Stowarzyszenie Dziennikarzy RP w Katowicach

Znajdź na stronie

Kontakt

ul. Warszawska 37
40-010 Katowice

E-mail: sdrp.katowice@op.pl
Tel.: 32 253 07 38

Nr KRS: 0000344572

Sprawa Jarosława Ziętary

Sprawa Jarka Ziętary

Archiwum

Aktualności

O filmie, który ubawił do łez. Ścinki z PRL-u

Opublikowano: 17-06-2012, 19:16| Autor: redakcja | Ostatnia modyfikacja: 18-06-2012, 09:34

Wszyscy braliśmy udział w propagandzie sukcesu – z Zygmuntem Dusiem, obchodzącym w niedzielę 85. urodziny montażystą TVP Katowice, rozmawia Anna Maria Grabania.

Anna Maria Grabania: Czy to prawda, że przed wyemitowaniem jakiejkolwiek migawki, w której mieli być pokazani partyjni wodzowie, materiał musiał być konsultowany z człowiekiem, który odpowiadał za ich wizerunek w mediach?

Zygmunt Duś: Nikogo od wizerunku wówczas nie było. Ale byliśmy wszyscy tak wyćwiczeni, że sami sprawdzaliśmy materiał pod kątem poprawności politycznej.

Zygmunt Duś za swoim stołem montażowym

Byłem montażystą, więc odpowiadałem tylko za montaż. Za stronę merytoryczną odpowiadał szereg osób: dziennikarz, kierownik Działu Publicystyki i Informacji i naczelny. Ważniejsze materiały zawsze oglądał naczelny. Możliwe, że zmontowany materiał przed emisją oglądał także sam sekretarz od propagandy Maciej Szczepański. Niezależnie od tych przeglądów codziennie redaktor wydania katowickich “Aktualności” jeździł do biura cenzury (mieściło się przy ulicy Opolskiej, wtedy patronem tej ulicy był Karl Liebknecht) po podpis. Dokładnie sprawdzano tekst, obrazki ich nie interesowały. Dopiero po emisji, o ile popełniono jakąś gafę, rozdzwaniały się telefony. W sumie za propagandę odpowiadało wiele osób od najniższych do najwyższych szczebli. Gdyby była jakaś poważna wpadka, wylecieliby wszyscy; począwszy od dziennikarza po naczelnego. Stąd tak częste w TVP Katowice roszady. Śmieszna rzecz, ale wszyscy wiedzieliśmy, że np. Zdzisław Grudzień, I sekretarz PZPR, nie lubi Jerzego Ziętka, ówczesnego wojewody. Grudnia pokazywało się więc na zbliżeniach, a Ziętka gdzieś w tłumie, odwróconego plecami.

Czy to można nazwać cenzurą?

- To była tylko jej namiastka. Cenzor zajmował się dużo poważniejszymi, politycznymi sprawami. Sprawdzał aluzje, które mogłyby się kojarzyć ze Związkiem Radzieckim, i czasami nic więcej go nie interesowało. My wszyscy na różnych szczeblach byliśmy autocenzorami. Tematy, jakie mieliśmy poruszać, ustalał z redaktorem naczelnym sekretarz propagandy Komitetu Wojewódzkiego. W rezultacie i w regionalnych “Aktualnościach”, i w ogólnopolskim “Dzienniku” obowiązkowo pokazywaliśmy wydobycie węgla, lejącą się surówkę czy pracę spawalnika. A jakby tego było za mało, te ujęcia okraszano pseudowywiadami z robotnikami.

Pseudowywiadami?

- To nie były normalne, spontaniczne rozmowy.

Kwintesencję tego systemu pokazał pan w “Ścinkach”. Jak ten film powstał?

