Prywatne SMS-y Petru i Schmidt w „Super Expressie”: obowiązek informowania czy cynizm tabloidu

Opublikowanie przez „Super Express” prywatnej korespondencji SMS-owej Ryszarda Petru i Joanny Schmidt wywołało ponowne wątpliwości dotyczące granic prywatności osób publicznych. Dziennikarze pytani o to przez Wirtualnemedia.pl mają różne opinie: jedni uważają, że dziennikarze mają obowiązek informować o wszystkim, dla innych „Super Express” w cyniczny sposób chce zwiększyć swoją sprzedaż. Komentują Bogusław Chrabota, Jacek Karnowski, Mariusz Ziomecki, Cezary Łazarewicz i Wojciech Maziarski.

Materiał ujawniający przez „Super Express” treść prywatnych SMS-ów wymienianych między szefem Nowoczesnej Ryszardem Petru a jedną z posłanek tej partii – Joanną Schmidt pojawił się ponad tydzień temu jako okładkowy temat dziennika. Tekst jest oparty na zdjęciu wykonanym na sali plenarnej Sejmu, gdzie Schmidt przeglądała te SMS-y w telefonie (zdjęcie zrobił jej fotoreporter będący na galerii).

Publikacja „SE” natychmiast wywołała kontrowersje i wątpliwości dotyczące zarysu etycznych granic, których nie powinny przekraczać media relacjonujące bieżące życie polityków i osób publicznych. Zarząd główny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wyraził zaniepokojenie publikacją „Super Expressu”, z kolei redaktor naczelny „SE” Sławomir Jastrzębowski w rozmowie z serwisem Wirtualnemedia.pl bronił jej, uznając za uzasadnioną i potrzebną.

Politycy ponoszą za siebie odpowiedzialność, każdy tabloid by to opublikował

Zapytaliśmy dziennikarzy, jak oceniają materiał „Super Expressu”. Czy to ważny dokument ujawniający prawdę o tym, czym zajmują się posłowie w trakcie obrad Sejmu? A może cyniczne podglądanie i wyciąganie na światło dzienne intymnych sfer życia polityków, za którym stoi zwykła chęć zwiększenia sprzedaży konkretnego tytułu? Czy media przekroczyły etyczne granice?

Jacek Karnowski, redaktor naczelny tygodnika „W Sieci”, jest w grupie stojących na stanowisku, że mediom wolno w publikowaniu treści bardzo wiele pod warunkiem, że towarzyszy temu ważny cel społeczny. – Histeria wokół publikacji „SE” jest w mojej ocenie przesadna. Materiał ten opublikowałby każdy prawdziwy tabloid – ocenia Jacek Karnowski. – Nie pochodzi on z przestępstwa, a fakt, że posłowie SMS-owali na sali sejmowej wiąże jednak tę sprawę z życiem publicznym. Trudno też uznać, że jest to materiał szczególnie drastyczny. Można go uznać za niesmaczny, ale to już inna sprawa.

Według naczelnego „W Sieci” ważny jest też szerszy kontekst: to ciąg dalszy sprawy „portugalskiej wyprawy” liderów Nowoczesnej. – Nie jest to więc ujawnienie nowego wątku, ale raczej eksploatacja tego, co już wiadomo. Mleko rozlało się wcześniej – zauważa Karnowski. – Poza tym uważam, że posłowie opozycji powinni być konsekwentni. Skoro uważają, że jakiekolwiek zmiany w funkcjonowaniu mediów w Sejmie są niedopuszczalne, to muszą się godzić z, w pewnym sensie „tradycyjnym” zachowaniem mediów. Już wcześniej niektóre media próbowały przecież kompromitować polityków wyłapując różne nieparlamentarne scenki z życia sali sejmowej. Moim zdaniem obsadzanie Sejmu w roli jakiegoś reality show szkodzi naszej demokracji, ale by doprowadzić do zmiany tej sytuacji konieczna jest zgoda wszystkich sił politycznych i większości mediów – ocenia Karnowski.

Bardziej zdecydowany w swoich sądach na temat roli mediów w przyglądaniu się politykom jest Mariusz Ziomecki, w przeszłości m.in. redaktor naczelny „Super Expressu” i „Przekroju”.

– W krajach gdzie pracowałem – USA i Niemcy – samo takie pytanie wzbudziłoby zdziwienie – ocenia Mariusz Ziomecki. – Tak, absolutnie! Dziennikarz robiący zdjęcia w publicznym miejscu politykom ma prawo opublikować takie zdjęcia i zawarte w nich informacje. WSZYSTKO. Każda inna teza jest do obrony na nieprecyzyjnym, wysoce uznaniowym gruncie moralizatorskim czy salonowych konwencji dobrego wychowania, ale nie na gruncie wolności i powinności mediów w demokratycznym systemie wolności.

Zdaniem Ziomeckiego w Polsce wielu lubi mówić o tym, jakie są standardy dziennikarstwa. – Ale mam wrażenie że albo robią to w złej wierze, albo nie mają o tych sprawach zielonego pojęcia – podkreśla nasz rozmówca. – Dotyczy to również wielu tzw. „prasoznawców.” Wielu też nie mieści się w głowach, że politycy mają ponosić ODPOWIEDZIALNOŚĆ za swoje postępowanie. Za wszystko co robią – zwłaszcza w Sejmie. Są uprzywilejowaną kastą. Problem w tym że w całej historii Polski, włącznie z najnowszą, pełnej wolności mediów nigdy nie było – w takim sensie, jak ona jest w Republice Federalnej Niemiec, we Francji albo w Stanach Zjednoczonych.

