W wieku 90 lat odeszła Ewa Wanacka
Mieszka*) w Superjednostce od samego początku istnienia tego największego budynku lokatorskiego Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej, a kiedyś mającego takiż prymat w całym kraju. Dziennikarstwu poświęciła całe swoje niezmiernie aktywne życie. Najdłużej i najsilniej związana była z “Trybuną Robotniczą” (do której trafiła z otrzymanego “nakazu pracy” po dziennikarskich studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim). Jej wybitne, twórcze dokonania uhonorowane zostały m.in. najwyższą w środowisku dziennikarskim nagrodą im. Bolesława Prusa.
Ewa Wanacka jest znana czytelnikom “Wspólnych Spraw” – niemal od samego początku ukazywania się naszego miesięcznika – głównie z prezentacji znanych i nieznanych mieszkańców naszej Spółdzielni, ludzi mieszkających po sąsiedzku, widywanych niemal co dnia na domowym korytarzu i przez to zwyczajnych, a przecież tak niezwykłych w swych działaniach zawodowych i życiowych pasjach. Ewa Wanacka, do wymyślonego przez siebie cyklu publikacji, wpisuje się doskonale. Jej twórczości dziennikarskiej od wielu lat towarzyszy codzienne zasiadanie z paletą przed sztalugą i… długie godziny zapomnienia się w akcie twórczym.
Ściany mieszkania wypełnione są obrazami. Już niemal całkowicie. Barwne plamy prawie że stykają się. Oddziela je wąska granica ramek. Ewa Wanacka od dawna kolekcjonuje prace śląskich artystów malarzy. Ale ich dzieła przemieszane są w dość dowolny sposób z obrazkami powstałymi na niewielkiej sztaludze ustawionej w najmniejszym z pokoików tego mieszkania. Oko przybyłego do Ewy Wanackiej gościa niezwłocznie wyłapie pośród malarskich prezentacji słynne w całym świecie obrazy holenderskiego mistrza sprzed trzech i pół wieku – Jana Vermeera: “Koronczarkę”, “Młodą kobietę z dzbankiem wody”, “Dziewczynę w czerwonym kapeluszu” – i najsławniejszą – “Dziewczynę z perłą”.
– To pozostałość z okresu, kiedy zgłębiając tajniki malarstwa sięgałam po kopiowanie ulubionych obrazów, a ponieważ Vermeer szczególnie mnie fascynuje – stąd i dzieła jego ośmieliłam się odwzorować. Potem powstało sporo prac, których stworzenie poprzedziło fotografowanie miłych mi miejsc. Zapisane wprzódy na kliszy i fotografii, przeniosłam potem na blejtram. Teraz, obok malowania kwiatów, takich jak ten bukiet kupiony na rynku, wsadzony do wazonu i utrwalony pędzlem na zawsze, najczęściej maluję różne nastroje w przyrodzie. Mierzyłam się też z portretami. Naturalnie osób z najbliższego mi kręgu. Co z tego wyszło – oceniają sami. Popełniłam i autoportret. Chyba go przemaluję, bo trochę “na smutno” się sportretowałam. Przecież na co dzień jestem radośniejsza…
– Jak to się dzieje, że dziennikarka nagle zostaje malarką?
– To przyszło nagle. Jakiś wewnętrzny impuls. Pewnego dnia oświadczyłam głośno: – będę malować! Syn kupił mi sztalugę, poszłam po pierwszy blejtram, farby, pędzle, paletę – niezbędne akcesoria, no i tak zaczęło się. Wcale nie z nudów, bo przecież czas mam dość mocno wypełniony sprawami codziennymi (z wiekiem czas chyba kurczy się) i zawodowymi obowiązkami, współpracuję bowiem nie tylko ze “Wspólnymi Sprawami”, ale i innymi tytułami prasowymi. Na malowanie musiałam wykroić sporo czasu. Tak sie wręcz stało, że aby malować, potrafię zerwać się skoro świt. Ledwo oczy otworzę idę do sztalugi, oglądam co wczoraj powstało, mieszam farby, poprawiam to, co wydaje się nieudane, dążę do niemożliwej doskonałości. Trudno mi się od sztalugi oderwać, a do pisania (chociaż z maszyny przesiadłam się do komputera!) to teraz niekiedy muszę się zmuszać…
Swoje empiryczne zmagania z malarstwem wzbogacam wiedzą z podręczników. Jest ich sporo dla tych, którzy poczują nagle wolę bycia w świecie barw i farb. Ale przecież kiedyś tam, gdy rozważałam swoją drogę życiową, zdawałam także na architekturę i rysunek zaliczyłam na ocenę bardzo dobrą. No i malarstwo zawsze mnie fascynowało, zwiedziłam niezliczone galerie, wystawy, muzea. Dziś to wszystko jest skarbnicą, z której czerpię, gdy sięgam po pędzel. No i maluję! Dla siebie. Cóż – nie kryję, że niektóre moje obrazki wzięli sobie krewniacy, pobrali przyjaciele. Ale tylko tak – na pamiątkę. I dobrze, że wzięli, bo zwolniło się na ścianach miejsce, a ja nieustannie maluję. Ostatnio nawet przemalowuję. Dochodzę bowiem do krytycznego wniosku, że coś trzeba poprawić, że teraz umiem już lepiej uchwycić i oddać jakiś kolor, jakieś światło, a nawet ruch.