- Wykorzystałem do niego ścinki, czyli odrzucone kawałki taśmy. Przez jakieś 10 lat zbierałem je bez konkretnego celu, po prostu szkoda mi było wyrzucić. Pod koniec lat 70., gdy w ośrodku na Bytkowie byłem szefem montażystów, tych ścinków zebrało się już sporo. Do obowiązków pomagających mi pań należało między innymi opisywanie ich i chowanie do specjalnego pudła. No i gdy w 1977 roku zastanawialiśmy się nad zmontowaniem jakiegoś materiału z okazji 20-lecia katowickiego ośrodka TVP, postanowiliśmy do tego pudła zajrzeć. Asystentki posklejały taśmy tak jak leci. Wiedziałem, że to będzie śmieszne, i okazało się, że miałem rację. W sali projekcyjnej to szło przez cały dzień, ciągle ktoś przychodził, rzucał okiem na ekran i wybuchał śmiechem. To mnie zachęciło do zmontowania tych odpadów w jakąś zgrabną całość. Starczyło na godzinny materiał, ale do zrobienia z niego filmu zachęcili mnie dopiero moi studenci z Wydziału Radia i Telewizji. Kazimierz Kutz, którego znam już od lat szkolnych, też był tego samego zdania: “Tego nie można zaprzepaścić” – mówił, gdy zobaczył materiał. Poradził, aby oprzeć się na podpowiedziach dziennikarzy. Szybko zmontowałem film, wybrałem tematy, uszeregowałem, ale brakowało muzyki. Bałem się pokazać dźwiękowcowi, komukolwiek, żeby ktoś nie doniósł. Wreszcie jako przerywnik wybrałem “Ukochany kraj”, piosenkę, która była w tamtych latach śpiewana na wszystkich propagandowych uroczystościach. Na tle zmontowanego materiału zabrzmiała jednak zupełnie inaczej.

Jednak na oficjalny debiut film musiał poczekać do 1981 roku.

- Redaktor Adam Kraśnicki z naszego ośrodka TVP zawiózł go do Krakowa, gdzie został pokazany na 21. Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych. Następnego dnia dzwoni do mnie znany dziennikarz z Warszawy i mówi: “Ale zrobiłeś film! Wszyscy tu pokładamy się ze śmiechu!”. Kazali mi zrobić dwie wersje: niemiecką i angielską. Niemiecka była gotowa i zgłosiłem ją na festiwal Filmów Dokumentalnych w Mannheim. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo władze TVP zatrzymały skierowane do mnie zaproszenie, otrzymałem je dopiero po festiwalu.

Wróćmy do tego, co stało się na festiwalu w Krakowie. “Ścinki 70-81″ dostały nagrodę specjalną, Srebrnego Lajkonika i wkrótce zostały okrzyknięte kultowym dokumentem tamtych czasów. Co dalej działo się z tym filmem?

- Na pofestiwalowej konferencji prasowej jakiś ważny facet zapytał mnie, kto kolaudował film. Gdy powiedziałem, że ja sam, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Przecież kolaudacja to był komisyjny odbiór, bez niego żaden film nie mógł być wyemitowany. Zaraz po festiwalu zrobił się szum i “Ścinki” wyświetlano w krakowskich kinach i komplementowano w redagowanej wtedy przez odważnego Macieja Szumowskiego “Gazecie Krakowskiej”. W recenzji ktoś napisał, że powiało stalinizmem z Katowic.

Tymczasem w Katowicach telewizja zorganizowała wewnętrzny pokaz filmu. “Solidarność” chciała, żeby film puścić, ale opcja twardogłowych komunistów się sprzeciwiała. Argumentowali, że to by była kompromitacja katowickiej telewizji. Zaczęli się kłócić. Postanowiłem nie zgodzić się na emisję, dopóki nie porozmawiam z Henrykiem Wawrzyniakiem, czołowym propagandystą, który często się w tym filmie przewija. Wrócił z zagranicy, gdzie był z zapaśnikami. Zobaczył siebie w roli głównej. Do mnie nic nie powiedział, ale kolegom, że oddaje sprawę do sądu. Znany sędzia ze Śląska, gdy to usłyszał, tylko zaśmiał się w głos: “Chciałbym dożyć tej chwili, jak film zobaczy zespół sędziowski”.

