Stowarzyszenie Dziennikarzy RP w Katowicach

Znajdź na stronie

Kontakt

ul. Warszawska 37
40-010 Katowice

E-mail: sdrp.katowice@op.pl
Tel.: 32 253 07 38

Nr KRS: 0000344572

Sprawa Jarosława Ziętary

Sprawa Jarka Ziętary

Archiwum

Aktualności

Piotr Najsztub: On mówił, dlaczego teraz muszę zginąć. Było krucho

Opublikowano: 04-12-2014, 14:56| Autor: redakcja | Ostatnia modyfikacja: 04-12-2014, 18:08

- Znalazłem się w sytuacji sam na sam. Ten człowiek do głowy pistoletu mi nie przyłożył, ale wyjął broń i tłumaczył, dlaczego teraz muszę zginąć. Ale dałem radę. Byłem przekonany, że go przekonam, by mnie nie zabijał. I udało się, choć było krucho – mówi Onetowi Piotr Najsztub w rozmowie z Jackiem Gądkiem.

Piotr Najsztub

Jacek Gądek: – W latach 90. miał Pan świadomość, że może – po prostu – dostać kulkę w głowę?

Piotr Najsztub: – Akurat wtedy, gdy pracowałem w Poznaniu z Maciejem Gorzelińskim, to miałem nie tyle świadomość, co wiedzę.

Bo?

Budowaliśmy sobie siatkę informatorów na terenie Poznania – mieliśmy ich w różnych środowiskach. I dzięki temu wiedzieliśmy, że ktoś postanowił uciąć naszą pracę.

A zanim jeszcze dowiedzieliście się, że jest na Was zlecenie, to miał Pan świadomość: ta praca może skutkować zamordowaniem Was? Miał Pan od początku poczucie zagrożenia?

Świadomość, że ludzie, na temat których zbieraliśmy informacje, są gotowi na wiele – o ile nie na wszystko – miałem dużo wcześniej. Pracując w Poznaniu dowiadywałem się niekiedy strasznych rzeczy. Oczywiście nie wszystkie znajdowały się później w artykułach, bo nie każdą informację dałoby się obronić procesowo. Miałem jednak pewność, że mam do czynienia z ludźmi groźnymi – takimi, którzy w razie czego się nie cofną.

To były inne czasy: wszystko było dużo bardziej zero-jedynkowe. Nie było przestępców w białych kołnierzykach, tylko po prostu przestępcy. Reguły nie były określone. Światy policji, biznesu, przestępców bardzo mocno się przenikały. W grę wchodziły ogromne pieniądze – zdobywane głównie nielegalnie – więc miałem świadomość, że może się to dla mnie źle skończyć.

Zawsze jednak uważałem się za dziecko szczęścia. I zawsze też miałem przekonanie: dam sobie radę, nawet w obliczu ostatecznego zagrożenia. Nie zawiodłem się.

A były chwile bezpośredniego zagrożenia śmiercią?

Jeszcze przed tym, jak dowiedziałem się o zleceniu na mnie, znalazłem się w sytuacji sam na sam. Ten człowiek do głowy pistoletu mi nie przyłożył, ale wyjął broń i tłumaczył, dlaczego teraz muszę zginąć. Ale dałem radę. Byłem przekonany, że go przekonam, by mnie nie zabijał. I udało się, choć było krucho.

Wtedy też nie czułem panicznego strachu.

Ktoś grozi Panu bronią, a Pan na to “pogadajmy”?

Tłumaczyłem mu, dlaczego nie powinien tego robić.

Bo…

…będzie się to dla niego wiązało z dużo większymi kłopotami. I że powinien zatrudnić agencję PR-owską, która rozładuje kryzys wokół niego – wtedy będzie to dla niego mniejszy koszt. Była to bardzo spokojna rozmowa. Wydaje mi się, że go przekonałem, bo rozmawiamy.

I była to dla Pana niezła – mówiąc półżartem – wprawka do późniejszej kariery autora wywiadów.

Żyję z gadania – to prawda.

Minęło około 20 lat od tej historii i żadne poczucie zagrożenia nie tkwi w Panu? Tylko wspomnienia?

Ludzie, którzy znają to środowisko, uważają, że nie ma przedawnienia – w takim sensie, że do końca życia nie powinienem czuć się bezpiecznie. Wiem, że kilku bohaterów, których dotknęliśmy swoimi tekstami, to osoby pamiętliwe. W poczuciu zagrożenia jednak nie żyję – nigdy mi ono nie towarzyszyło.

A kto i kiedy chciał Pana zabić?

Nie mogę o tym mówić, bo później przegram sprawę w sądzie.

Jarosława Ziętarę uprowadzono i zamordowano. Pan więc miał chyba wyjątkowe szczęście – historia mogła się potoczyć zupełnie inaczej.

