pl większość wydawców i dziennikarzy podziela (w większym lub mniejszym stopniu) poglądy Becketta. Wśród nich jest Monika Lech, dyrektor wydawnicza i programowa Wyborcza.pl.
– Moim zdaniem rozpowszechnianie się tzw. fake newsów nie tyle wpłynie na jakościową poprawę dziennikarstwa, ale na poprawę sytuacji jakościowego dziennikarstwa. A to znacząca różnica – ocenia Monika Lech. – Zawsze byli lepsi i gorsi dziennikarze, lepsze i gorsze materiały. Zawsze były także tzw. fake newsy, tylko kiedyś nazywaliśmy je kłamstwami, plotkami, oszczerstwami lub po prostu głupotami. Dzisiaj – z powodu panoszenia się najróżniejszego rodzaju fałszywych informacji, półprawd i propagandy – nobilitowaliśmy to zjawisko, zapewne mimo woli, nazywając je fake news. Brzmi to nowocześnie, podobnie jak „postprawda”, choć mniej ironicznie niż „fakty alternatywne”. Ale tak naprawdę, pod wszystkimi tymi pojęciami kryją się od dawna znane mechanizmy – plotka i kłamstwo.
Według szefowej Wyborcza.pl to, co się z pewnością zmieniło to sposób, w jaki ludzie docierają do treści, a w szczególności – sposób działania platform dystrybucji treści.
– Do rozpowszechniania treści media wykorzystują to, co daje im technologia: narzędzia big data, platformy społecznościowe, komunikatory, boty oraz rosnącą liczbę urządzeń mobilnych. Wszystko to znacznie ułatwia obieg nieprawdziwych informacji – podkreśla Lech.
– W związku z tym odbiorcy coraz częściej poszukują wiadomości, opinii i komentarzy w zaufanych i wiarygodnych źródłach. Szukają jakościowych treści oraz pomocy uczciwych i inteligentnych pośredników, aby móc odróżnić fakty od mitów. Ogrom szybko rozprzestrzeniających się, nieprawdziwych informacji podkreśla ponownie rolę rzetelnego dziennikarstwa i znaczenie mediów oferujących standardy i treści wysokiej jakości. Widać to już na zachodzie, gdzie najlepsze tytuły – w wydaniach drukowanych i online – cieszą się coraz większą popularnością i szacunkiem, a grono ich odbiorców rośnie. To znak, że w dzisiejszych czasach jakość naprawdę się liczy. I będzie liczyć się coraz bardziej – przewiduje dyrektor Wyborcza.pl.
Ewa Wanat, dziennikarka, w przeszłości m.in. redaktor naczelna stacji TOK FM i RDC, w rozmowie z nami także skłania się ku tezom Becketta, przy okazji jednak podkreśla w kontekście fake news różnice pomiędzy dziennikarstwem zawodowym a obywatelskim.
– W dużej mierze zgadzam się z tezami Charlie Becketta – wraz z rozpowszechnieniem się internetu i mediów społecznościowych wszyscy zaczęli wieszczyć zmierzch tradycyjnego dziennikarstwa – przypomina Ewa Wanat. – Zawsze uważałam, i mówiłam o tym w różnych miejscach, że tzw. dziennikarstwo obywatelskie nie zastąpi dziennikarstwa zawodowego. Choćby dlatego, że za dziennikarzem stoją jeszcze redaktorzy i redakcje, które weryfikują jego pracę i pomagają przesiać prawdę od fałszu, ważne od nieważnego – mówię tu o poważnych redakcjach i poważnym dziennikarstwie. Przynajmniej jeszcze 20 lat temu tak było. A tzw. dziennikarze społeczni nie mają takiego zaplecza. Poza tym, żeby zrobić porządny research potrzeba pieniędzy.
Wanat podkreśla, że poprzez rozwój internetu i m.in. tak zwanego dziennikarstwa obywatelskiego media tradycyjne zaczęły tracić wpływy, zaczęły oszczędzać i przycinać koszty.
– I jakość dziennikarstwa zawodowego zaczęła spadać – ocenia nasza rozmówczyni. – Gorszy pieniądz wyparł lepszy pieniądz. I wyglądało to na błędne koło dopóki nie okazało się, jak to tzw. dziennikarstwo obywatelskie może zmieniać świat posługując się kłamstwem i manipulacją. Oczywiście, wśród dziennikarzy obywatelskich jest wielu sensownych ludzi, którzy robią ważne i dobre rzeczy. Ale największym problemem jest brak mechanizmów kontrolnych i weryfikujących. W tę lukę wdarli się propagandyści fabrykujący fake news. A odbiorcy nie potrafią sami ich weryfikować ponieważ nie wiedzą, jak to się robi.