– Wynika z tego, że tempo życia na emeryturze wcale nie zmniejsza się…
– Oczywiście że jestem emerytką. Ale nie z grona tych osób “trzeciego wieku”, które stały się bezbronne wobec zmieniającej się rzeczywistości, zagubione i bezradne, pozwalające się wykluczyć z otaczającego świata. Przecież już jako emerytka opanowałam komputer. I bardzo teraz cieszę się z inicjatywy Fundacji KSM, która zaprasza seniorów do zapoznania się z tajnikami telefonu komórkowego, bankomatu i podstaw działania komputera. Mam nadzieję, że w tym przypadku szczególnym zainteresowaniem wykażą się panowie, dotąd wyraźnie mniej aktywni w korzystaniu z rozlicznych propozycji oferowanych w każdym z klubów KSM. W każdym wydaniu “Wspólnych Spraw” tak wiele na ten temat informacji. Cóż mogę tylko zachęcić – nie siedźmy w domu biernie przed telewizorem, bo to najgorsze zajęcie dla emerytów. Jeśli tylko zdrowie i pogoda pozwolą – korzystajmy z tego, co z naszych przecież pieniędzy na fundusz socjalno-kulturalny proponują nam w każdym z osiedli, a także z licznych miejskich ofert, będących w wielu przypadkach, tak jak nasze spółdzielcze, za wolnym wstępem.
Ewa Wanacka z ożywieniem przypomina zdarzenia z każdego ze spółdzielczych klubów – wystawy, spotkania, zabawy, pokazy, wieczory biesiadne, występy zespołów dziecięcych i seniorów, profesjonalne koncerty, pouczające pogadanki, rozgrywki i ćwiczenia usprawniające, no i zwykłe towarzyskie pogaduszki, wreszcie wycieczki i wczasy (także te organizowane przez Dział Społeczno-Kulturalny KSM). Zna nie tylko wszystkie kierowniczki klubów (“one są zakochane w swoich klubach i z jaką miłością wszystko organizują”) ale także wielu z instruktorów oraz po prostu bywalców. Przez piętnaście lat poświęciła wiele czasu na relacje z tych wydarzeń. A przecież nie ma wydania naszej gazety, w której nie było by relacji z działań kulturalnych Spółdzielni.
– A iluż wspaniałych, niezwykłych ludzi poznałam prezentując ich sylwetki na ostatniej stronie gazety?! Toż to półtorej setki postaci. A wszyscy mieszkają po sąsiedzku kogoś z nas – członków KSM. By ich poznać – wystarczy zapukać, nacisnąć na dzwonek. Ale ilu z nas to czyni? Dlatego wyrywam ludzi z sąsiedzkiej anonimowości. Bo ktoś bywa znany gdzieś tam, w pracy, w swoim środowisku, nawet w mediach się prezentuje, ale nieznany jest w domu, w którym dziesiątkami lat żyje. Właściwie to napisałam książkę w odcinkach. Grubą księgę. Bo każdej osobie poświęciłam (według redakcyjnego rygoru powierzchni gazetowej) ok. trzech stron maszynopisu. To 450 kartek książkowych. Jak tu wymienić bohaterów moich artykułów? Zbyt wielu ich. A w rzeczy samej o każdym z nich nie gazetową stronę “z kawałkiem” należało by napisać, a całą książkę. Bo to wybitne osobowości. Moje spotkania i rozmowy z nimi są dla mnie niezapomniane. Ileż wiedzy i mądrości, przeżyć artystycznych, dokonań twórczych, ludzkiego dobra mogłam poznać i doświadczyć…
Wspomnienia o bohaterach cyklu “znani – nieznani” są niekończącą się opowieścią. Dopełnieniem tego, co nie zdołało pomieścić się na łamach spółdzielczej gazety. Dowodzą tego, że dziennikarskie dotarcie do człowieka nie kończy się z chwilą pożegnalnego “do widzenia”. Trwa także wtedy, gdy na zawsze odchodzą sami bohaterowie, jak Józef Gorszczyński górnik – pilot, który zginął potem w katastrofie lotniczej, czy Erwin Sówka wybitny malarz amator, ostatni ze sławnego ruchu okultystycznego.
