Byłem świadkiem w trzech procesach „Wujka” (1993-2007). Sam prowadziłem dziennikarskie śledztwo – m.in. w sprawie możliwej prowokacji polskojęzycznej grupy czechosłowackiej bezpieki i naszych funkcjonariuszy SB, od nazwiska dowódcy zwanej „grupą Perka” – wzorowanej na plutonie specjalnym ZOMO. Przeciwko mnie wszczęto prokuratorskie postępowanie w sprawie ujawnienia – w książce „Rozstrzelana kopalnia” i artykułach prasowych – tajnych dokumentów PRL-u, związanych z przygotowaniami do stanu wojennego o kryptonimie „Gotowość” – i przebiegu krwawych milicyjnych operacji w kopalniach „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu-Zdroju i w „Wujku”.
Parę kopii tajemniczo zaginęło. Nie wiadomo jakby się to skończyło, gdyby spod gilotyny nie wyciągnął mnie w maju 1992 r. Antoni Macierewicz, ówczesny minister spraw wewnętrznych. Uchylił wówczas klauzulę tajności z 13 dokumentów, co zesłało spokojny sen również Romanowi Huli, komendantowi głównemu policji, a wcześniej szefowi śląskich policjantów, który wpuścił „nieuprawnioną osobę”, czyli mnie, do Wydziału „C”.
Wydział ten, będący wcześniej w gestii SB, a wówczas UOP – zajmował się ewidencją operacyjną i archiwum. Wówczas naiwnie myślałem, że dokonująca się rewolta zastosuje jasną regułę: albo karty na stół, czyli wszystkie sekretne papiery bezpieki i milicji dajemy do oceny już tylko historykom, albo: wszystko do miłosiernego pieca – i tym sposobem zamykamy ten rozdział polskiej historii. Stąd przez pewien czas Macierewicz był bohaterem mojej bajki, ale szybko przeszedł na drugą stronę lustra, choć za decyzję 38/92 jestem mu wdzięczny.
Tajne archiwum nie mogło, rzecz jasna, odpowiedzieć na pytanie: dlaczego to „Wujek” najostrzej sprzeciwił się stanowi wojennemu i najtragiczniej spłynął krwią, choć protestowano w dziesiątkach innych kopalń, hut i wielkich przedsiębiorstw. Wszak była to sztandarowa kopalnia socjalistycznego górnictwa, z największym wśród górników upartyjnieniem. Przodowała w wyścigach pracy, inicjowała czyny społeczne i gościła przebywające w Katowicach zagraniczne delegacje. I była pierwszą kopalnią GOP-u, która w sierpniu 1980 r. poparła strajk górników jastrzębskich, i pierwszą, która stanęła na wieść o stanie wojennym.
Poszło o kamrata, Jana Ludwiczaka, przewodniczącego kopalnianej Solidarności, która nie głosiła radykalnych haseł, nie wrzucała do wiader legitymacji partyjnych, zresztą sam Ludwiczak był w PZPR. Ale jego brutalne aresztowanie na oczach sąsiadów i górniczego osiedla w okamgnieniu wzniosło szczelny mur, oddzielający władzę stanu wojennego od górników. Trzy dni później forsowano go czołgami i strzałami.
Gdyby nie było strasznej pacyfikacji „Wujka”… Gdyby wtedy, poniedziałkowym świtem 14 grudnia, na rannej zmianie spełniono jedyny strajkowy postulat: Uwolnić Ludwiczaka! Co zrobiliby górnicy „Wujka”? Wszak następne postulaty dopłynęły na fali sprzeciwu później. Po latach, podobnie jak Jurek Wartak, jeden z przywódców strajku, wiem, że na to pytanie nie ma dobrej i uczciwej odpowiedzi. Wartak jest przekonany, że gdyby Ludwiczaka wtedy wypuszczono, to tego dnia strajku by nie było. A później to już tylko jeden Bóg wie, jak potoczyłyby się losy „Wujka”. Więc i nasze.
Wtedy kopalnię widać było z okien nowego gmachu KW MO, z gabinetów bezpieki i milicji. Atmosfera była tu konfrontacyjna jak na wszystkich szczeblach władzy. To przecież reprezentanci woj. katowickiego, z Andrzejem Żabińskim na czele, wznosili kilkanaście dni wcześniej w krakowskim Konsulacie Generalnym ZSRR toasty za radzieckie czołgi. Postulaty o uwolnienie Ludwiczaka jeszcze można było wziąć na klatę. Kolejny: „Znieść stan wojenny” – nie do przyjęcia.
Dowodzący operacją odblokowywania strajkujących zakładów doskonale czuli atmosferę „Wujka” – determinację górników i gotowość do obrony. Czy można było przyczaić się, przeczekać największe emocje? Niegdyś pytałem o to gen. Jerzego Grubę, w stanie wojennym szefa KW MO. – Po dekadzie można sobie gdybać, co by było, gdyby… – odpowiedział. Ale wtedy obowiązywał nakaz gen. Czesława Piotrowskiego, ministra górnictwa i energetyki, członka WRON – w pierwszej kolejności odblokować kopalnie i wznawiać wydobycie. Zima była ostra, a węglowe składy puste po jesiennych strajkach; elektrownie szły na resztkach zapasów. Gruba mówił: „Jeżeli ludzie zaczną marznąć, to całe przedsięwzięcie stanu wojennego szlag trafi”. To było jasne.
Przez lata dramat „Wujka” obrastał legendą. Z jednej strony mówiło się o „pokazówce”, która miała zastraszyć i spacyfikować inne strajkujące zakłady. Z drugiej – władza sugerowała, że Solidarności potrzebna była „krew na sztandarach”, aby przetrwać najtrudniejszy czas. Pytałem o to prof. Buzka: „Ta tragedia, w całej sekwencji naszych zrywów wolnościowych, przyniosła, przy stosunkowo małej ofierze krwi, tak bardzo wiele”. W jego przekonaniu, „Wujek” stał się najważniejszym symbolem podziemnej Solidarności.