Wanat zaznacza, że media tradycyjne zawsze strzegły swojej kuchni. Teraz zaś powinny zacząć edukować odbiorców i pokazać kulisy pracy dziennikarskiej.
– Jak się robi porządny reportaż, ile to wymaga pracy i jakiej. Jak długo, z ilu stron i jakie informacje powinno się zbierać do minutowego newsa – wymienia dziennikarka. – Jak się robi research do wywiadu z kimś, kto odsłania przed nami jakieś sensacyjne oblicze rzeczywistości, a nie jest łatwy do zweryfikowania, bo nie jest np. osobą publiczną, politykiem, naukowcem etc. „Tygodnik Powszechny” wydrukował mój reportaż, w którym właśnie taki fake newsowy wywiad zweryfikowałam. To był wywiad Magdaleny Rigamonti pt. „Był raj jest śmietnisko. Jak naprawdę wyglądają Niemcy zasiedlane przez uchodźców” wydrukowany w „DGP”. Bohaterki wywiadu nikt nie zweryfikował, a naplotła bzdur. I poważna gazeta, zresztą naprawdę niezła, z groźną miną to wydrukowała. A wystarczyło zajrzeć do internetu, posprawdzać dane, które ta pani podawała, zadzwonić do kilku miejsc w miejscowości, o której opowiada. Nawet nie trzeba by tam jechać. Po takim dniu researchu byłoby wiadomo, że ten wywiad to typowy fake i należy go po prostu wyrzucić do kosza. Myślę, że Charlie Beckett ma rację. Fake newsy mają rzeczywiście szansę uratować dziennikarstwo. Oby. Tylko jeszcze to się komuś musi opłacać. Właścicielom mediów musi się zacząć opłacać ratować wiarygodne, profesjonalne i etyczne dziennikarstwo. Bo inaczej nawet fake newsy nie pomogą – przewiduje Wanat.
Przyjdzie zwątpienie w media społecznościowe, nauka odróżniania fake news w szkołach?
Marek Tejchman, zastępca redaktora naczelnego „Dziennika Gazety Prawnej”, w zjawisku fake news widzi pewne szanse dla rzetelnych mediów, dostrzega jednak wiążące się z tym trudności.
– Tak, fake news są w pewnym sensie szansą dla mediów tradycyjnych – pozwalają im zaprezentować się jako dostarczyciele wartościowych i sprawdzonych informacji – przyznaje Marek Tejchman. – Są jednak dwa problemy. Po pierwsze nadal nie działa mechanizm monetyzowania wysoko jakościowych treści. Szczególnie zaś nie działa mechanizm pozwalający zarabiać na dostarczaniu sprawdzonych wiarygodnych informacji szerokiemu odbiorcy. A to właśnie on jest głównym odbiorcą fake news.
Zdaniem Tejchmana siła fake news nie polega na ich jakości ale na szybkości i łatwości rozprzestrzeniania. – Głównym kanałem dystrybucji fake news są media społecznościowe – przypomina Tejchman. – Tymczasem nie istnieje dobry mechanizm natychmiastowej weryfikacji informacji trafiającej do odbiorcy przez medium społecznościowe. Być może jednak, i chcę w to wierzyć, przyjdzie moment wyczerpania wiarygodności mediów społecznościowych. Ludzie uświadomią sobie istnienie digital trap i zaczną szukać informacji poza swoim kręgiem znajomych. Ja juz teraz czuję że Twitter przestał był dla mnie wygodnym narzędziem pracy. Wolę zapłacić dobrym mediom i think tankom za dobre informacje – przyznaje zastępca szefa „DGP”.
Paweł Nowacki, obecnie pracujący dla porównywarki ubezpieczeń Mfind.pl, a wcześniej zastępca redaktora naczelnego „Dziennika Gazety Prawnej” ds. online, uważa, że dzięki fake news można pokazać prawdziwą rolę dziennikarzy w obecnej rzeczywistości.
– Problem z fake news polega między innymi na tym, że sami dziennikarze przyczyniają się trochę do rozpowszechniania nieprawdziwych treści – przyznaje Paweł Nowacki. – W wyścigu o pierwszeństwo w dostarczaniu informacji i clickbaitów stosunkowo łatwo mogą ulec pokusie opublikowania, delikatnie mówiąc, nie do końca sprawdzonych newsów. Niektóre serwisy wręcz nie widzą problemu z takimi publikacjami.
