Nigdy nie zapomnę tego widoku: na wychodzących z senackiej sali szefów polskich mediów nie czekał żaden dziennikarz. Wszystkie kamery i reporterzy stali z boku, w półokręgu, karnie licząc, że Pan Marszałek w końcu podejdzie i się wypowie, czy jest zadowolony ze spotkania z dziennikarzami. Mógł być bardzo.
Szedłem na to spotkanie z mieszanymi uczuciami, zaproszenie dotarło w poniedziałek rano do naszej redakcji. Pomyślałem, że my, dziennikarze, nie jesteśmy jak marszałek Kuchciński – nie wyłączamy mikrofonów politykom opozycji. Chcą rozmawiać – proszę bardzo, posłuchajmy, co mają do powiedzenia. Lecz nie ma czego negocjować. Nie ma zgody na ograniczanie dziennikarzom możliwości wykonywania ich obowiązków w Sejmie.
Byłem przekonany, że podobnie sądzą przedstawiciele wszystkich mediów.
Marszałek Karczewski przyszedł kompletnie nieprzygotowany. I – jak się okazało – mógł sobie na to pozwolić, ponieważ swój cel osiągnął: dziennikarze stawili się wszak na jego zaproszenie. Ba! Zdanie marszałka Karczewskiego było najważniejsze podczas całego spotkania, a zwłaszcza na początku, gdy sprawdzał, czy jesteśmy już tak karni, że nie będziemy nagrywać ani dźwięku, ani obrazu.
To nie do uwierzenia: na sali nie było ani jednej kamery z mediów rejestrującej to spotkanie. Pozostał Facebook.
Wiem, wielu dziennikarzy w Polsce patrzyło na nas – ich przedstawicieli – z rozdziawionymi gębami, zadając sobie pytanie, czy już nam tak sodówka uderzyła do głowy, że wystarczy imienne zaproszenie do Senatu, byśmy zapomnieli, od czego jesteśmy? A skoro już tam idziemy – to po co?
Fakt, nie przyszło na to spotkanie kilku redaktorów naczelnych, których głos w debacie publicznej się liczy i którzy powinni tam się odezwać. Ale i tych kilkudziesięciu wystarczyło, by przejąć odpowiedzialność za środowisko i odbiorców – i by marszałkowi jasno i dobitnie oświadczyć, że w demokratycznym kraju nie do pomyślenia jest wyganianie dziennikarzy z budynków publicznych oraz ograniczanie dostępu obywateli do informacji.
Zabrakło kogokolwiek, kto wygarnąłby, że skandal z brakiem kamer w Sejmie należy natychmiast przerwać. Dziś, teraz, a nie jutro czy kiedy indziej.
W zamian jako dziennikarze łykaliśmy, jak gęsi kluski, gładkie słówka Stanisława Karczewskiego, który na koniec zadowolony z siebie ogłosił, że znakomita większość zebranych na sali (jak on wyliczył te 98 proc.? łakomy kąsek dla „Wiadomości”) opowiedziała się za ograniczeniami w dostępie mediów do polityków w Sejmie i Senacie. Dopiero w tym momencie sala otrzeźwiała. Zaimprowizowane, mimo niezgody marszałka (sic!), głosowanie wykazało, że ani jedna redakcja nie podniosła ręki za ograniczeniami. Jednak tak naprawdę nic nie osiągnęliśmy. Marszałek musiał się nieźle bawić, słuchając, jak przedstawiciele mediów kłócą się o to, ile osób ma być w grupie, która będzie negocjowała z władzą, jak ma nam ona ograniczyć wolność wykonywania zawodu.
Kiedy więc media narodowe już ogłoszą, że przeprowadzono konsultacje ze środowiskiem dziennikarskim i teraz ręka w rękę dziennikarze z politykami ustalą, skąd usunąć kamery – stańmy do pionu. Pomyślmy o tych wszystkich ludziach, którzy ze słowami „wolne media” od kilku dni wychodzą na ulice. Co oni dziś czuli, widząc, jak dziennikarze poszli sami negocjować z politykiem swoje prawa?
Myślę, że już wystarczająco pozwoliliśmy władzy na to, by nas rozgrywała. Nie gódźmy się na żadne negocjacje, rozmowy, konsultacje. Nie przykładajmy ręki do samoograniczania się. Nie bierzmy udziału w czymś, co nasi koledzy po fachu jeszcze przez wiele lat będą nam mogli słusznie wytykać.
Andrzej Skworz, redaktor naczelny „Press”