Publikacja „SE” etycznie naganna, nie ma żadnego uzasadnienia

Na przeciwnym biegunie niż oceny Karnowskiego i Ziomeckiego znalazły się komentarze naszych pozostałych rozmówców. Uważają oni, że publikacja „SE” miała na celu wyłącznie podbicie sprzedaży dziennika chwytliwą okładką, a nie poinformowanie czytelników o istotnych elementach naszego życia politycznego.

Najbardziej wyważony w ocenach wydaje się Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. – Osobiście nie publikowałbym SMS-ów o treściach prywatnych – przyznaje Chrabota. – Publikację taką uzasadniałaby tylko doniosłość ich treści ze względu na interes publiczny. Niczego takie w treści tych SMS-ów nie widzę. To typowe – tabloidalne – żerowanie na ciekawości czytelnika. Swoją drogą posłowie winni wiedzieć, że to legalne i technicznie możliwe. A wiec może więcej dyskrecji? – pyta retorycznie naczelny „Rzeczpospolitej”.

O wiele ostrzej publikację „Super Expressu” recenzują Cezary Łazarewicz i Wojciech Maziarski. – Dość obłudne to tłumaczenie pana Jastrzębowskiego, że „Super Express” spełnia swój obowiązek, wyposażając wyborców w wiedzę publikując prywatne SMS-y Petru i Schmidt – uważa Łazarewicz. – Można by było to zrozumieć, gdyby te SMS-y miały jakikolwiek wpływ na publiczną działalność Petru i Szmidt, albo obnażały ich hipokryzję, ale tak w tym wypadku nie jest. Pan Jastrzębowski wie, że robi gazetę dla gawiedzi – dlatego by spełnić oczekiwania swoich czytelników dostarcza im produktu na który czekają. Raz są to zdjęcia schorowanego i umierającego artysty, raz sesja zdjęciowa morderczyni, a teraz prywatna korespondencja zakochanych w sobie polityków.

Łazarewicz odrzuca argument, że w przeszłości ujawniano podobne rozmowy, np. te z restauracji „Sowa i Przyjaciele” („Wprost” opublikował tylko fragmenty dotyczące spraw publicznych, ale po tym jak wyciekły pełne nagrania, tabloidy informowały o wątkach prywatnych z tych rozmów). – To nie jest dobry przykład – zastrzega nasz rozmówca. – W „Sowie” politycy jednak rozmawiali o państwie i jego funkcjonowaniu, a nie o swoich uczuciach. Oczywiście, że politycy powinni bardziej chronić swoją prywatność. Ale to nie uchroni ich przed wścibstwem bulwarówek, które żyją z publikowania zdjęć i tekstów, których inna gazeta by nie opublikowała. I wiem, że na nic się zdadzą apele o przyzwoitość, bo „SE” zarabia na tym, że nie jest przyzwoity.

W najbardziej krytycznym tonie o materiale „Super Expressu” wypowiada się dla nas Wojciech Maziarski, publicysta „Gazety Wyborczej”. – Podglądanie ludzi i czytanie ich prywatnej korespondencji jest czynem nagannym – ocenia zdecydowanie Wojciech Maziarski. – Usprawiedliwianie tego faktem, że podglądani korespondowali ze sobą w czasie godzin pracy w Sejmie jest żenujące. Czy od tej pory wolno będzie czytać i publikować prywatne maile urzędników? Czy wolno będzie podsłuchiwać ich prywatne rozmowy telefoniczne w pracy?

Zdaniem dziennikarza redakcja „Super Expressu”, która dopuściła się tego nieetycznego czynu, od dawna już stacza się w tym kierunku. – Niegdyś to jej główny konkurent – „Fakt” – słynął z takich oburzających publikacji – przypomina Maziarski. – W ostatnich latach jednak te redakcje wyraźnie zamieniły się miejscami – „Fakt” zaczął z sukcesem zabiegać o wizerunek gazety przestrzegającej elementarnych standardów moralnych, natomiast „Super Expressowi” pod kierownictwem Sławomira Jastrzębowskiego puściły wszelkie hamulce.

Maziarski uważa, że skoro jeden z rozmawiających posłów nie zasłonił ekranu telefonu, to fotograf gazety mógł oczywiście podejrzeć treść korespondencji, sądząc, że trafi na ślad jakiegoś ciekawego i ważnego newsa politycznego. – Gdy tylko jednak zorientował się, że rozmowa ma charakter prywatny albo wręcz intymny powinien odwrócić obiektyw i zachować dla siebie wiedzę, którą zdobył – ocenia Maziarski. – Osobnym problemem jest reakcja władz Sejmu. Gdy poprzednio fotograf zrobił niewinne zdjęcie bosej stopy posłanki – dostał roczny zakaz wstępu do Sejmu. Teraz jakoś nie słychać o podobnej reakcji marszałka Kuchcińskiego. To nie znaczy, że postuluję, by i tym razem fotografowi dać podobny szlaban. Chciałbym jednak, by marszałek wytłumaczył się z tak nierównego traktowania tych dwóch przypadków – podsumowuje publicysta „Gazety Wyborczej”.