– Cenię sobie bardzo nawiązane dzięki pisaniu do “Wspólnych Spraw” kontakty z przedstawicielami środowiska naukowego. Profesor Lucyna Frąckiewicz. Jej ogromna wiedza i znajomość zagadnień społecznych są fascynujące. Od profesora Andrzeja Klasika dowiedziałam się o konieczności utworzenia metropolitalnej aglomeracji śląskiej kilka lat temu, a dopiero teraz władze do tego zmierzają. Wysłuchane humanistyczne myśli o człowieku i zdrowiu ludzkim profesora Andrzeja Bochenka mają walor nieprzemijający. Świat barw i właściwości szlachetnych agatów odsłonił mi dr Jan Rzymełka. Maestrią gry na harmonijkach ustnych zachwycił Zygmunt Zgraja. Rozmowa z Jerzym Milianem wywoła wspomnienia… akustyczne, z lat kiedy to grała orkiestra Polskiego Radia sygnowana jego batutą i nazwiskiem. A artyści malarze? Jerzy Duda-Gracz, Jerzy Handermander, Andrzej Seweryn Kowalski, Józef Krupa, Ferdynand Szypuła. Dalece niewyczerpana lista. Dodać trzeba też tych z kręgów twórczości amatorskiej – Ewalda Gawlika, Marię Błaczyńską, Marcina Guzego. A artyści muzycy? – toż to znaczna część Filharmonii Śląskiej i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, a z wokalistów – to tuzy Opery Śląskiej. No i liczne grono aktorskie z najsympatyczniejszą pod słońcem nestorką Sabiną Chromińską. Ale także pasjonaci fotografii, hodowli kanarków, wędrowcy po innych kontynentach. Naprawdę brak mi tchu, by wszystkich przypominać i nikogo nie urazić pominięciem. Cóż, trzeba zaglądnąć do roczników “Wspólnych Spraw” – tam są wszystkie opisane postacie…
– No właśnie – wszystkie dotąd opisane. Bo przecież jeszcze nie wszystkie z godnych zaprezentowania pośród “znanych i nieznanych” sąsiadów z Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej…
– I ja tak myślę. Na pewno nie braknie osób, które “mieszkają za ścianą”, a które chcielibyśmy bliżej poznać, o których nie tylko warto, ale wręcz trzeba napisać. Dziennikarstwo to ruchliwy zawód. Uprawiając go każdego dnia spotyka się i poznaje kogoś nowego, inny temat skupia uwagę. Możliwość prezentacji jest zatem niewyczerpalna. Tym bardziej, że w dzisiejszych, codziennych mediach niezmiernie rzadko poszukuje się takich ludzi, jak ci, których tropem ja poszłam w swoich prezentacjach. Epatuje się złem i pomija dobro, nagłaśnia występki a przemilcza czyny szlachetne, nachalnym przytaczaniem wręcz popularyzuje działania nieetyczne i przestępcze zaś w zapomnienie odrzuca uczciwość i zwyczajne godziwe życie. Tę dobrą, jasną stronę naszej współczesności staram się pokazywać pisząc o ludziach spośród nas. Bo życie ma przecież wiele barw. Pełną paletę.
Zwierzeń Marii Ewy Wanackiej (zawsze używa tylko imienia: Ewa) można słuchać w nieskończoność. Opowieść jest tak barwna, jak jej obrazy. To oczywiste. Przecież nie pędzlem, bo to w sumie od niedawna, a słowem przez dziesięciolecia odmalowywała tysiące postaci i zdarzeń. Cały świat, który dotknęła w swej owocnej, dziennikarskiej profesji…
ZBIGNIEW P. SZANDAR
*) Tekst pochodzi z miesięcznika „Wspólne Sprawy” – czasopisma Katowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej, nr 2 (191) z 2007. Tytuł i nadtytuł zmienione. Ewa Wanacka miała wówczas lat 80.