Nowy zarząd Polskiego Radia może być dwuosobowy, decyzja o tym zapadnie na posiedzeniu 16 lutego. Pojawiło się tyle ciekawych propozycji w trakcie konkursu, że żal byłoby z niektórych nie skorzystać – mówi w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl Joanna Lichocka, posłanka Prawa i Sprawiedliwości, członek Rady Mediów Narodowych.
Jacek Kowalski: Po co Rada Mediów Narodowych tak bardzo męczy się nad wyborem prezesa Polskiego Radia?
Joanna Lichocka: Nie rozumiem?
Po co ta wieloetapowość, publiczne wysłuchania, skoro – jak mówi Juliusz Braun w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl – prezesa radia i tak wskaże Jarosław Kaczyński?
A to bardzo ciekawe. Czy Juliusz Braun rozmawiał już z prezesem Kaczyńskim? Czy wie od niego, kto zostanie szefem Polskiego Radia? Jeśli tak, chętnie się od niego tego dowiem. Mówiąc zupełnie poważnie: to bzdura, tutaj o politycznych wskazaniach nie ma mowy. Głosujemy według własnego uznania, mamy swoje typy i nikt w to nie ingeruje. Juliusz Braun, opowiadając takie głupstwa, działa przeciwko konkursowi. A konkurs był też przecież ukłonem pod adresem opozycji.
Czy to jest dobry konkurs?
O tak, bardzo wiele dobrego w nim się wydarzyło. Zaprezentowali się bardzo ciekawi ludzie, z wizją. Są osoby, które wypadły lepiej i takie, które gorzej, to oczywiste. Barbara Stanisławczyk-Żyła na przykład pokazała się jako świetny manager, który „czuje” radiowe finanse. Bardzo dobrze wie, jak zbilansować przychody i wydatki. Na przykład dzięki niej Polskie Radio zamknęło poprzedni rok na plusie, ze sporą nadwyżką. Jacek Sobala – to stary radiowiec, to było słychać w niemal każdym zdaniu. Zaś Tomasz Wybranowski doskonale zna tradycję radia, w tym tę przedwojenną, i umiałby do niej sięgać. Interesująco mówił także o misji publicznej radia czy o korzystaniu z archiwów.
Czy ma Pani swojego faworyta w tym konkursie?
Nawet, jeśli miałabym, nie zdradzę publicznie jego nazwiska. Stawka jest bardzo wyrównana i być może zdecydujemy się, żeby wytypować z grona kandydatów dwuosobowy zarząd. Byłby prezes i wiceprezes, którzy uzupełnialiby się wizjami i w działaniu. Pojawiło się bowiem tyle ciekawych propozycji w trakcie konkursu, że żal byłoby z niektórych nie skorzystać.
Czy to już przesądzone?
Nie, ale pojawiają się takie głosy wewnątrz Rady Mediów Narodowych. 16 lutego zastanowimy się nad nimi wspólnie i być może zdecydujemy się na taką opcję. Ale mam wrażenie, że najciekawsze w tym konkursie jest co innego: ogólnopolska debata na temat mediów publicznych, jaka rozgorzała przy okazji. Być może rola Rady Mediów Narodowych jest nakłanianie do takiej debaty? Zaproponuję, aby znaleźć odpowiednie do tego forum i w najbliższym czasie rozpoczniemy poszerzona debatę na temat takich mediów.
O jakim forum Pani myśli?
Nie wiem, być może będziemy zachęcali do dyskutowania w internecie.
Niewątpliwie częścią składową takiej dyskusji byłaby rozmowa o abonamencie. Czy Pani wie, jaka opcja pobierania abonamentu zwycięża teraz w partii rządzącej? Innymi słowy: jak i kiedy będziemy płacili abonament na nowych zasadach?
Wydaje mi się, że najbliższe realizacji jest propozycja Witolda Kołodziejskiego z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, żeby płacić abonament razem z PIT-em. Z tego, co wiem, w sprawie tej opcji są już daleko posunięte prace i całkiem możliwe, że tak właśnie będzie. Nie byłaby to duża opłata: miesięcznie wychodzi coś koło sześciu złotych.
No tak, ale zawsze to jest dodatkowy podatek, który rządzący będą kazali płacić ludziom, a – jak mówił Krzysztof Czabański – to zawsze budzi u ludzi opór. Więc PiS zastanawia się, jak z tego wybrnąć.
Zobaczymy, jak będzie. Wydaje mi się jednak, że sześć złotych na miesiąc to nie jest duże obciążenie.
Zaangażowała się Pani dość mocno w sprawę dziennikarza Radia Merkury, odsuniętego od prowadzenia rozmów z politykami. Dlaczego?
Wydawało mi się od początku, że sprawy nie mają się tak, jak przedstawiają je media. Poza tym znam prezesa tego radia, Filipa Rdesińskiego jeszcze z czasów wspólnej pracy w „Gazecie Polskiej”. To nie jest jego sposób rozwiązywania konfliktów.
Ale tutaj wydaje się, że wszystko jest jasne. Była ostra rozmowa z Ryszardem Czarneckim, potem telefony do dziennikarza od oburzonego posła. A następnie wezwanie na „dywanik” i odsunięcie od rozmów. Czy to nie wygląda tak, jakby było polityczne podłoże konfliktu?
Zapewniam pana, że nie było w tym sporze polityki. Poseł Czarnecki nie dzwonił do prezesa Filipa Rdesińskiego, nie było żadnych nacisków na nikogo. Proszę pamiętać, że jeszcze do teraz drzwi dla dziennikarza pozostają otwarte, mógłby wrócić do pracy po zakończeniu chorobowego, gdyby tylko chciał. Szefostwo radia nie wyrzuca go z pracy. Niestety, grają tutaj takie emocje, że o powrocie nie ma mowy. A scenariusz „polityk PiS-u zmusił dziennikarza do odejścia z pracy” jest zupełnie nieprawdziwy. W Radiu Merkury trwa przecież konflikt pomiędzy dziennikarzami, a zarządem. Sądzę, że tu również należy szukać przyczyn tak gwałtownego rozstania się z praca przez reportera.
No to porozmawiajmy na koniec o „nagonce medialnej” na Bartłomieja Misiewicza.
Ale czy musimy? Naprawdę nie chce mi się o tym mówić po raz kolejny. Gołym okiem widać, że to atak w oparciu o insynuacje i nieczyste prowokacje. Prezes mówi często, że my nie nastąpiliśmy na odcisk pewnym siłom: my biegamy po tych odciskach w tę i z powrotem. Nie można się więc dziwić, że czasem te siły odgrywają się, i to w brudny, niski sposób.