W rezultacie “Ścinki” zostały wyemitowane w programie lokalnym pod koniec maja 1981 r. Emisja w programie kulturalnym TVP w “Jedynce” została zaplanowana na 13 grudnia 1981. Jak wiadomo, w tym dniu ogłoszono stan wojenny.

Czy w stanie wojennym weryfikowano montażystów?

- W zasadzie nie, bo gdyby zwolnili cały dział realizatorów, to nie miałby kto robić programu, więc byli ostrożni. Członkowie egzekutywy PZPR, czyli partyjnego kierownictwa, stworzyli komisję, która prowadziła nieformalne rozmowy, poszukując ewentualnych wrogów ustroju. Ale oficjalnej weryfikacji w dziale realizatorów nie było. Ci, którzy odmówili udziału w rozmowach sondażowych, wylatywali natychmiast.

Ile lat “Ścinki” przeleżały na półce?

- Do 1989 roku były pokazywane tylko na prywatnych spotkaniach.

Jak długo pracował pan w TVP Katowice?

- Pięćdziesiąt lat, przez pierwsze trzy byłem zatrudniony na stanowisku operatora filmowego. Gdy otwierali telewizję w Katowicach, poszukiwali pracowników, zgłosiłem się. Chciałem być operatorem filmowym, ale potrafiłem też montować. Tadeusz Kopel, kierownik Redakcji Filmowej, obiecał, że najpierw trochę pomontuję, a po trzech miesiącach przejdę na etat operatora. Nie dotrzymał słowa. Na początek wysłali mnie z Orbisem do Moskwy na mecz lekkoatletyczny ZSRR – USA. Otrzymałem 30 rolek taśmy. Miałem własną kamerę. Kopel jeszcze na pożegnanie pogroził: “Jak nie przywieziesz materiału, to zwrócisz pieniądze”. Nie było lekko.

Gdzie nauczył się pan montażu?

- Od reżyserów: Kazimierza Kutza, Daniela Szczechury, Grzegorza Królikiewicza, Macieja Szumowskiego.

Pamiętam, że wszyscy chcieli montować u Dusia. I ci świeżo upieczeni, i ci zaawansowani. Bo tak naprawdę to pan udzielał pierwszych lekcji początkującym dziennikarzom (nierzadko przychodzącym do telewizji z polecenia wyższych czynników). Z montażowni wychodzili przekonani, że właśnie stworzyli dzieło życia. Jak pan wspomina te czasy?

- Po zdjęciach najpierw przychodzili operatorzy zobaczyć materiał. I zaznaczali ujęcia według nich najlepsze, prosili, żeby tego nie wyrzucać. Przy okazji mogłem wskazać im błędy realizacyjne. Niektórzy przyjmowali uwagi, inni się obrażali. Rzeczywiście zdarzało się, że telewizja przyjmowała zupełnie zielonych dziennikarzy, i trzeba było im pokazywać, jak się realizuje tematy. Zdarzały się rozmaite konflikty wynikające z niewiedzy jednych i drugich. Kiedyś pewna dziennikarka (z wyjątkowym tupetem) zażyczyła sobie, aby z panoramy widowni wyciąć puste krzesło. Nie przyjmowała do wiadomości, że tego nie da się zrobić, bo powstanie skok montażowy. Upierała się przy swoim. W końcu poszła na skargę do samego redaktora naczelnego, Władysława Kubiczka, że nie może dogadać się z Dusiem.

Co teraz pan porabia?

- Wróciłem do fotografii, piszę pamiętnik, myślę o nowej książce.

Anna Maria Grabania pracowała w TVP Katowice w latach 1973-1981. Potem wyemigrowała. Obecnie mieszka z mężem Frederickiem Richardsem w Polsce i w Anglii.