Nigdy nic mi nie przeszkadzało, ponieważ nigdy nie starałam się być inna niż jestem, w przeciwnym razie bardzo trudno byłoby się poruszać między ludźmi. I dlatego zawsze wszystkim mówię: „Zostań sobą, a wtedy łatwo ci będzie przejść przez życie”.
Owszem, ludzie mnie zawsze rozpoznawali i – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – rozpoznają do dziś. Poznają nie tylko po twarzy, ale i po głosie, co jest dla mnie ogromnie miłe.
Nim jednak jako spikerka telewizyjna wsiadała pani do „Ondraszka” na dworcu PKP w Tychach, parę lat wcześniej z tego samego dworca jeździła pani do Pszczyny, do liceum. Dlaczego pszczyńskie liceum, a nie któreś z katowickich?
Liceum w Pszczynie miało ogromne tradycje (właśnie tu w 20-leciu międzywojennym uczyły się dzieci polskiej arystokracji: Sapiehów, Potockich, Czetwertyńskich, itp. – red.) i było wówczas najlepsze na Śląsku.
W tej chwili zrobiła się moda na PRL, pojawiły się nawet specjalne kolorowe pisma, które podsycają wspomnienia. W jednym z nich zobaczyłam zdjęcia spikerów, którzy spędzali z widzami święta. Byli to Edyta Wojtczak, Jan Suzin i oczywiście pani, przy której napisano, że swoim strojem i fryzurą oraz sposobem mówienia wprowadzała pani w polskie domy elegancję i spokój.
Czasy były takie, że wyboru w telewizji nie było, więc zdawaliśmy sobie sprawę, że ogląda nas cała Polska. Czuliśmy się gośćmi w domach Polaków i jak goście staraliśmy się zarówno dobrze, odświętnie wyglądać, jak i tworzyć dobry nastrój. Taka jest rola dobrego gościa.
Widzowie cieszyli się pani obecnością, a rodzina? Jak godziła pani obowiązki dyżurnej spikerki z obowiązkami pani domu, żony, matki?
Przy dobrej organizacji wszystko da się pogodzić. Oczywiście, wiązało się to z tym, że do wigilijnego stołu zasiadaliśmy o trzeciej po południu, żeby nie tylko zjeść wspólnie ten szczególny posiłek, ale też mieć jeszcze czas na rozmowę. Tak więc te dwie godziny udawało się nam zawsze razem spędzać, z tym, że trochę wcześniej niż inni rodacy.
Nie mogło być inaczej, bo dom był dla mnie – jak dla typowej Ślązaczki – bardzo ważny, nie tylko jako obowiązek, ale prawdziwa przyjemność. Zawsze lubiłam gotować, sprzątać i w ogóle dbać o to domowe ciepło. Swoją śląską pracowitością wielu zadziwiłam.
A co się działo w studiu po drugiej strony kamer? Jak spikerzy i inni pracownicy studia spędzali czas, kiedy ludzie oglądali zapowiedziany film czy inny program?
Świętowaliśmy. Był stół zastawiony smakołykami, które każdy z nas przyniósł z domu. Ja zawsze przynosiłam makówki, których w Warszawie nie znali, ale które wszystkim smakowały.
Przynosiłam zawsze kilka misek, z których dwie opróżniały się w drodze do studia, na poszczególnych piętrach, reszta trafiała na wspólny stół, przy którym spędzaliśmy czas pomiędzy jedną a drugą zapowiedzią programu.
Słynne pani zapowiedzi z pamięci, bez patrzenia w kartkę! Wymagało to dużo ćwiczeń?
Raczej skupienia uwagi.
Czy któryś dyżur zapadł pani szczególnie w pamięć?
Każdy był inny, każdy jednakowo ważny i piękny, ale jakichś szczególnych wspomnień na ten temat nie mam.
Pani ulubiony naówczas program telewizyjny?
Kilkakrotnie zdarzało mi się zapowiadać film pt. „Dziewczynka z zapałkami”, który osobiście bardzo lubiłam.
Czego pani brakuje w dzisiejszej telewizji?
Trudno mówić o brakach, bo programów jest tyle, że każdy może wybrać coś dla siebie. Ja osobiście lubię programy historyczne, lubię też Planet oraz kanały sportowe, natomiast unikam stacji przeładowanych reklamami, bo nawet jak mają dobry film czy inny dobry program, który mnie wciągnie, nagle jest przerwa na reklamy, która trwa za długo. W tym czasie przechodzę na inny kanał i zapominam o tym, co oglądałam wcześniej, bo gdzie indziej znalazłam już coś, co również przykuło moją uwagę.
Myśli pani o książce na temat dawnej telewizji?
Nie. Takich wspomnień jest bardzo dużo. Nie ukrywam, że wiele wydawnictw zwracało się do mnie z taką propozycją, ale jednak nie.
Czy telewizja pojawia się w pani rozmowach z córką, Grażyną Torbicką? Czy chce korzystać z pani doświadczeń zawodowych?
O telewizji mówimy bardzo rzadko. Czasem ona o coś zapyta, czasem ja coś powiem, ale w tej chwili – przy tej wielości programów – o telewizji mówić dość trudno.
Natomiast jeśli chodzi o radzenie się, to owszem, córka radzi się mnie w wielu sprawach, ale w tych zawodowych może najmniej. Generalnie radzimy się siebie wzajemnie: ona mnie, ja jej, ale i zięcia chętnie posłucham, który czasem też o coś zapyta mnie.
Stanowimy bardzo zaprzyjaźnioną rodzinę, która ma do siebie pełne zaufanie i życzliwość. Nie mieszkamy razem, ale na szczęście na tyle blisko, by się regularnie odwiedzać, zasiadać razem do stołu, choć hołdujemy różnym kuchniom. Grażyna i zięć preferują śródziemnomorską. W moim domu króluje jednak kuchnia śląska.
Czym wypełnia pani wolny czas? Gdzie najczęściej można panią spotkać?
O tym, gdzie mnie można spotkać, nie chciałabym mówić. Natomiast wolny czas spędzam bardzo aktywnie. Przede wszystkim odkrywam uroki życia w kontakcie z przyrodą. Dopiero teraz widzę, jak wspaniale robią spacery, jak cudownie jest zbierać grzyby w lesie.
Z przyjemnością zasiadam do fortepianu, który stoi u córki. Chętnie biorę też akordeon.
Przed nami kolejne święta Bożego Narodzenia. Czego chciałaby pani życzyć naszym Czytelnikom?
Przede wszystkim spokoju, radości i wypoczynku w dobrej, rodzinnej atmosferze. Żeby to był czas zatrzymania się, czas dla siebie i najbliższych.
Krystyna Loska
urodziła się i wychowała w Tychach. Swoje życie z mediami zaczęła ma początku lat 60. w radiu, gdzie prowadziła najpopularniejszą wówczas audycję dla młodzieży pt. „To idzie młodość”. Na ekranie TVP Katowice pojawiła się w czerwcu 1962 r., zapowiadając emisję serialu Walta Disneya „Zorro”.
Po 10 latach pracy w telewizji katowickiej przeniosła się do Warszawy. „Poszłam za mężem. Z córką, psem i meblami”, powiedziała w jednym z wywiadów. Mąż, zmarły w tym roku Henryk Loska, został wówczas przeniesiony do Warszawy, do Państwowej Rady Górnictwa. Jako spikerka, Krystyna Loska zasłynęła z przedstawiania z pamięci programu na cały dzień.