Dla Nowackiego przykładem może być niedawna historia ze Sławomirem Nowakiem i doniesieniami na temat jego rzekomych problemów na Ukrainie. – Doniesienia te zostały podane przez ukraińskie serwisy, na których można zamieścić w zasadzie każdą treść niezależnie od tego jak dalece jest ona wymyślona – zaznacza Nowacki. – Fake news o Nowaku został skwapliwie powtórzony przez wiele polskich mediów i nie zniknął z nich do dzisiaj mimo że już dawno został zidentyfikowany jako mocno naciągany, wręcz sfabrykowany.
Dla naszego rozmówcy poważniejszym problemem pozostają relacje między wydawcami a serwisami społecznościowymi, które dzisiaj są głównym kanałem rozpowszechniania fake news.
– Ostatnio Mathias Dopfner, szef Axel Springer dystansował się od współpracy z Facebookiem w walce z fake newsami – przypomina Nowacki. – Facebook zamieszcza u siebie zarówno sprawdzone i rzetelne treści dziennikarskie, jak i fake newsy. I korzysta na tym finansowo dzięki zaangażowaniu użytkowników. A teraz serwis Zuckerberga stara się zaangażować wydawców w walkę z nieprawdziwymi treściami i ich filtrowanie. Tymczasem Dopfner – moim zdaniem słusznie – nie godzi się na to pytając: dlaczego producent BMW miałby naprawiać auta Tesli? Podkreśla w ten sposób, że fake news to przede wszystkim problem serwisów social media i to one muszą podjąć skuteczną walkę z tym zjawiskiem.
Zdaniem byłego wicenaczelnego „DGP” media mogłyby wykorzystać zjawisko fake news do przekonania czytelników do własnej wiarygodności i dzięki temu przyciągnąć do siebie płatnych odbiorców.
– Część bardziej świadomych użytkowników serwisów społecznościowych zaczyna zdawać sobie sprawę z zasięgu fake news i w naturalny sposób skłaniają się w stronę tych wydawców, którzy publikują u siebie tylko sprawdzone treści – podkreśla Nowacki. – Są być może gotowi za nie płacić – czy to zgadzając się na obecność reklam w serwisie, czy też wykupując subskrypcję. Po drugiej stronie wciąż pozostają jednak odbiorcy przeświadczeni o tym, że dostęp informacji powinien być za darmo. Pozostaje jednak kwestia jakości tych informacji.
Powstaje pytanie czy media zdają sobie sprawę z tego, że fake news stanowią szansę na wypromowanie rzetelnego zawodowego dziennikarstwa? – Moim zdaniem bardziej są tego chyba świadomi sami dziennikarze niż ich szefowie – wydawcy – zaznacza ekspert. – Bo jaki jest model biznesowy Google’a i Facebooka? Do czego media są im potrzebne? Dzisiaj trudno byłoby sobie wyobrazić sytuację, że Facebook byłby w tym miejscu gdzie jest gdyby nie było w nim newsów, za to jedynie zdjęcia kotków czy potraw.
Według Nowackiego w dobie zalewu internetu nieprawdziwymi treściami należy edukować użytkowników w korzystaniu z mediów. – W niektórych krajach zaczyna uczyć się dzieci w szkołach w jaki sposób odróżniać rzetelną treść od fake newsów – przypomina. – Może podobny program powinien zostać zainicjowany także w Polsce? Może właśnie przez wydawców? Reasumując: zjawisko fake news to dobra okazja do tego by pokazać odbiorcom prawdziwą rolę dziennikarzy jako źródła sprawdzonych, prawdziwych informacji. Także po to, by nie traktowano ich jedynie jako posłusznych powielaczy treści pojawiających się w przestrzeni publicznej – podsumowuje Nowacki.
Artur Roguski, product manager Fakt24.pl i autor bloga Whysosocial.pl, przypomina, że fake news nie są tak naprawdę nowym zjawiskiem, i walka z nim będzie bardzo trudna.