To prawda. Z Gorzelińskim oczywiście wiedzieliśmy o Ziętarze i nawet próbowaliśmy dowiadywać się, co się z nim stało. Natrafialiśmy też na ślady jego dziennikarskich poszukiwań, bo częściowo zajmowaliśmy się tymi samymi sprawami, choć po latach.

Ziętara był jednak samotny – pracował dla silnego, ale jednak tylko lokalnie, medium. Nie miał wsparcia.

A Pan?

Gdy przyjechałem z warszawskiej “Gazety Wyborczej”, a była ona wtedy potęgą, do Poznania, to miałem wsparcie kierownictwa redakcji i wszelką pomoc techniczną czy finansową. Z racji niebezpieczeństwa związanego z moją pracą zawiadomione było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Pracowałem więc w innych warunkach niż Ziętara. Sprzątnięcie mnie odbyłoby się dużo trudniej i z o wiele większym hukiem niż Ziętary. On po prostu zniknął.

Jak doszło do tego, że wydano zlecenie na Pana głowę? Zajmował się Pan sprawą Elektromisu…

…ale nie tylko, bo także i innymi dużymi firmami oraz korupcją w poznańskiej policji.

Dwie osoby poinformowały mnie, że jest na nas zlecenie. Byli to ludzie – jak wtedy często bywało – jedną nogą w biznesie, a drugą w świecie przestępczym, gangsterskim. Jeśli bowiem jest zlecenie na człowieka, to ktoś się go podejmuje, ale świat przestępczy o tym zleceniu wie.

Zatrudniliście więc miejscowych ochroniarzy, ale ci skrewili. Tak?

Zaczęli sprawdzać, o co chodzi i dosyć szybko się wycofali. A tak właściwie, to po prostu zniknęli.

Pan nie miał ochoty zniknąć?

Wykonywałem swoją pracę – chciałem ją dokończyć. Pracowaliśmy dalej, a “GW”‘ przysłała nam własnych ochroniarzy, którzy strzegli redakcję w Warszawie. Luka po ochroniarzach szybko się zapełniła. Byliśmy bardzo ostrożni. Wiedzieliśmy, że jesteśmy inwigilowani przez świat przestępczy. Ale – dziś, po latach mogę już to powiedzieć – także przez służby specjalne.

Wtedy w Polsce zawód dziennikarza śledczego właściwie nie był znany. BHP tego zawodu opracowywaliśmy na własny użytek – z pomocą naszych informatorów, którzy często byli oficerami służb specjalnych.

A Pan miał podejrzenia albo wiedzę, kto chciał pana głowy?

Miałem. Ale nie powiem, bo nie zamierzam przegrywać w sądzie.

Gdy rozmawiałem z dr. Pawłem Moczydłowskim, byłym szefem polskiego więziennictwa, to stwierdził: w latach 90. Polska to był dziki kraj. Podziela Pan taką opinię?

Tak. Tworzyły się wtedy schematy afer, przekrętów i obchodzenia prawa. To był czas, kiedy na użytek świata przestępczego pracowali wybitni ekonomiści, którzy znajdowali luki w prawie. Różne światy się zmieszały i przenikały – nie przestrzegały reguł prawa, i nie tylko prawa. W tym sensie był to dziki kraj.

W przeciwieństwie do Rosji czy Ukrainy w Polsce właściwie – z tego, co wiemy – zginął tylko jeden dziennikarz. A mogło być zupełnie inaczej, widzimy przecież, co się działo w krajach postradzieckich. A w Polsce? Świat przestępczo-biznesowy był bardzo brutalny, ale dziennikarze mimo wszystko ocaleli.

I mówi Pan także o sobie.

Ale nie tylko. Po nas dziennikarstwem śledczym zaczęły się zajmować także inne redakcje. Właściwie to, że nie było więcej ofiar śmiertelnych, to cud. Byliśmy dzikim krajem, na dnie jakaś cywilizacja jednak drzemała i chroniła media.

Dziś – nie w sensie estetycznym, ale mentalnym – widzi Pan w Polsce lata 90.? Coś z nich zostało?

Głównie ludzie. Sporo majątków, które wtedy zo stały zgromadzone nielegalnie bądź innymi brzydkimi sposobami, przetrwało, a nawet się pomnożyły. I wciąż posiadają je ci sami ludzie. Oni oczywiście się ucywilizowali, przestali stosować stare metody – ale to jednak oni. Trochę więc niesiemy w sobie – ludzie, którzy uczestniczyli wtedy w życiu publicznym i zawodowym – pamięć o tym.

A jeśli chodzi o reguły i ich przestrzeganie, to widzimy już zupełnie inny świat. Dziś nie wyobrażamy sobie, by – co wtedy było nagminne – biznesmeni-przestępcy obdarowywali zajmującą się nimi komendę policji drobnymi elektronicznymi prezencikami. W ten sposób zapewniali sobie bezkarność przy naprawdę ogromnych przestępstwach. Wtedy tak było.