Źle się tutaj czuję! – rzuciła Hanka Jarosz-Jałowiecka na gali Konkursu Dziennikarskiego im. Krystyny Bochenek. Pojawiła się kolorowa jak zawsze, choć już o lasce. Wiedzieliśmy z moją Olą, co ją zżera od nóg po serce, i o tym skurczybyku, który ją ostatecznie pokonał. Ale nie o to wtedy Hance szło.
– Źle się czuję, bo prawie nikt tu mnie nie zna, jestem NIEROZPOZNAWALNA! Już nie lśniła na towarzyskim świeczniku i to bolało ją bardziej niż cała reszta. A przecież niedawno była katowicką ikoną. Kiedy to było… zdaje się, że jeszcze wczoraj, może tydzień temu, może rok- dwa.
Do Hanki należała prasa, radio i telewizja, ale przede wszystkim – ulica. Mówiło się, że nosi się po cygańsku, lecz to nieprawda – nosiła się po swojemu. Sznury finezyjnie dobranych korali i egzotycznych wisiorów, powłóczyste spódnice, wielkie klipsy dyndające bezczelnie na złość bogobojnym, szarym mieszczkom. I te bransolety brzęczące dźwięcznie przy każdym ruchu opalonej ręki. I te czarne oczy…
Hanka – barwna, zalotna karawela, posuwiście prująca fale ludzkiego potoku, zalewającego katowickie ulice w godzinach szczytu i tych wieczornych. W tym świecie niebanalności Hanka została do końca.
Poznałem ją w połowie lat 70. w Domu Prasy, kiedy już była gwiazdą „Dziennika Zachodniego”. Onieśmielała strojami, słuszną figurą i stylem bycia. Nikomu nie dała sobie w kaszę dmuchać. Mówiło się, że ma przed nią respekt sam szef, Schmitd-Kowalski, którego bali się wszyscy w redakcji i poza nią. Była dziennikarką niepokorną, a z takimi wówczas nie lubiano zadzierać.
Kiedy przyszedł mroczny czas stanu wojennego – wynik dziennikarskiej weryfikacji był jednoznaczny: całkowity zakaz pracy w prasie centralnej i wielkonakładowej. Przycupnęła na chwilę w „Życiu Bytomskim”, a w wolnych chwilach dorabiała jako wróżka. Wrodzona inteligencja pozwalała jej przewidywać przyszłość delikwentów niemal bezbłędnie.
W 1983 r. Kaziu Zarzycki dostał zielone światło na tygodnik „Tak i Nie” – być może z racji tytułu, który zakładał zgodne współistnienie dwóch przeciwności. Dla Hanki – publicystki, reportażystki, komentatorki, recenzentki – zaczął się złoty okres w dziennikarskim życiu. Wówczas „TiN” miał więcej swobody wypowiedzi i nawet porównywano go z „Polityką”. Hanka i tak przeskakiwała dopuszczalne granice niefrasobliwości, na co Zarzycki musiał często kategorycznie reagować. Ale to był jej czas, także jej przyjaciół – Wieśka Wilczka, Jurka Locha, Tadzia Kijonki, Felka Netza – a przede wszystkim Wacka Horoszkiewicza, z którym dzieliła pokój.
Młodzi dziennikarze nie znają świata, o którym mówię. Nie wiedzą, dlaczego w czasie pierestrojki młoda Rosjanka, która siedzi na gzymsie witryny „Mody Polskiej” i płacze wniebogłosy, że wszystko jej ukradli – nie pójdzie po prostu na posterunek albo do konsulatu. Nie wiedzą, dlaczego wiozę ją windą Domu Prasy do „TiN” i oddaję w ręce Hanki. Nie zrozumieją, dlaczego leczymy ją wszyscy winem, wspólnie wieszamy psy na Związku Radzieckim, a potem Hanka zabiera ją do domu na kilka dni, futruje, pomaga wyrobić paszport w krakowskim konsulacie, szuka dolarów wśród znajomych, by dać jej na drogę. To więcej niż cały dobytek, który przywiozła do Polski. Bo Hanka miała złote serce. Jak chciała. Bo jak nie chciała, to…
Straszyła milicjantów, szczególnie z drogówki. Szeptało się, że patrole mają jej numery i zdjęcia. Bali się jej jak cholera, bo biesiadowała z wyższymi szarżami milicji. Jeździła świetnie, ale nie dziwota, bo pierwsze auto od ojca adwokata dostała jako 17-latka. Jechaliśmy do jej chałupy w Szczyrku, a tu przed Tychami lizak. Milicjant jeszcze do nas nie doszedł, a Hanka: „Co pan tak damie przed oczami macha, to zagrożenie na drodze”… Spłoniony milicjant spojrzał i zasalutował: „A, to pani. Uważajcie obywatelko, pod Pszczyną też stoją”. Kiedy Hanka wrzeszczała do innego kierowcy: „Jak jedziesz, człowieku!” – słowo „człowiek” nie brzmiało dumnie – było katastrofą. Nie zauważyła jednak, że milicja zmieniła się na policję, a ta komu innemu salutuje. Parę lat temu za prędkość straciła prawo jazdy – odzyskała za piątym podejściem.
Restauratorzy też trzęśli portkami. Lubiła biesiadować i znakomicie znała się na kuchni. Szef „Monopolu” na wieść o tym, że „nadchodzi” Hanka, stawał na baczność, a szatniarz, chłop jak dąb, chował się pod ladę. Ci, co znają tamte realia, wiedzą, jakiej proweniencji bywali szatniarze w socjalistycznych knajpach. Młodzi dziennikarze – nie. W każdym razie, po wyjściu Hanki cały personel raczył się nervosolem.
Uwielbiała wydawać w domu przyjęcia, często z potrawami orientalnymi, bo kilka lat była w Algierze z mężem, prof. Bohdanem Jałowieckim, rzuconym na front dyplomatyczny, i z synem Przemysławem, dzisiaj rektorem naszego Uniwersytetu Medycznego, który na arabskiej uczelni stawiał swoje pierwsze medyczne kroki. Kiedyś wszedłem do kuchni, bo zbyt długo nie wracała, a tam Hanka w wielkiej misie, z pierścionkami na każdym palcu, coś miesza, ugniata, smakuje… Co ona tam robi? – pyta Bronka Matuszewska, znana prof. okulistyki. – Lepiej, żebyś nie wiedziała… Ale danie było pyszne.
Kolorowa Hanka miała swoje tajemnice, swoje głęboko skrywane cierpienia i życiowe porażki. Nic nam do tego.