– Mam wrażenie, że wiele osób stawia znak równości pomiędzy fake news a wpadkami dziennikarzy (publikowanie niesprawdzonych informacji, wyciąganie błędnych wniosków) – przyznaje Artur Roguski. – Pamiętajmy, że fake news to nieprawdziwe informacje napisane z premedytacją przez osoby, które nie są dziennikarzami. Są to informacje, których celem jest rozejście się wiralowo w internecie i zarobienie pieniędzy. Nie mają też na celu utrzymania lojalnego czytelnika czy klienta. To tak jakby w jednej celi zamknąć szefa gangsterów i nastolatka, który się zagapił i wszedł na jezdnię na czerwonym świetle.
Zdaniem Roguskiego pomyłki dziennikarskie zdarzały się zawsze, także przed obecną erą fake news. – Warto pamiętać, że pomimo iż problem fake news jest dyskutowany globalnie, to dotyczy on głównie Stanów Zjednoczonych – podkreśla nasz rozmówca. – Jednak dziennikarze i wydawcy z całego świata powinni zwrócić uwagę na coś innego. Otóż w dobie szybkiego i dość płytkiego analizowania informacji przeciętny Kowalski w Stanach Zjednoczonych coraz częściej myśli w następujący sposób: „Skoro ktoś to opublikował na Facebooku, to musi to być prawda!”. Niestety ten proces postępuje również w Polsce. Bądźmy szczerzy: skoro są osoby, które dalej wierzą we wróżby i seks czaty SMS, to zawsze będą też takie, którym wystarczy że dany content został opublikowany w mediach społecznościowych.
Roguski przewiduje, że fake news i post truth zawsze będą nam towarzyszyły. Szczególnie teraz, gdy okazało się, że można na tym sporo zarobić.
Wiara Becketta naiwna, kłamstwo triumfuje
W wyraźnej opozycji do ocen wcześniej cytowanych rozmówców Wirtualnemedia.pl jest opinia dziennikarza Cezarego Łazarewicza. –
Teza Charlie Becketta jest intelektualnie atrakcyjna, ale kompletnie nieprawdziwa. Wiara w to, że fake newsy doprowadzą do wzmocnienia wartościowego dziennikarstwa opartego na etyce, wiedzy i doświadczeniu jest naiwna – ocenia Cezary Łazarewicz. – Czytelnik, widz, słuchacz nie ma żadnych narzędzi, by odróżnić prawdę od fałszu. Triumf kłamstwa nad prawdą można każdego dnia zobaczyć oglądając Wiadomości TVP i jakoś nie widać by nastąpił radykalny odpływ widzów od tego programu. Albo się nie orientują, że są ofiarą manipulacji, albo im to nie przeszkadza.
Łazarewicz przypomina, że gdy przed laty Jacek Kurski wytknął w kampanii prezydenckiej Donaldowi Tuskowi dziadka z Wehrmachtu tłumaczył, że ciemny lud to kupi.
– I kupił – bo przez dwanaście lat żaden fact checking opisujący skomplikowaną sytuację Kaszubów podczas II wojny światowej Tuskowi nie pomógł – zaznacza dziennikarz. – Więcej – dziś retoryką dziadka z Wehrmachtu posługuje się rząd i telewizja publiczna kierowana przez tegoż Jacka Kurskiego. Kurski dobrze wie, że fakty nie mają znaczenia. Liczą się emocje, a dokładniej – ich rozkołysanie.
Nasz rozmówca podkreśla, że nie tylko w Wielkiej Brytanii i USA fake news miały wpływ na rozstrzygnięcia wyborcze. – Jeszcze większe piętno odcisnął na polskich wyborach. W fake news o zamachu smoleńskim uwierzyło prawie 40 procent Polaków – zaznacza Łazarewicz. – Polacy łykali wszystko: i wytwornice mgły, i rozpylany w powietrzu hel, i bomby próżniowe i dobijanie rannych. Żadna z tych informacji nie była prawdziwa, ale też nie została nigdy sprostowana. I co z tego, że fact checkerzy od Smoleńska wyłapywali kłamstwa w teorii zamachu skoro ostateczny triumf odniósł główny wytwórca fake newsów zostając po wyborach ministrem obrony narodowej.
Łazarewicz nie podziela optymizmu Becketta, że fake newsy odmienią dziennikarstwo na lepsze i sprawią, że zatriumfuje wiarygodność. – Czarno to widzę. Sprawdzanie faktów to przeżytek rodem z elitarystycznych mediów – mówił niedawno Donald Trump. Niestety obawiam się, że miał rację. Nie wykluczam, że pozostaną jacyś ostatni Mohikanie w mediach starego typu, ale to raczej rezerwat niż główny nurt – ocenia Łazarewicz.