Było letnie, późne, sobotnie popołudnie roku trudnego już do ustalenia, ale z pewnością tkwiącego jeszcze w głębokiej komunie. Siedziałem samotnie w sekretariacie redakcji, adiustowałem wybrane już przez szefa teksty i malowałem makiety kolumn wewnętrznych niedzielnego wydania gazety. Tak, bo “Dziennik Zachodni”, w którym wtedy pracowałem ukazywał się w ten wolny od pracy dzień. Poprawiałem więc błędy lub niezręczności autorów, przeliczałem wiersze artykułów na drukarski colonel i nonparel, wymyślałem lub korygowałem tytuły, a wszystko to nanosiłem w postaci kresek i liter na zminiaturyzowany schemat gazetowej strony. Czyniłem to zresztą w absolutnej ciszy, bo gwarny, ruchliwy, kipiący zazwyczaj życiem korytarz piątego piętra domu prasy był o tej porze, jak w każdy przedświąteczny dzień, prawie zupełnie pusty. Tylko gdzieś tam po drugiej stronie, bliżej windy i schodów, powinien był siedzieć dyżurny reporter i od czasu do czasu obdzwaniać pogotowie ratunkowe, straż pożarną, stację ratownictwa górniczego w poszukiwaniu materiału do informacji depeszowej o wydarzeniach dnia. Problem jedynie w tym czy już coś znalazł.
Czytaj całość...